Kiedy Natalka przyszła na świat, byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Przez ponad piętnaście lat staraliśmy się z Piotrem o dziecko i nic. I kiedy już właściwie straciliśmy nadzieję, pogodziliśmy się z myślą, że będziemy tylko we dwoje, na świat przyszła ona.
Śliczna i co najważniejsze, zupełnie zdrowa. Gdy zabieraliśmy ją ze szpitala do domu, obiecaliśmy sobie, że damy jej wszystko, co najlepsze. Piotr miał własną, świetnie prosperującą firmę, więc nie musiałam martwić się o pieniądze. Mogłam zająć się córką, domem.
Gdy Natalka skończyła osiem lat, zamarzyła o psie. Zwykle spełnialiśmy z mężem wszystkie jej prośby, ale tym razem zaprotestowaliśmy. Nie to, żebyśmy nie lubili psów. Uważaliśmy po prostu, że zwierzak uwiąże nas w domu. A my kochaliśmy podróżować po świecie. Gdy odmówiliśmy, córeczka była zawiedziona, ale w końcu pogodziła się z tą decyzją. Było jej łatwiej, bo nasi sąsiedzi zza płotu, bardzo życzliwi ludzie, pozwalali jej bawić się ze swoim Brutusem. Psiak ją uwielbiał, więc biegała do niego w każdej wolnej chwili.
Tamtego dnia Natalka jak zwykle po obiedzie oświadczyła, że idzie porzucać piłeczkę Brutusowi. Do sąsiadów nie było daleko, jakieś sto metrów szerokim i – jak się wydawało – bezpiecznym chodnikiem. Chodziła tamtędy wiele razy i nigdy nic złego się nie działo. Do głowy mi nawet nie przyszło, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo. Gdy otwierała furtkę, krzyknęłam za nią, by za godzinę wróciła do domu. Odkrzyknęła, że wróci, i pomachała mi.
Wtedy po raz ostatni widziałam jej śliczną, uśmiechniętą buzię otoczoną burzą blond loków. Chwilę później już nie żyła. Kompletnie pijany mężczyzna stracił panowanie nad kierownicą i wjechał z olbrzymią prędkością na chodnik. Natalka nie miała żadnych szans. Zginęła na miejscu. Gdy kilka dni później patrzyłam, jak małą, białą trumienkę przysypują ziemią, czułam, że razem z ukochaną córeczką uchodzi ze mnie radość i chęć do życia.
Niech mnie zabierze do siebie…
Od tamtej pory żyłam jak we mgle. Odcięłam się od świata. Nie wiedziałam, jaki jest dzień, jaka pogoda. Nie czułam głodu, pragnienia, zimna, gorąca. Tylko rozpacz. Piotr, przyjaciele próbowali mnie pocieszać, przekonywali, że ból minie, że muszę spróbować normalnie żyć, ale nie słuchałam. Ba, uważałam, że wygadują bzdury, że są bez serca! Miałam pogodzić się ze śmiercią ukochanego dziecka? Przestać płakać, tęsknić, rozpamiętywać każdą spędzoną z nią chwilę? Nigdy!
Dzień w dzień odprawiałam ten sam rytuał: szłam z domu na cmentarz, płakałam nad grobem Natalki i przepraszałam za to, że nie pozwoliłam jej przygarnąć psa. Obwiniałam się za jej śmierć. Przecież gdyby miała własnego zwierzaka, nie poszłaby do sąsiadów i nie zginęłaby… A kiedy już nie byłam w stanie płakać i przepraszać, zaczynałam się modlić. Błagałam Natalkę, by zabrała mnie do siebie lub dała jakiś nowy cel życia, znak. Ale mijały tygodnie, potem miesiące i nic takiego się nie działo. Aż do tamtego zimowego poranka.
Jak zwykle, gdy Piotr wyszedł do pracy, wybrałam się na cmentarz. Gdy byłam już blisko grobu córeczki, usłyszałam jakiś dziwny dźwięk. Ni to płacz, ni to pisk. Cichy, ale bardzo żałosny. Dobiegał z miejsca, gdzie spoczywała moja córeczka. Podeszłam bliżej i zamarłam.
Na płycie, wśród zmarzniętych kwiatów, leżał średniej wielkości, rudy kundelek. Był zziębnięty, cały się trząsł. Gdy mnie dostrzegł, chciał wstać, ale chyba nie miał siły. Zwinął się więc tylko mocniej w kłębek i patrzył na mnie smutnymi, brązowymi oczami. Zrobiło mi się go potwornie żal. Nie zastanawiając się ani chwili, pogłaskałam go delikatnie, otuliłam swoim szalem i zadzwoniłam do męża.
– Piotr, rzucaj wszystko i przyjeżdżaj natychmiast na cmentarz! – zawołałam do słuchawki.
– O Boże, coś ci się stało? Źle się czujesz? – zaniepokoił się.
– Nie ja. Pies! Trzeba go ratować! Sama nie dam rady go przywieźć!
– Pies? Jaki pies? – dopytywał się.
Zamilkłam, bo nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ale po kilku sekundach mnie olśniło. To nie był przypadek! To córeczka dawała mi tak długo wyczekiwany znak, nowy cel życia. Kazała mi zaopiekować się tym biednym, chorym psem. Nie mogło być inaczej! Przecież na cmentarzu było wiele grobów. Bardziej nadających się na schronienie. A on wybrał akurat ten. Zrobiło mi się ciepło na sercu.
– Od naszej Natalki! I błagam cię, o nic więcej teraz nie pytaj. Po prostu wsiadaj w samochód i przyjedź! Nie ma chwili do stracenia! – ucięłam i się rozłączyłam.
Wiedziałam, że wydobrzeje
Pół godziny później Piotr pomagał mi ułożyć psiaka na tylnym siedzeniu. W drodze do weterynarza opowiedziałam mu o swoich przemyśleniach. Wyjaśniłam, dlaczego moim zdaniem psiak znalazł się akurat na grobie naszej córki. Trochę się bałam, że Piotr pomyśli, że zwariowałam, może nawet wyśmieje, ale nie. Był bardzo poruszony.
– Skoro nasza córka go przysłała, to musimy się nim zaopiekować. I koniecznie nadać mu imię. Masz jakiś pomysł? – zapytał ciepło.
– Może Barnaba? Pamiętasz, tak miał na imię ulubiony miś Natalki. A ten piesek jest nawet do niego podobny – odparłam.
– W takim razie niech będzie Barnaba – uśmiechnął się.
Potem powiedział mi, że tamtego poranka po raz pierwszy od dawna nie dostrzegł w moich oczach tego przerażającego smutku. Błyszczały radością prawie tak samo mocno jak wtedy, gdy nasza córeczka jeszcze żyła. Barnaba trafił do szpitala przy klinice weterynaryjnej.
Okazało się, że ma złamane dwie łapki, obrażenia wewnętrzne. A na dodatek jest odwodniony i zagłodzony. Lekarz nie ukrywał, że ma małe szanse na przeżycie, ale się tym nie przejęłam. Czułam, że wszystko będzie z nim dobrze. Przecież córeczka nie przysyłałaby go do mnie tylko po to, by zaraz mi go odebrać. I rzeczywiście, po czterech dniach był już na tyle silny, że mogliśmy go z mężem zabrać do domu.
– Z tego, co słyszałem, to psy raczej nie mają aniołów stróżów. Ale ten chyba jednak ma – powiedział weterynarz.
– Nie chyba, tylko na pewno. Wiem, co mówię – uśmiechnęłam się.
Naprawdę wierzyłam, że moja Natalka czuwa nad tym psiakiem. I że przysłała mi go, żebym wreszcie otrząsnęła się ze smutku. Barnaba szybko się u nas zadomowił. I okazał się cudownym psem. W dwójnasób odpłacał nam za opiekę i miłość, którą go obdarzyliśmy. Wniósł do naszego domu wiele radości.
Potrafił w cudowny sposób wyczuć, w jakim jesteśmy nastroju, i wszelkimi sposobami starał się nam ten nastrój poprawić. I zawsze mu się to udawało. Dzięki niemu wyrwałam się z otchłani rozpaczy. Nadal chodziłam na cmentarz, ale już nie płakałam nad grobem, nie błagałam Natalki by wzięła mnie do siebie. Opowiadałam jej, o tym, co tym razem zrobił Barnaba, i pytałam, czy szykuje dla mnie kolejną niespodziankę. Wkrótce miałam się przekonać, że tak…
Nasze stado się powiększało
Dwa miesiące po tym, jak znalazłam Barnabę, pojechaliśmy z mężem na zakupy do supermarketu. W drodze powrotnej do auta musieliśmy przejść obok śmietnika na kartony. Gdy go mijaliśmy, usłyszeliśmy nagle żałosne piszczenie. Zatrzymaliśmy się jak na komendę, Piotr ostrożnie zdjął z wierzchu kilka pudełek. Okazało się, że pod nimi leży malutki, czarny kundelek. Słaby, zabiedzony, zakrwawiony.
– Weterynarz? – zapytał tylko mąż.
– Weterynarz – skinęłam głową i delikatnie wzięłam psiaka na ręce. Polizał mnie po dłoni, a potem przylgnął do mnie swoim całym malutkim ciałkiem. Kilka dni później Barnaba witał się z nowym kolegą – Maksem. Od razu się zaprzyjaźnili.
Jak się zapewne domyślacie, Maks nie był ostatnim psem, którego przygarnęliśmy. Po miesiącu do naszego „stada” dołączył kolejny – Bary, a potem jeszcze jeden i następny. Po pięciu latach mieliśmy już w domu jedenaście psów. Każdy z nich miał za sobą tragiczne przeżycia i wymagał leczenia. Nutka nie miała czucia w tylnych łapach i musieliśmy jej zamówić specjalny stelaż na kółkach, by mogła się poruszać, Feluś został w okrutny sposób przez kogoś oślepiony, Luna prawie zatłuczona na śmierć przez jakiegoś psychopatę…
Karmiłam te wszystkie psiaki, dbałam o nie, otaczałam miłością i… coraz bardziej się martwiłam. Nie chodziło o to, czy wystarczy nam pieniędzy na ich utrzymanie. Firma męża nadal przynosiła duże zyski, a Piotr kochał te wszystkie zwierzaki tak samo mocno jak ja. Po prostu w naszym domu, a zwłaszcza w ogródku, zaczęło brakować miejsca. Czterystumetrowa działeczka z powodzeniem wystarcza dla rodziny z jednym pieskiem. No, może dwoma. Ale z jedenastoma?
Na dodatek niektórzy sąsiedzi zaczęli na nas krzywo patrzeć. Nie ci od Brutusa. Inni. Przeszkadzało im szczekanie naszych pupili, uważali, że jest ich za dużo, że to niebezpieczne. Pisali skargi, czasem obrzydliwe i nieprawdziwe donosy. Kilka razy była u nas straż miejska i panie z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
Nigdy niczego nam nie zarzucono, ba, usłyszałam, że psy mają u nas jak w raju, ale i tak czułam się źle. Coraz częściej chodziła mi po głowie myśl, by sprzedać nasz dom w mieście i wyprowadzić się gdzieś na wieś. Do miejsca, w którym pieski mogłyby się spokojnie wybiegać i nikomu by to nie przeszkadzało. Nie mówiłam jednak o tym mężowi.
Piotr był warszawiakiem z krwi i kości, kochał miejskie życie. Poza tym tu miał firmę, która zapewniała nam wszystkim godziwe utrzymanie. Nigdy nie wyliczał mi, ile wydałam na psy. Byłam mu za to bardzo wdzięczna. Tak samo jak za to, że zrezygnował ze swoich ukochanych podróży. Tak jak kiedyś przypuszczałam, psy uwiązały nas w domu. Mnie to nie przeszkadzało, ale mężowi pewnie tak. Nieraz proponowałam mu, żeby wybrał się gdzieś sam. Nie chciał. Mówił, że co miał zobaczyć, to już zobaczył, i ucinał temat.
Wykłócałam się więc – przyznaję, czasem ostro – z sąsiadami, broniłam psów jak lwica. A gdy udało mi się wyrwać na chwilę na cmentarz do Natalki, to opowiadałam jej o tych wszystkich problemach. Gdy się tak skarżyłam, przez głowę mi nawet nie przeszło, że już wkrótce będę mogła o nich zapomnieć.
To było na dzień przed naszym srebrnym weselem. Piotr uprzedził mnie, że po południu gdzieś mnie zabiera. Byłam pewna, że zaprosi mnie na kolację, do restauracji. Tymczasem on wywiózł mnie za miasto. Po drodze dopytywałam się, gdzie jedziemy, ale słyszałam tylko:
– To niespodzianka, bądź cierpliwa, za chwilę zobaczysz.
Co za wspaniałe miejsce!
Mniej więcej po trzech kwadransach zatrzymaliśmy się przed bramą jakiejś posesji. Wysiadłam z samochodu, odetchnęłam, rozejrzałam się wokół siebie i byłam zachwycona. Wokół cisza, spokój, żadnych sąsiadów pod nosem… A w oddali las. Mąż otworzył bramę. W głębi pięknego, dużego ogrodu dostrzegłam niewielki, ale malowniczy domek z przepięknym tarasem. Zakochałam się w nim, zanim weszłam do środka. A jak już go zwiedziłam, to nie chciałam wyjść. Nie rozumiałam tylko, po co mąż mnie tu przywiózł. Już miałam zapytać, gdy nagle wziął mnie za rękę.
– Podoba ci się tu? – zapytał z uśmiechem Piotr.
– Bardzo… A dlaczego pytasz?
– Bo jeśli chcesz, to może być nasz nowy dom. Choćby od jutra. W Warszawie żyć się już nie da. I my się męczymy w tej ciasnocie, i psy. I jeszcze ci wredni sąsiedzi czepiający się o wszystko… Czas z tym skończyć. Nie sądzisz? – uśmiechnął się.
No i co miałam mu odpowiedzieć? Że czuję to samo co on, że proponując mi przeprowadzkę spełnia moje największe marzenie? Że nic lepszego nie mógł wymyślić? Zamiast więc mówić, rzuciłam się mu na szyję… Przytulając się do niego, pomyślałam, że w tym całym nieszczęściu miałam jednak w życiu wiele szczęścia.
Zamieszkaliśmy na wsi dwa miesiące później. Chwilę potrwało, zanim załatwiliśmy wszelkie formalności, spakowaliśmy rzeczy i całą naszą menażerię. Przed wyjazdem poszłam na grób córki. Po to, żeby powiedzieć, że nie będę już do niej przychodzić tak często jak wcześniej, i podziękować za to, że zesłała mi Barnabę.
A potem inne psy. Bo to przecież od nich zaczęła się moja droga do nowego, szczęśliwego życia. I myślę, że jeszcze się nie skończyła, że to dopiero początek. Wokół jest tyle skrzywdzonych psów… Myślę, że jeszcze niejeden z nich trafi pod nasz dach. Ogród ma ponad trzy tysiące metrów. Miejsca nie zabraknie…
Czytaj także:
„Mój mąż wyzywał i obrażał moją przyjaciółkę. Mówił, że ma na mnie zły wpływ, a za moimi plecami zaproponował jej romans”
„Mój mąż miał kochankę, ale tkwiłam przy nim dla dobra dzieci. Rzuciłam go, ale wrócił jak zbity pies i błagał o wybaczenie"
„Sąsiadka była wściekła, że mój mąż zajmuje się jej dziećmi. Jak to? Że mężczyzna niańczy? To niepojęte!”