„Po śmierci babci okazało się, że miała nieślubnego syna. To była jednak tylko część prawdy...”

starsza kobieta która okazała się bohaterką fot. Adobe Stock
Babcia Helena okazała się niezwykłą, a zarazem naprawdę skromną kobietą. Uratowała żydowskiego chłopca podczas wojny – jak trafił z Warszawy do Katowic, pewnie na zawsze zostanie tajemnicą – i nikomu nie się nie pochwaliła. Zapewne zabroniła też mówić o tym Zbigniewowi…
/ 06.05.2021 11:21
starsza kobieta która okazała się bohaterką fot. Adobe Stock

Babcia Helena zmarła w słusznym wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat. Psychicznie trzymała się doskonale do samego końca. Żadnej demencji. Czasami zapominała to czy tamto, myliła daty oraz imiona, ale to znacznie młodszym też się zdarza. Niestety jej ciało nie działało tak dobrze jak umysł.

Wiekowy organizm po prostu się wyłączał, aż pewnego dnia babcia się nie obudziła

Mama po pogrzebie przepłakała parę dni, a potem wzięła się w garść i zarządziła porządki w rzeczach staruszki. Rodzice zajęli się pokojem babci; mnie wysłali na strych, gdzie ponoć zalegały jakieś kartony z jej rzeczami, podpisane jako „pamiątki i dokumenty”. Strych jak to strych, był zakurzony i zagracony. Przedzierałem się między pudłami, starymi meblami i różnymi niezidentyfikowanymi bliżej obiektami, aż dotarłem do owych babcinych kartonów. Chwyciłem pierwszy, zniosłem na dół i wróciłem po drugi. Na schodach dno puściło i cała zawartość wyleciała na korytarz. Zakląłem szpetnie.

– Wojtek? – Mama wyjrzała z pokoju. – Wszystko w porządku?
– Ze mną tak, ale karton poległ.

Zabezpieczyłem dno taśmą klejącą i zacząłem zbierać rzeczy z podłogi. Były wśród nich albumy ze zdjęciami, które odłożyłem na bok. Pomyślałem, że mama zechce je zachować. Resztę zawartości stanowiły jakieś stare papierzyska. Jeden z nich przykuł mój wzrok i uwagę… pieczątką z orłem trzymającym swastykę. Niby nic niezwykłego, w końcu babcia urodziła się przed drugą wojną światową.

Liznąłem trochę niemieckiego, więc odcyfrowałem napisany gotykiem nagłówek. „Geburtsurkunde”. Akt urodzenia. Z 1942 roku. Sądząc po formacie i treści, raczej skrócony odpis. Nie był to jednak, jak się spodziewałem, akt urodzenia babci. Babcia Helena występowała w dokumencie jako matka. Poszedłem z tym do mamy.

– Zobacz, co znalazłem.

Mama przebiegła wzrokiem dokument. Wyglądała na równie zdumioną jak ja.

– Matka: Helena Domajewska – przeczytała na głos. – Ojciec: Zbigniew Domajewski. Nie rozumiem. Nazwisko panieńskie się zgadza, ale mama wyszła za mąż dopiero po wojnie i nie za Zbigniewa. Z tego dokumentu wynika, że była mężatką i urodziła syna Mariusza… jako dwudziestolatka? No fakt, zanim poznała dziadka, mieszkała pod Katowicami, ale…

Mama w zadumie ściągnęła brwi. Była jedynaczką, a jej ojciec miał na imię Tadeusz. Babcia i dziadek poznali się i zamieszkali na Śląsku, w domu, w którym teraz mieszkaliśmy.

– To jakieś nieporozumienie – mruknęła mama. – Pierwsze słyszę, żebym miała brata.
– Nigdy nic nie wiadomo – zauważył ostrożnie tata. – A jeśli to prawda, to chyba ten syn powinien się dowiedzieć, że jego matka zmarła. Z drugiej strony, no nie wiem, może będzie chciał jakiegoś spadku…
– Ta, spadku! – prychnęła mama. – Cała scheda to dom do remontu. Chce się dzielić, proszę bardzo. Niech da kasę na remont.

Tak żartując i rozważając różne scenariusze, ostatecznie uznaliśmy, że poszukamy tajemniczego Mariusza Domajewskiego, rzekomego syna babci Heli i brata mojej mamy. Jako że letnią sesję zaliczyłem w pierwszym terminie i praktycznie miałem już wakacje, zaproponowałem, że pojadę do Katowic i spróbuję się czegoś dowiedzieć. Nazajutrz wsiadłem w pociąg i trzy godziny później przekroczyłem próg miejscowego USC.

Wyjaśniłem pani siedzącej za biurkiem z czym przyjechałem, podałem jej akt znaleziony na strychu. Urzędniczka przez chwilę uważnie studiowała dokument.

– Zaraz poszukamy danych – powiedziała. – Chwilka…

Z chwilki zrobiła się godzina, ale w końcu kobieta wróciła z archiwum i oddała mi akt z zatroskaną miną.

– Bardzo mi przykro, ale nie możemy znaleźć żadnej wzmianki na temat Mariusza Domajewskiego ani też Heleny czy Zbigniewa Domajewskich. Nie ma u nas żadnych dokumentów. Kompletnie nic.
– Czy to w ogóle możliwe? Urzędniczka wyglądała na zakłopotaną.
– Wie pan, wojna była. Mogło coś zaginąć… – westchnęła.
– Ale po wojnie ludzie chyba wymieniali dokumenty albo rejestrowali się na nowo.
– Owszem – przyznała kobieta. – Jednak akurat ci państwo albo nigdy tego nie zrobili, albo poszli do innego urzędu.

W starej kamienicy nikt nie potrafił mi pomóc

USC opuszczałem, mając więcej pytań niż wcześniej. Babcia Hela okazała się nagle jakąś enigmą. Nigdy nikomu nie powiedziała, że miała męża i dziecko, zanim wyszła za dziadka Tadeusza. On też nigdy o tym nie wspominał. Ciekawe, czy w ogóle wiedział, że jego żona była rozwódką z dzieckiem? No i co się stało z dzieckiem? Trop urywał się w tym miejscu. Spojrzałem na zegarek. Do odjazdu pociągu miałem jeszcze blisko trzy godziny. Myślałem, żeby pójść napić się piwa w jednym z ogródków w centrum, ale nagle wpadł mi do głowy inny pomysł.

Na akcie urodzenia adres był dobrze czytelny, ale nazwa ulicy musiała się zmienić po wojnie. Wróciłem do biura i jeszcze raz podałem urzędniczce kłopotliwy dokument.

– Czy może mi pani powiedzieć, jak dziś nazywa się ta ulica i jak tam dotrzeć?

Strzelałem w ciemno, no ale skoro już byłem w Katowicach, to równie dobrze mogłem sprawdzić ten adres. A nuż trafię na kogoś o nazwisku Domajewski? Jeśli nie, to może chociaż na kogoś, kto Domajewskich pamięta. Pani urzędniczka wróciła szybciej niż poprzednio, bo już po kilku minutach. Podała mi aktualną nazwę ulicy i objaśniła trasę dojazdu.

Pół godziny później dotarłem przed kamienicę, która wyglądała na świeżo odnowioną. Stanąłem przed bramą i zacząłem czytać nazwiska przy domofonie. Żadnego Domajewskiego czy Domajewskiej nie znalazłem. Jakie było prawdopodobieństwo, że nadal mieszkał tu tajemniczy Zbigniew? Bliskie zeru. Przecież musiałby być starszy od mojej babci. Jego syn Mariusz też byłby już emerytem. Przytrzymałam drzwi młodej kobiecie, która wracała ze sklepu, i wsunąłem się za nią. Zatrzymała się przy drzwiach numer trzy.

– Dzień dobry. Szukam kogoś o nazwisku Domajewski – zagadnąłem ją.
– Tu nikt taki nie mieszka – odparła, przyglądając mi się podejrzliwie.
– Teraz nie, ale kiedyś, podczas wojny, podobno mieszkał. Może któryś ze starszych lokatorów by coś wiedział?
– Przykro mi. Niedawno się wprowadziliśmy z mężem i nie znamy sąsiadów.

Podziękowałem i dla spokoju sumienia postanowiłem obejść wszystkie piętra i mieszkania. Bez efektu. Nikt nic nie wiedział albo nikogo nie było. Wychodząc zrezygnowany z kamienicy, niemal zderzyłem się z młodym mężczyzną. Albo tu mieszkał, albo kogoś odwiedzał. Zanim zdążyłem go o cokolwiek zapytać, minął mnie i pognał po schodach na wyższe piętro. Jakoś nie miałam ochoty go ścigać. Byłem wykończony chodzeniem od drzwi do drzwi i zadawaniem tych samych pytań. A jeszcze czekała mnie podróż pociągiem.

Ten człowiek tam był! To znaczy ktoś bardzo podobny

Po dotarciu do domu zrelacjonowałem moją bezowocną wyprawę rodzicom. Tata zbytnio się nie przejął, ale mama wyglądała na zawiedzioną.

– Szkoda. Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś więcej o tych mężczyznach, którzy najwyraźniej odegrali w życiu mojej mamy jakąś rolę. Jej już nie zapytam…

Sam byłem ciekaw. Kim byli i co się z nimi stało? Dlaczego babcia nigdy o nich nie wspomniała? Intrygująca zagadka, ale dziś na pewno jej nie rozwiążę – pomyślałem. Byłem zmęczony i zniechęcony. Zamierzałem iść już spać, gdy nagle mamie coś się przypomniało:

– Poczekaj, Wojtuś. Zobacz, co znalazłam w jednym z albumów babci. Podała mi zdjęcie. Stare, czarno-białe, pożółkłe.
– Było schowane pod inną fotografią – dodała mama. – Gdyby trochę nie wystawało, pewnie nigdy bym go nie znalazła. Popatrz, to rodzina Domajewskich…

Jeden rzut oka sprawił, że całe moje zmęczenie prysło. Na zdjęciu była babcia Hela, bardzo młoda, ale od razu ją poznałem. Obok niej stał chłopczyk, góra trzyletni, a z drugiej strony nieco starszy od niej mężczyzna. Jego też rozpoznałem. Postukałem palcem w zdjęcie.

– Ten facet tam był – powiedziałem. – To znaczy nie on, ktoś bardzo do niego podobny.
– Jesteś pewien? – zapytała mama.
– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent – stwierdziłem. – Wpadłem na niego, gdy wychodziłem z kamienicy.

W milczeniu wpatrywaliśmy się w stare zdjęcie i chyba wszyscy pomyśleliśmy o tym samym.

– Pojadę jeszcze raz do Katowic – zdecydowałem się w sekundę.
– Jadę z tobą – rzuciła mama.

A więc Zbigniew też już nie żyje… Naprawdę szkoda

Musieliśmy jednak odłożyć wyjazd do weekendu, bo mama nie dostała urlopu. Nie mogłem się doczekać; jakbym znowu był dzieckiem i z niecierpliwością wypatrywał Gwiazdki. Kręciłem się bez celu po domu i ogródku. Nic nie skupiało mojej uwagi na dłużej – ani zlecona praca, ani najnowsza książka Kinga, ani najnowsza odsłona kultowego erpega. Zastanawiałem się w kółko nad babcią Helą i jej rodziną z czasów wojny, o której nikomu nic nie powiedziała. Snułem fantastyczne wizje. Może była szpiegiem pracującym dla aliantów? Niewiele mówiła o swoim życiu w okupowanym kraju.

Może więc była jakąś ważną urzędniczką, podobnie jak Zbigniew, a rodzina stanowiła tylko przykrywkę? Hm, ale jak w to wpasować małego chłopca? Też był elementem kamuflażu? Życie to nie film… W końcu nadeszła upragniona sobota i pojechaliśmy do Katowic. Bez trudu odnalazłem tamtą kamienicę i zadzwoniłem pod „trójkę”. Nim się odezwałem, zabrzęczał domofon – chyba moja „znajoma” na kogoś czekała. Pchnąłem drzwi i pewnym krokiem ruszyłem po schodach. Mama podążyła za mną. Zapukałem do drzwi mieszkania numer trzy.

– To pan – powiedziała zaskoczona kobieta, którą poprzednio poznałem jako pierwszą.
– Przepraszam, że znów niepokoję. To moja mama… Szukamy człowieka, o którym mówiłem pani poprzednio.
– Ale ja nadal nie wiem, kto to jest ani gdzie mieszka… Przykro mi.
– Za to my wiemy, jak wygląda. Na oko trzydziestoletni, jest wysoki, szczupły, ma krótkie, ciemne włosy…
– O taki! – mama podała kobiecie fotografię. – Jest podobny do tego mężczyzny.
– Ach, chodzi wam o pana Tomasza! Jego akurat znamy, bo kiedyś u niego pękła rura i zalał nam łazienkę. Mieszka nad nami.

Podziękowaliśmy kobiecie i pełni nadziei wspięliśmy się na drugie piętro. Wspomniany Tomasz otworzył dopiero po trzecim dzwonku. Był rozczochrany i w stroju mocno niedbałym: miał na sobie bokserki i wysłużony t-shirt.

– Słucham? – mruknął zaspanym głosem.

Jedno przez drugie zaczęliśmy mu wyjaśniać sytuację, ale nam przerwał.

– Nic nie rozumiem – stwierdził i ziewnął szeroko. – Potrzebuję kawy. Proszę wejść.

Odwrócił się i poczłapał do kuchni. Nieco niepewnie ruszyliśmy za nim. To było małe, dwupokojowe mieszkanie. Wyglądało na to, że mężczyzna mieszka w nim sam. Już przy kuchennym stole, popijając kawę, spróbowaliśmy jeszcze raz wyjaśnić, co nas do niego sprowadziło. Tomasz słuchał, wpatrując się w zdjęcie, która mama wzięła ze sobą.

– To zdecydowanie dziadek Zbyszek – powiedział w końcu; chyba wreszcie się obudził. – Ale nie znam ani kobiety, ani tego dziecka.

Okazało się, że Zbigniew, podobnie jak babcia Hela, niewiele mówił o czasach wojny. Nikomu się nie przyznał do znajomości z Heleną ani do dziecka ze zdjęcia. Tomasz odziedziczył po nim mieszkanie; staruszek zmarł w domu opieki, cierpiąc na demencję. Rodzice Tomka zginęli w wypadku samochodowym, a on sam nie czuł się na siłach, żeby zajmować się dziadkiem.

– Po pogrzebie rozdałem większość jego rzeczy – powiedział. – Były tam też jakieś pamiątki z dawnych czasów, odznaczenia, medale. Te oddałem do muzeum. Nie interesowały mnie zbytnio.
– Do którego muzeum? – zapytałem, a on podał mi nazwę katowickiej instytucji.

Przez chwilę jeszcze rozmawialiśmy, ale szybko stało się jasne, że od wnuka Zbigniewa Domajewskiego nie dowiemy się już niczego ciekawego. Wydawał się kompletnie niezainteresowany sprawą. Babcia Helena była dla niego obcą osobą, a z dziadkiem najwyraźniej nie łączył specjalnie dobrych wspomnień; uważał go raczej za uciążliwego krewnego, któremu musiał zapewnić opiekę na stare lata.

Czekamy na wizytę Izaaka, ciekawe, co nam opowie

Po wyjściu od niego staliśmy przez chwilę przed kamienicą.

– To co, idziemy do muzeum? – zapytałem. Mama wzruszyła ramionami.
– Skoro już tu jesteśmy…

No właśnie. Skoro już byliśmy w Katowicach, należało spróbować. Czułem, że to ostatnia szansa na znalezienie odpowiedzi na dręczące nas pytania odnośnie babci Heli. Bileterce w kasie powiedziałem, że szukamy historyka, który mógłby fachowym okiem spojrzeć na kilka rzeczy, które odziedziczyliśmy po babci. Właściwie nie kłamałem.

– Biura są naprzeciwko – rzuciła krótko.

W biurze powtórzyliśmy kolejnej pracownicy tę samą historyjkę.

– Panie Władku, ci państwo chyba do pana! – zawołała na widok mężczyzny wychodzącego przez sąsiednie drzwi.
– Ach tak? – zdziwił się uprzejmie. – No to proszę za mną… – zawrócił do pomieszczenia, z którego dopiero co wyszedł.

Zamknął drzwi i wskazał nam krzesła. Sam siadł w fotelu za biurkiem.

– Zatem z czym państwo przychodzą? Tym razem, jak na spowiedzi, opowiedzieliśmy z mamą całą historię, pokazaliśmy też zdjęcie i akt urodzenia Mariusza Domajewskiego. Historyk uważnie słuchał do końca, nie przerywając.

– Proszę chwilę poczekać – powiedział, gdy skończyliśmy, i wyszedł z pokoju.

Wrócił kilka minut później, taszcząc pod pachą sporych rozmiarów segregator. Przez dłuższą chwilę go kartkował.

– Tak myślałem – mruknął pod nosem i pokiwał głową. – Pamiętam, jak Tomasz Domajewski przyniósł tutaj pamiątki po swoim dziadku. A co do tego aktu urodzenia, to z pewnością został sfałszowany.

Oboje z mamą zdębieliśmy.

– Co nie znaczy, że przez to jest mniej wartościowy – ciągnął historyk. – Ktoś bardzo ryzykował, wystawiając ten dokument. Podobnie jak ten… – to mówiąc, obrócił segregator w naszą stronę i wskazał kolejny dokument oznaczony orłem ze swastyką. – To akt ślubu Heleny i Zbigniewa Domajewskich – wyjaśnił.
– Też sfałszowany? – dopytała mama, a gdy doktor potwierdził, dodała: – Więc dlatego mogła bez problemu wziąć ślub kościelny z moim tatą. Ale… dlaczego? Po co to wszystko?
– Ze względu na tego chłopca – historyk wskazał dziecięcą postać na „naszym” zdjęciu. – Mariusz Domajewski nazywał się naprawdę Izaak Goldberg.
– Był… Żydem?
– Jest nim nadal – uściślił doktor. – Urodził się w czterdziestym drugim. Czy ta data z czymś się panu kojarzy w tym kontekście?

Zmarszczyłem brwi.

– Wtedy była likwidacja getta w Warszawie – wyręczyła mnie mama. – No ale dokumenty są z Katowic.
– Tu z pomocą przychodzą zapiski Zbigniewa Domajewskiego. Nikomu o tym nie powiedział, podobnie jak Helena, ale częściowo opisał w pamiętniku. Nie wiemy, jak się poznali ani kiedy, ale pewnego dnia do domu Zbigniewa w Katowicach zapukała Helena z małym dzieckiem na rękach. Tu również pojawiają się pewne niejasności, bo niestety, zapiski nie są kompletne, ale mamy nadzieję niebawem uzupełnić część luk. W każdym razie zamieszkali razem, znaleźli człowieka, który wystawił im lewe papiery, i uratowali małego Izaaka przed śmiercią. To był akt niezwykłej odwagi. Gdyby ich złapano, w najlepszym razie cała trójka trafiłaby do obozu koncentracyjnego… Niezwykłe.
– Ale dlaczego nigdy nam o tym nie wspomniała?
– Znałeś babcię – odparła mama. – Co zwykła mawiać?
– Aaa… No tak. Uśmiechnąłem się ze smutkiem i dumą zarazem. – Nie ma się czym chwalić, panowie i panie – zacytowałem jedno z ulubionych powiedzonek babci Heli.

Mama też się uśmiechnęła, po czym zwróciła się do historyka:

– Wspominał pan o uzupełnianiu luk…
– Właśnie! Otóż matka Izaaka cudem przeżyła likwidację getta oraz pobyt w obozie koncentracyjnym, i wkrótce po wojnie wyjechała z synem do Izraela. Jej mąż, niestety, nie miał tyle szczęścia. Trwało to kilka lat, ale udało nam się odnaleźć Izaaka. Zgodził się z nami porozmawiać. Teraz jednak zastanawiam się… – spojrzał na nas uważnie – …czy nie zaprosić go do Polski. Może chciałby poznać rodzinę swojej przybranej matki.
– Tak, koniecznie! – mama niemal podskoczyła na krześle, ja też byłem podekscytowany.
– Spokojnie, nie tak szybko.

Pracownik muzeum zaśmiał się, ubawiony naszą niecierpliwością, tak obcą historykowi.

– Najpierw musimy powiadomić Izaaka, że znaleźliśmy potomków jego przybranej rodziny, i zapytać, czy chciałby się z wami spotkać.
– A mógłby nie chcieć?
– Nie sądzę. Niektórzy co prawda wolą się odciąć od złych wspomnień, ale przez telefon sprawiał wrażenie życzliwego i pogodnego człowieka. I wciąż mówi trochę po polsku.

Tak więc babcia Helena okazała się niezwykłą, a zarazem naprawdę skromną kobietą. Uratowała żydowskiego chłopca podczas wojny – jak trafił z Warszawy do Katowic, pewnie na zawsze zostanie tajemnicą – i nikomu nie się nie pochwaliła. Zapewne zabroniła też mówić o tym Zbigniewowi… Z niecierpliwością czekamy na wizytę Izaaka. Konkretów na razie brak, ale nasz znajomy historyk z muzeum obiecał się odezwać, jak tylko otrzyma jakieś wieści.

Czytaj także:
Mój syn ma 23 lata i nie rozumie, że ma jeszcze czas na amory
Moja córka ma 3 dzieci. Nie poświęca im uwagi, bo ciągle siedzi w telefonie
Mam 4 synów. I dzięki Bogu, bo z córkami to tylko problemy

Redakcja poleca

REKLAMA