„Mam 4 synów. I dzięki Bogu, bo z dziewczynkami to naprawdę tylko same problemy...”

kobieta która ma synów i cieszy się że to nie córki fot. Adobe Stock
Nazwaliśmy ich Jan, Łukasz, Marek i Mateusz – razem mieliśmy już czterech Ewangelistów. Jacek liczył na córeczkę, ale ja się cieszyłam. Nie zniosłabym codziennych awantur o tusz do rzęs, o przełożone ciuchy i krzywo postawione perfumy. No i te sercowe dramaty, pożal się Boże! Nastolatki przecież zakochują się średnio co 2 godziny.
/ 29.04.2021 12:41
kobieta która ma synów i cieszy się że to nie córki fot. Adobe Stock

Wychowałam czterech synów. Byłam pewna, że na temat dzieci wiem wszystko. Po tamtym obozie zrozumiałam, jak bardzo się myliłam… Całe dzieciństwo wiedziałam, że będę nauczycielką. Uwielbiałam bawić się w szkołę. Sadzałam w ławkach lalki, wśród nich babcię. I prowadziłam lekcje. Biedna babcia musiała odpowiadać przy tablicy za wszystkie lalki…

Po maturze dostałam się na pedagogikę. Zrobiłam kurs i pojechałam po raz pierwszy jako wychowawczyni na kolonie. W ten sposób dorabiałam w każde wakacje przez całe studia. Za każdym razem na pytanie, jaką chcę grupę, odpowiadałam, że wszystko mi jedno. A że koleżanki zawsze wolały dziewczynki, ja dostawałam chłopców.

Dziś już wiem, że miałam szczęście. Z tymi mniejszymi bawiłam się w podchody, grałam w dwa ognie. Organizowałam konkursy rysunkowe, bawiliśmy się w wymyślanie zabawnych podpisów do wylosowanych obrazków. Ze starszymi grałam w nogę i kosza, organizowałam dla nich turnieje rebusów. Razem dla całej kolonii przygotowaliśmy konkursy muzyczne (w stylu „Jaka to melodia”) i turnieje sportowe.

Życie potoczyło się tak, że w rezultacie nigdy nie zostałam nauczycielką

Po studiach mój promotor zaproponował mi zostanie na uczelni. A że wtedy byłam już w pierwszej ciąży, uznaliśmy z mężem, że elastyczne godziny mojej pracy na uczelni bardzo się nam na początku przydadzą. Niecałe dwa lata po Janku urodził się nam Łukasz. Nie planowaliśmy drugiego dziecka tak szybko, ale nie żałuję. Dzięki małej różnicy wieku chłopcy świetnie się dogadywali. Gdy podrośli, mąż zaczął kusić:

– Magda, może jeszcze jedno sobie zrobimy? Chłopaki zaraz wyrosną i nie będzie kogo przytulać i łaskotać.

Wychowanie Janka i Łukasza nie przysparzało mi zbyt wielu kłopotów. Więc szybko się zgodziłam. Gdy opowiedziałam koleżankom, że staramy się o trzeciego potomka, wszystkie zgodnie powtarzały:

– No, żeby tylko teraz była dziewczynka.

Bardzo o córce nie marzyłam, choć może czasem myślałam, że przydałaby się odmiana. Chyba bardziej niż ja na dziewczynkę liczył Jacek. Kiedyś wspominał, że chciałby mieć taką „córeczkę tatusia”. Werdykt lekarza: „No, a jednak trzeci muszkieter” mój mąż przyjął jednak dzielnie. Mina zrzedła nam dopiero, gdy lekarz po chwili wpatrywania w monitor oświadczył.

– Sorry, moje niedopatrzenie. Jest jeszcze jeden. Czwarty muszkieter. Pani Magdo, panie Jacku – tym razem to bliźniaki!

Trochę się z początku wystraszyłam. Dwóch urwisów naraz?

Rany boskie… Okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam na wyrost. Chłopców nazwaliśmy Marek i Mateusz – razem mieliśmy już czterech Ewangelistów. Obaj od początku byli nierozłączni. I wszystko chcieli robić razem. Miało to i wady, i zalety. Fajnie było, że spali w tym samym czasie, gorzej, gdy koniecznie obaj chcieli jeść jednocześnie. Chłopcy nie byli aniołkami. Starsi uwielbiali pyskować. Zawsze mieli coś do powiedzenia, zawsze wiedzieli lepiej niż nauczyciele i nie omieszkali się tą wiedzą podzielić.

Bliźniaki zaś nie potrafiły usiedzieć spokojnie kilku minut. Wszędzie ich było pełno. Kończyło się to rozbitą szybą, potłuczonymi talerzami albo zniszczonym globusem… Ani ja, ani Jacek nigdy nie podnieśliśmy ręki na dzieci. Za to mieliśmy ustalone zasady i kary. Za drobne przewinienia – dodatkowy dyżur „na zmywaku” czy przy wyrzucaniu śmieci. Za poważniejsze – tydzień bez komputera albo weekendowy szlaban. Chłopcy rzadko się buntowali.

W liceum Janek był podporą szkolnej drużyny koszykówki. W każdym meczu zdobywał najwięcej punktów. Gdy był w trzeciej klasie, drużyna grała o mistrzostwo województwa. Sobotni mecz miał być najważniejszy w sezonie. W środę Janek nie wrócił po szkole do domu. Przysłał tylko SMS-a, że mu coś wypadło, i żebyśmy się nie denerwowali. Wrócił do domu przed północą. Umawialiśmy się, że w tygodniu zawsze będzie przed 21. I że wyjść może dopiero, jak odrobi lekcje. Czekaliśmy na niego w salonie.

– Przepraszam – powiedział tylko. – Wiem, dałem ciała.

Ani ja, ani mąż nic nie powiedzieliśmy, tylko odesłaliśmy go do łóżka. Janek znał zasady. Następnego dnia usłyszałam, jak tłumaczy komuś przez telefon:

Nie mogę jechać na ten mecz. Po prostu nie mogę. Takie są u mnie w domu zasady. Jutro porozmawiam z trenerem i mu wszystko wyjaśnię. Sorry.

Może to głupio zabrzmi, ale byłam dumna z mojego syna. Wieczorem pogadałam z Jackiem. Zgodził się ze mną, więc zwołałam rodzinną naradę.

– Panowie – zawsze tak mówiłam do synów, co szalenie ich bawiło. – Sprawa jest prosta. Janek nawalił i powinien mieć w weekend szlaban. A to oznacza, że nie pojedzie na mecz. Co może kosztować drużynę mistrzostwo. Postanowiliśmy z tatą, że tym razem możemy Jankowi odroczyć karę. Ale potrzebujemy na to waszej zgody. Bo sami wiecie, że to złamanie domowych reguł. I od razu uprzedzam: nie oznacza to, że teraz każdy z was może liczyć na darowanie kary. To sytuacja jednorazowa i wyjątkowa. Co wy na to?

Cała trójka zgodnie podniosła ręce w górę. Janek prawie się popłakał.

– Naprawdę? Naprawdę mogę jechać? Jezu, dziękuję wam wszystkim. Chłopaki, zmywam przez dwa tygodnie i wynoszę śmieci! – zawołał i rzucił się na braci.

Zostawiliśmy ich chichoczących na dywanie w salonie. Gdy kładliśmy się spać, Jacek powiedział:

– Chyba ich dobrze wychowaliśmy, co?

Zaczęłam się uważać za eksperta w wychowywaniu

Pewnie dlatego, gdy w czerwcu 2 lata temu zadzwoniła Blanka i zapytała, czy nie chciałabym pojechać jako wychowawczyni na kolonie, zgodziłam się.

– Wybacz, że tak w ostatniej chwili. Ale zgodziłam się zostać kierowniczką kolonii. I dosłownie wczoraj rozchorowała się jedna z wychowawczyń. Przypomniało mi się, że kiedyś to lubiłaś – tłumaczyła Blanka.

Tak się złożyło, że cały lipiec Jacek miał wykłady w Wiedniu. Janek i Łukasz od dawna spędzali wakacje sami. A bliźniaki jechały na harcerski obóz. Dlatego postanowiłam Blance pomóc.

– Super, świetnie. Będziemy mieć przy okazji czas na pogaduchy – ucieszyła się. – Zobaczysz, będzie świetnie.

Chyba z dziewczynami sobie poradzę, spoko…

O trzech tygodniach, które nastąpiły potem, staram się zapomnieć do dziś. Bezskutecznie. Moje podopieczne z piekła rodem śnią mi się prawie każdej nocy. Ośrodek kolonijny zbudowano na skraju lasu. Do jeziora było kilkaset metrów. Do najbliższej wsi – trzy kilometry. Budynek główny i pawilony były świeżo wyremontowane. Ładne pokoje, w każdym łazienka.

Kiedy to wszystko zobaczyłam, pomyślałam, że trochę się pozmieniało od moich czasów. Zmieniło się także to, że tym razem nie mogłam wybrać sobie grupy. Dostałam ją po tej dziewczynie, która zachorowała – grupę najstarszych dziewcząt. Nie zdążyłam nawet się zastanowić, co o tym sądzę, bo już w pierwszych pięciu minutach dostałam namiastkę tego, co mnie czeka.

Kurna żesz, patrzcie! Ktoś och…ał? – dobiegł mnie wrzask z pierwszego pokoju po lewej. – Jak my się mamy pomieścić w tej łazience? We cztery? I gdzie ja mam postawić swoje rzeczy?

Wysoka blondynka w okularach przeciwsłonecznych na nosie stała pośrodku łazienki. Torba, która chyba była jej kosmetyczką, miała prawie wielkość walizki, w którą ja spakowałam się na cały pobyt.

– O! Pani tu rządzi? – dziewczyna zwróciła się do mnie. – No to proszę coś z tym zrobić. My tak nie możemy mieszkać! – to mówiąc, postawiła torbę na podłodze i wymaszerowała z łazienki.
– Nie ma mowy. Nie zostaję, jak nic pani nie zrobi – w korytarzu zaatakowała mnie kolejna blondynka, z kolczykiem w nosie.
– Ja muszę mieszkać z Misią! Miałyśmy to obiecane! Jak nie – wyjeżdżamy.

W ciągu pół godziny okazało się, że właściwie każda z moich podopiecznych ma jakiś problem. Łóżko za daleko od okna albo za blisko. Za małe lustro. Skrzypiąca szafa… Byłam z siebie dumna, bo część najbardziej palących problemów udało mi się rozwiązać. Udało mi się połączyć Misię z przyjaciółką, znaleźć konserwatora, który naoliwił drzwi od szafy i zorganizował kilka nocnych lampek i stojących wieszaków. W końcu usiadłam na łóżku w swoim pokoju. Chciałam wykorzystać kilka chwil spokoju i zadzwonić do męża…

– Ratunku! – pisk był tak przeraźliwy, że rzuciłam telefon na łóżko i pobiegłam.

W pokoju numer trzy wszystkie dziewczyny stały na swoich łóżkach.

– Tam, tam – pokazywały.

Na ścianie w kącie siedział pająk. Taki niegroźny, z cienkimi długimi kończynami. Wyrzuciłam go za okno.

– Załatwione – mruknęłam.
– A jak on wróci? Proszę wyjrzeć przez okno i zobaczyć, czy go nie ma na parapecie! – krzyczały jedna przez drugą.

Popatrzyłam na nie z politowaniem, wzruszyłam ramionami i wróciłam do siebie. Drugiego dnia wieczorem była dyskoteka powitalna. I od razu zaczęły się pierwsze dramaty sercowe. Gdy o 22 wyszłam sprawdzić, czy we wszystkich pokojach zgaszone już są światła, usłyszałam płacz. W korytarzu na podłodze siedziała przyjaciółka Misi. Wiedziałam już, że na na imię Hania. I zanosiła się płaczem.

– Co się stało, dziewczyno? Powinnaś już być w łóżku…
– Niiiic – zaszlochała Hania. – Ale ja nie wrócę do pokoju. Nie mogę koło niej spać…Jak ona mogłaaa… – Hania wytarła zasmarkany nos w rękaw piżamy.

Zabrałam ją do siebie. I próbowałam się dowiedzieć, co się stało.

– Misia zabrała mi chłopaka. Wiedziała, że go kocham. I dała mu się poprosić do tańca. Taka z niej przyjaciółka.

Przez chwilę myślałam, że Hania tego chłopaka znała już wcześniej. Ale okazało się, że zdążył ją w sobie rozkochać i złamać jej serce w czasie dwugodzinnej potańcówki. W końcu udało mi się namówić Hanię, żeby wróciła do łóżka. Następnego dnia na śniadaniu przyjaciółki siedziały przy innych stolikach. Ale już wieczorem widziałam, jak z zapamiętaniem trajlują na ławce przy boisku i pokazują sobie jakiegoś chłopaka.

Julka próbowała się zabić, na szczęście nieudolnie

Każdy dzień zaczynał się od tego, że próbowałam moją grupę do czegoś zachęcić. Podchody? Dla maluchów. Spacer po lesie? Bolą je nogi. Quiz? Nuda. Jedyne, na co miały ochotę, to leżeć na plaży i się opalać i wdzięczyć do chłopaków. Choć prawdę mówiąc, zazwyczaj zanim dziewczęta się wyszykowały, to zaraz trzeba było wracać na obiad. Tyle czasu na makijaż, co te nastolatki, ja nie poświęciłam chyba nawet w dniu ślubu. Nie mogłam też wyjść z podziwu, ile ubrań przywiozły ze sobą na kolonie. I jakich!

Ja miałam w walizce dżinsy, dres, kilka tiszertów i jedną sukienkę. Do tego klapki i tenisówki. Moje wychowanki przebierały się po trzy razy dziennie. Bluzki bez pleców, minispódniczki, szpilki… A gdy chciałam z nimi pograć w siatkówkę, okazało się, że żadna nie ma butów sportowych. Posiłki – to był osobny temat. Każda miała na coś alergię. Nieważne, że każdego dnia inną. Połowa bywała wegetariankami. Ale nie wtedy, gdy na kolację były hot-dogi. Ruda Julia zaś nie jadła z zasady niczego, co jest białe.

Oczywiście żadna nie jadła ziemniaków – bo dbały o linię. Ale już żelki z ośrodkowego sklepiku – w każdych ilościach. W połowie kolonii przestałam się przejmować – pilnowałam tylko, żeby żadna pod moją opieką nie umarła z głodu. Po kilku dniach przestałam też reagować na wieczne dziewczyńskie awantury.

– Która mi zaj…ała tusz do rzęs?
– Dlaczego ruszałaś moje rzeczy? Jak ta bluzka leżała na podłodze to widocznie tam jej miejsce! Słyszysz, idiotko?!
– Wyłaź z tej łazienki! Możesz się malować w opór, a i tak ci to nie pomoże…

Cytować te ich wrzaski mogłabym w nieskończoność. Nauczyłam się, żeby reagować tylko, gdy przejdą do rękoczynów. Na szczęście do tego doszło tylko dwa razy. Skończyło się na garści wyrwanych włosów (efekt bitwy o pomadkę do ust) i krwawiącym nosie (to skutek zazdrości o chłopaka). W połowie kolonii Blanka zapowiedziała, że pora już zacząć myśleć o programie artystycznym na zakończenie.

– Każda grupa musi coś przygotować – zapowiedziała.

Przypomniało mi się, że na jednej z kolonii moi chłopcy zamiast „Echa kolonijnego” wymyślili grę planszową. Na wielkiej planszy swoje miejsca miała każda grupa, była też zaznaczona stołówka, świetlica, boisko. Zatrzymanie się na jednym z takich specjalnych pól wiązało się z różnymi karami i nagrodami. „Trafiłeś do pawilonu dziewcząt. Zostajesz na plotki i pauzujesz dwie kolejki”. Albo: „Jesteś na bieżni. Sprintem przemieszczać się 5 pól do przodu”. Zabawa wszystkim bardzo się podobała.

Zaproponowałam dziewczętom, żeby wymyśliły coś podobnego. „Głupota” – prychnęły zgodnie. Jednak trzy dni później, gdy spytałam, czy coś wymyśliły, Klaudia odpowiedziała, że jednak zrobią tę grę. Znałam już je wtedy trochę. Gdy usłyszałam, że chichocząc, wymyślają kolejne opisy, wkroczyłam do pokoju i złapałam za leżącą na stole kartkę. Miałam rację… „Jesteś w pawilonie chłopców. Robisz każdemu l*****. Pauzujesz dwie kolejki” – brzmiał pierwszy opis. Dziewczęta zataczały się ze śmiechu, a ja stałam i nie bardzo wiedziałam, jak się zachować.

– Was to śmieszy? To jest dopiero głupota. Nie macie pojęcia, o czym mówicie – wykrztusiłam tylko.

Tego dnia za karę wszystkie miały zakaz wychodzenia po kolacji z pokojów. „Suka”, „Jędza”, „Małpa” – usłyszałam, gdy zamykałam drzwi. Sama miałam popsuty wieczór, ale postawiłam na swoim. Do 23 siedziałam na krzesełku na korytarzu z książką w ręce. Gdy tylko któraś wychyliła nos z pokoju – natykała się na mnie. Koło 1 w nocy moje podopieczne w końcu się poddały. Gdy po raz ostatni zajrzałam do każdej sali – wszystkie grzecznie spały. Tak mi się przynajmniej wydawało.

– Magda. Wstawaj. Coś się dzieje nad jeziorem. Chyba to twoja Julka – o 3 nad ranem obudziła mnie Blanka.

Narzuciłam bluzę i pobiegłam za nią. Rzeczywiście, na plaży siedziała Julia. Była cała mokra, kasłała. Wychowawca chłopców, Ireneusz, okrył ją kocem, głaskał po głowie i powtarzał, że już wszystko dobrze.

– Julia? Co ty tu robisz? Co się stało?

Dziewczyna kiwała tylko głową. Wyczułam od niej alkohol. Wiedziałam, że chwilowo niczego się od niej nie dowiem. Blanka zaprowadziła Julię do sali chorych. Irek zrelacjonował mi w skrócie, co wiedział:

– Godzinę temu obudził mnie Krzysiek. „Proszę pana, proszę pana, proszę ze mną szybko, na plażę. Julka się utopiła”. Zatkało mnie. Poleciałem, jak stałem. Na plaży w płytkiej wodzie twarzą do dołu leżała jakaś postać. To była Julka. Wyciągnąłem ją, nic jej nie było, tylko opiła się wody. Krzysiek opowiedział mi, że Marcin, jego kolega z pokoju, miał się spotkać z Julią w nocy na plaży. Podobno zamierzał z nią zerwać. Krzysiek poszedł zobaczyć, co się wydarzy. Z daleka zobaczył dziewczynę w wodzie i wtedy mnie obudził. Ona chyba naprawdę próbowała się zabić. Tylko na szczęście dość nieudolnie.

Tej nocy już nie zasnęłam. W co ja się wpakowałam? Boże. Byle tylko dotrwać do końca – myśalałam. Następnego dnia Julię zabrali do domu rodzice. Sama do nich zadzwoniła. Jej mama, odjeżdżając, krzyczała coś o prokuraturze, policji, ale na szczęście nigdy swoich gróźb nie zrealizowała.

Ktoś występ nagrał, ktoś pokazał filmik rodzicom

Przedostatniego dnia kolonii Blanka postanowiła zorganizować konkurs piosenki kolonijnej. Z mojej grupy zgłosiła się do występu Klara. Ona miała być solistką, a trzy inne dziewczyny – chórkiem. Nauczona doświadczeniem poprosiłam, żeby zaprosiły mnie na próbę. Disco polo to nie jest moja bajka, ale poza tym utwór „Jesteś szalona” wydawał się ok. Trochę się zdziwiłam, że Klara na występ włożyła długą szarą bluzę z kapturem, ale w sumie co ja wiem o nastoletnich gustach.

Konkurs zaczęły maluchy. Niepewne głosiki śpiewały o jagódkach, słoneczku, krasnoludkach. W końcu nadszedł czas na moją grupę. Dziewczyny ustawiły się w szeregu. Na chwilę zgasło światło. Gdy punktowy reflektor oświetlił Klarę, zrobiło mi się słabo. Miała na sobie obcisłe, bardzo krótkie spodenki i srebrny wiązany na szyi biustonosz ledwie zakrywający sutki.

Z głośników poleciała muzyka… Coś się nie zgadzało. To była inna piosenka... Wiedziałam, że będzie źle. Było – jeszcze gorzej… Gdy skończyła się pierwsza zwrotka, wbiegł na scenę chórek. Równie skąpo ubrane dziewczęta miały w rękach wielkie kolorowe lizaki. I wtedy Klara przeszła do refrenu: „No, proszę, weź to do buzi, bo za chwilę się pobrudzisz. Weź to do buzi, weź!”. Wszystkie większe dzieciaki wyły z zachwytu i gwizdały.

Zobaczyłam, jak purpurowa na twarzy Blanka coś krzyczy do Irka. Ten rzucił się w stronę wzmacniacza. Chwilę się szamotał, w końcu udało mu się odłączyć głośniki. Na próżno. Klara, chórek i połowa publiczności śpiewała a capella „Weź to do buzi…”.

Blanka nie odzywa się do mnie do dziś. Nie chciała słuchać moich tłumaczeń, że moje podopieczne mnie przechytrzyły. Firma organizująca kolonie nie wypłaciła jej premii. I zapowiedziała, że więcej jej nie zatrudni. Bo oczywiście ktoś występ nagrał, ktoś pokazał rodzicom. Zrobiła się afera… Po tym wszystkim wiem, że los, zsyłając mi czterech synów, zrobił mi naprawdę fajny prezent. Gdy ktoś mi mówi, że z samymi chłopakami musi być ciężko – tylko się uśmiecham. Co wy tam wiecie… 

Czytaj także:
Gdy chciałem zerwać z ukochaną, groziła samobójstwem
Traktowałam synową jak córkę, ale zmieniła się nie do poznania
Brzydziłam się jeździć do teściów. Traktowali swoje psy jak bóstwa

Redakcja poleca

REKLAMA