Długo, ale to bardzo długo czekaliśmy na to, żeby spełniło się nasze marzenie, czyli własne mieszkanie. My, czyli ja i mój świeżo poślubiony mąż Mariusz. Moja mama nalegała, żebyśmy zamieszkali u nich pod miastem, ale my uparliśmy się, żeby koniecznie być na swoim. I tak rozpoczęły się jakże radosne przygody.
Najpierw wynajęliśmy mikroskopijną kawalerkę w centrum miasta. Całe dziewiętnaście metrów kwadratowych, na których jakimś cudem mieścił się przedpokój, w którym przy odrobinie szczęścia mogliśmy się minąć, maleńki aneks kuchenny, łazienka z WC i prysznicem oraz pokój, gdzie stała szafa i tapczan, na którym z trudem mogły zmieścić się dwie osoby. No ale co zrobić. Dopiero zaczęliśmy lepiej zarabiać, większość pieniędzy odkładaliśmy z myślą o kupnie własnego lokum, więc w tej sytuacji postanowiliśmy przeboleć warunki.
Wylądowaliśmy w mieszkaniu studenckim
Niestety, po jakimś czasie właściciel owej „nieruchomości” poinformował nas, że zamierza sprzedać mieszkanie i musimy się wyprowadzić. Co gorsza, choć w umowie mieliśmy zapis, że okres wypowiedzenia najmu to miesiąc, on uparł się, że mamy na to dwa tygodnie.
– Jak niby w ciągu dwóch czy nawet trzech tygodni mamy znaleźć coś nowego? – próbował walczyć Mariusz.
– Nie wiem, szanowny panie, ale, jak wiadomo, czas to pieniądz. Tak, wiem, w umowie było inaczej, ale klientom się spieszy – upierał się tamten.
– Naprawdę ktoś to coś chce kupić? Tę norkę dla królików? – wyrwało mi się.
– Kupują, owszem, chcą na biuro, zresztą nie państwa sprawa. Za dwa tygodnie jestem po klucze. A na osłodę daruję wam czynsz za ostatni miesiąc. To do widzenia – i tyleśmy go widzieli.
– Baśka, i co teraz? – Mariusz zrezygnowany opadł na tapczan.
– Pojęcia nie mam – usiadłam koło niego. – Popytam znajomych, poszukamy w internecie, może coś się znajdzie.
Popytaliśmy, poszukaliśmy. Nic. To znaczy było tego mnóstwo. Co z tego, skoro właściciele żądali takich opłat, że aż nam się słabo robiło. Wreszcie któregoś dnia na przystanku obok uniwersytetu zobaczyłam kartkę z napisem „pokój do wynajęcia”. Zadzwoniłam. Odebrała miła dziewczyna, opowiedziała, że mieszkanie jest czteropokojowe, wspólna przestrzeń jadalno–kuchenna. W dwóch pokojach mieszkają w sumie cztery osoby, a ostatni jest wolny i dostępny od zaraz.
– Słuchaj, oni mają po dwadzieścia lat, nam niebawem stuknie trzydziestka. Studenckie czasy mamy już za sobą. Myślisz, że to ma sens? – zapytałam Mariusza, kiedy pakowaliśmy swój dobytek do kartonów.
– Nie mam pojęcia, ale chyba nie mamy wyjścia. W tym czasie nic lepszego nie znajdziemy. Pomieszkamy parę miesięcy, a w tym czasie będziemy się rozglądać.
I tak oto wylądowaliśmy w tak zwanym mieszkaniu studenckim. Aśka, bo tak miała na imię dziewczyna, z którą się dogadywaliśmy, pokazała nam kuchnię, łazienkę i nasz pokój. Wyglądało nieźle.
– Tutaj jestem ja ze Staśkiem, tam Iwona z Mirkiem. Brygada wróci wieczorem, po zajęciach, to się poznacie. Umowę podpiszemy, jasne, ale nie pali się. To mieszkanie moich starych, oni są dziani, na kasie im nie zależy. Wy mi się podobacie, kaucji nie chcę, zawracanie głowy. Na razie płacicie z góry za miesiąc, a potem się zobaczy. W porządku? No to lecę.
W nocy nie dało się spać...
Spojrzeliśmy po sobie, wzruszyliśmy ramionami i przystąpiliśmy do rozpakowywania. Potem Mariusz poszedł po zakupy, a ja rozpoczęłam obchód. W kuchni… No cóż, pełno naczyń w zlewie, resztki jedzenia na blacie, to samo na stole – widocznie się spieszyli. Zlustrowałam też łazienkę. Szału nie było, ale to w końcu młodzi ludzie, więc co się dziwić.
– Halo! – usłyszeliśmy po jakiejś godzinie tubalny głos i gromkie trzaśnięcie drzwiami. – Aśka, jesteś?
– My jesteśmy – uśmiechnęłam się na widok chłopaka postury drwala, który zrzucał z siebie kurtkę i plecak.
– A! Faktycznie, Aśka mi o was mówiła – złapał mnie w niedźwiedzi uścisk. – Stasiek, chłopak Aśki.
– Basia – wymamrotałam. – A to mój mąż Mariusz. Wprowadzamy się...
– Fajnie, że jesteście. Zrobimy wam parapetówę. Zaraz przyjdzie reszta. Posiedzimy trochę, coś wypijemy – zarechotał.
Kolejni przywitali nas równie serdecznie i zaczęli rozpakowywać towar w postaci kiełbasy, chipsów, słodyczy i kilkunastu chyba czteropaków piwa. Głupio nam było odmówić, chociaż naprawdę padaliśmy z nóg. Po godzinie poszliśmy do siebie. Niestety, nie było nam dane zasnąć, bo impreza dopiero się rozkręcała. Kiedy już prawie wszystko ucichło, tuż za ścianą, którą dzieliliśmy z Aśką i Staśkiem, dobiegły nas głosy świadczące o tym, że są bardzo, ale to bardzo namiętną parą.
– Jezu, ile można? Zamęczą się – szepnął do mnie. – To już chyba z pół godziny. Po tej ilości piwa już dawno powinno być po wszystkim.
– Widocznie na niego działa inaczej – zachichotałam. – Trudno, ja już dłużej nie wytrzymam, idę do łazienki.
Wyszłam z pokoju i stanęłam jak wryta, bo z drugiego pokoju wychodził właśnie Mirek. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że był golusieńki jak go Pan Bóg stworzył i zupełnie mu to nie przeszkadzało.
– Śmiało, idź pierwsza, ja poczekam – uśmiechnął się.
Zrobiłam, co miałam zrobić i udając, że nic nie widziałam, zamknęłam się u nas. Kiedy opowiedziałam to Mariuszowi, dosłownie turlaliśmy się ze śmiechu. Wreszcie jakimś cudem zasnęliśmy, licząc na to, że chociaż kolejnej nocy porządnie się wyśpimy. Nic z tego, bo brygada urządziła sobie poprawiny. Tym razem jednak nocą Aśka kłóciła się ze Staśkiem tak, że ściany się trzęsły, a tamci ryczeli wniebogłosy, bo zaprosili gości.
– Mariusz, nie wytrzymamy tego – westchnęłam przy kawie w niedzielny poranek, gdy towarzystwo odsypiało.
– Dajmy sobie jeszcze parę dni. Pójdą na zajęcia, będą zmęczeni, darują sobie…
Nagle zrozumiałam, skąd ten zapaszek...
Nie darowali przez następne trzy tygodnie. Więc po niecałym miesiącu już nas tam nie było. Na szczęście – taką miałam nadzieję – wcześniej zobaczyłam na przystanku kartkę z ogłoszeniem, że starsza pani ma pokój do wynajęcia. „Dla młodego, spokojnego małżeństwa. Zwierzęta mile widziane”.
Dobra. Starsza pani, niejaka Elżbieta, wyglądała dostojnie i nobliwie, pokazała nam pokój. Szału nie było, stare meble i tyle. Ale cóż. Podpisaliśmy umowę na dwa miesiące, ściemniliśmy, że czekamy na swoje własne mieszkanie, więc dlatego tak na krótko. Zgodziła się. Nauczeni doświadczeniem, rozpakowaliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Świtem obudził nas hałas przypominający ni to wycie, ni wrzaski.
– Co się dzieje? Mordują kogoś? – przestraszyłam się.
– Chodź, zobaczymy – Mariusz wziął mnie za rękę.
Zobaczyliśmy. W kuchni, w przedpokoju, na kanapie, na stole, na parapecie – wszędzie były koty, które patrzyły na swoją panią w oczekiwaniu na posiłek.
– O, ranne z was ptaszki, jak miło – zaszczebiotała pani Elżbieta. – Kochani, oto nasi nowi przyjaciele – zwróciła się do kotów. – Wczoraj, jak się wprowadzaliście, wszystkie się pochowały, nieśmiałe są – tym razem to do nas. – Ale dziś już na pewno się poznacie. Proszę, to jest Lucek, Wacia, Kropeczka, Grymasik…
Przy chyba ósmym imieniu nie wytrzymałam i z przepraszającym uśmiechem wycofałam się do łazienki. Za mną podreptał mąż.
– Ja pierniczę. Już rozumiem ten tekst na ogłoszeniu, że zwierzęta mile widziane – westchnął. – Szkoda tylko, że nie mamy psa. Szybko by było po kłopocie.
– Weź, nawet nie żartuj – byłam załamana. – One są wszędzie. Już teraz rozumiem ten zapaszek, który poczułam po wejściu.
– To co teraz?
– Chyba to, co ostatnio. Próbujemy tu być przez te dwa miesiące i szukamy dalej.
Niestety, musieliśmy swoje odczekać....
Niestety, te dwa miesiące to chyba za duże wyzwanie. Koty były dosłownie wszędzie, nawet gdy byłam w toalecie, czułam na sobie ich wzrok. Kiedy jednak któregoś dnia zakładałam buty i poczułam, że w środku są mokre, nie wytrzymałam.
– Mariusz, dosyć tego! Ten Lucek czy Pucek czy jak mu tam, nasikał mi do buta. W życiu się tego smrodu nie pozbędę!
I tak zakończyła się przygoda z panią Elżbietą i jej przyjaciółmi. Mąż powiedział, że żona nagle dostała alergii na koty i musimy się wyprowadzić. Pieniędzy nie chcieliśmy, niech już je starowinka wyda na pyszności dla tych małych drani. Efekt? Telefon do mojej mamy.
– Kochanie, przecież żaden problem – usłyszałam, kiedy pojawiliśmy się w progu z walizkami. – Mówiłam, że możecie tu mieszkać. Wiem, że chcieliście być na swoim jak młode małżeństwo. Macie całe piętro dla siebie, obiecuję nie przeszkadzać. Róbcie, co chcecie. Wiem, do miasta kawałek, ale ojciec wam da samochód. A teraz chodźcie, zrobimy sobie parapetówkę.
Wybuchnęliśmy śmiechem, bo jedną już przeżyliśmy. Ta na szczęście była normalna. Kolejne trzy lata też jakoś daliśmy radę, choć oczywiście nie obyło się bez zgrzytów, jak to z rodzicami.
Teraz czekamy, aż skończy się remont naszego mieszkania. Takiego, o jakim marzyliśmy. Kredyt? Trudno. Grunt, że będzie większe niż mały pokój, bez gołych studentów i kotów rzecz jasna.
Czytaj także:
„Budowa domu zniszczyła nasze udane małżeństwo. Przenieśliśmy się do osobnych sypialni, przestaliśmy ze sobą rozmawiać”
„Rodzice dziewczyny nie pochwalali życia na kocią łapę, więc ukrywaliśmy fakt, że mieszkamy razem. Ale to oni nas przechytrzyli”
„To nie Krzyś zaproponował wspólne mieszkanie, a teściowie. Byli cwani, bo dzięki temu zyskali darmową posługaczkę”