Jasne włosy, smukła sylwetka, specyficzny, znajomy chód. Zobaczyłem ją z daleka, od tyłu, i jeszcze przedzielała nas rzeka przechodniów. „Czy to ona? Nie, niemożliwe”. Z tej odległości łatwo się było pomylić. Tym bardziej że widzieliśmy się ostatnio… ile to już lat? Trzydzieści? Może nawet więcej. Byliśmy wtedy jeszcze dziećmi. Nie, to nie mogła być Patrycja.
Tamtego dnia włóczyłem się po mieście bez celu i pomysłu na spędzenie wieczoru. Kiedyś złapałbym pod pracą taksówkę i od razu kazał się wieźć do jednego ze śródmiejskich klubów. Spędziłbym w nim czas do późna, szastając forsą, bawiąc się i ostro pijąc, a ostatecznie – nad ranem – budząc się w ramionach kompletnie nieznanej laski. A jeszcze wcześniej? Wtedy wróciłbym grzecznie do domu na kolację zamówioną w pobliskiej restauracji przez Dorotę, moją poślubioną z rozsądku żonę.
Kiedy się poznaliśmy – wyswatani przez wspólnych znajomych – oboje zbliżaliśmy się do czterdziestki. Dwoje samotnych, lekko zgorzkniałych ludzi, którzy przepuścili życie na ulotny czar korporacyjnych karier, po czym nagle odkryli, że wokół nich jest pustka.
Czy tęskniłem do tamtych czasów? Do Doroty? A do korowodu nieustającej balangi, który nastąpił po rozwodzie z nią? Tak, tęskniłem. Nie, nie tęskniłem. Obie odpowiedzi były prawdziwe i szczere, w zależności od punktu widzenia. Bo z jednej strony moje obecne życie było cholernie nudne. Ale przynajmniej trzeźwe. Tak, byłem alkoholikiem. I to już w czasach, kiedy oświadczałem się Dorocie.
Piłem umiarkowanie, jak wszyscy. Kulturalnie, w sposób cywilizowany. Po pierwsze whisky z wodą nigdy nie sięgałem przed obiadem, który najpierw wypadał mi o godzinie 13, potem w południe, a w końcu o 11. Do wieczora funkcjonowałem w stanie stałego, ale niewykrywalnego dla postronnego oka pobudzenia. Dopiero po powrocie do domu wypijałem z żoną butelkę wina do kolacji. To znaczy ona piła kieliszek lub dwa, a ja resztę. Co działo się dalej?
Nie, nie było żadnych ekscesów. Po prostu zwalałem się do łóżka. Często w ubraniu, nigdy po prysznicu. Na ablucje i dobieranie garderoby czas nadchodził rano. Przez długi czas tak funkcjonowałem i wszystko było w porządku. Właśnie, w porządku. Nie wspaniale, świetnie, ale też i nie beznadziejnie. Po prostu w porządku. W ciągu dnia praca, kariera, zebrania i negocjacje, wieczorem chlanie do utraty pionu, ale w miłej atmosferze wieczornej kolacji.
W końcu jednak moja Dorcia powiedziała: dość.
– Nigdy nic specjalnego nas nie łączyło – oznajmiła swoim spokojnym, zrównoważonym tonem. – Ani miłość, ani namiętność. Nasz związek był układem, umową. Pomysłem na półmetek życia. Miało być bez uniesień, ale miło. Ty ten układ złamałeś. Widok twojej zapitej twarzy każdego wieczoru, twoje bełkotliwe słowa i cuchnący oddech, miłe nie są. Masz, tu są papiery rozwodowe. Podpisałem je bez czytania.
Dorota była adwokatem, i tak nic bym z nią nie utargował. Zresztą, zachowała się w porządku. Rozstanie za porozumieniem stron, bez orzekania o winie. Majątek? I tak mieliśmy rozdzielność.
Nie miałem już dla kogo się starać i trzymać pion
Kiedy zostałem sam w nowocześnie urządzonym mieszkaniu – korporacyjny menedżer średniego szczebla z dochodami trzy razy wyższymi od średniej krajowej – zacząłem korzystać z życia. To wtedy straciłem kontrolę. Niby nadal pracowałem, strugałem przed zarządem zaangażowanego korposzczurka. I tylko nocami zamieniałem się w podstarzałego uwodziciela.
Nie zauważałem, że moje podboje mają mocno „finansowy” charakter. Poderwane panienki okazywały się albo prostytutkami, albo drobnymi złodziejkami wynoszącymi mi z domu to i owo kiedy spałem, albo takimi samymi samotnymi pijaczkami jak ja. Nie wiem, jak długo trwałby ten żenujący bal, gdyby moje picie nie odbiło się w końcu na karierze.
Najpierw odsunięto mnie od ważnych projektów, potem zdegradowano, odbierając służbowy samochód, gabinet i asystentkę. W końcu zwolniono. To mną nareszcie wstrząsnęło.
Poszedłem na detoks, zapisałem się do klubu Anonimowych Alkoholików, rzuciłem picie. Miałem dobre CV, więc znalazłem pracę. Dużo poniżej moich kwalifikacji, a do tego już nie na kierowniczym stanowisku, ale starczało na całkiem wygodne życie. Owszem, były dni kiedy potwornie ciągnęło mnie do dawnego życia. Tego wiecznego baletu, tej ucieczki od refleksji nad tym, kim jestem i dokąd zdążam.
Coraz częściej jednak cieszyłem się zwykłymi codziennymi radościami. Tym, że wstaję rano rześki i wypoczęty, że koło południa nie zaczynają już trząść mi się ręce, że zauważam nadejście wiosny, śpiew ptaków, zapach pierwszych liści i kwiatów. Były jednak i minusy. Bo powróciły wspomnienia. A wraz z nimi pytania, co dalej? I nieprzyjemne poczucie, że zmarnowałem życie. Że nie udało mi się nadać mu żadnego celu i sensu. Bezwiednie przyspieszyłem kroku.
Tamta kobieta może i nie szła zbyt prędko, ale tak jakoś zgrabnie omijała sunących z naprzeciwka ludzi, że wciąż powiększała między nami dystans. „Tylko po co ją ścigam?” – zastanawiałem się. Nawet, gdyby to była Patrycja, to już i tak od dawna mnie nie pamięta. Pewnie nawet by mnie nie poznała. Podstarzałego alkoholika odliczającego dni swojej trzeźwości. Przeciętniaka z nadwagą o przedwcześnie zniszczonej twarzy. Ten pościg nie ma sensu. Zakończyć może się jedynie rozczarowaniem.
Zmusiłem się do zwolnienia kroku. Przestałem wypatrywać jej sylwetki ponad głowami przechodniów. Z wysiłkiem się odwróciłem, kierując spojrzenie na sklepowe wystawy. Tyle że akurat popatrzyłem na witrynę bistro, a w nim, za szybą, na rząd kolorowych butelek. Aż mnie pot oblał. Udało mi się nie pić od ponad roku, wciąż jednak nie mogłem sobie pozwolić nawet na chwilę dekoncentracji. Zapach wina czy wódki, widok butelki, wspomnienie smaku – potrafiły sprawić, że nagle, całym sobą i bez baczenia na konsekwencje, byłem gotów rzucić się do kieliszka. Czym prędzej więc zacząłem szukać wzrokiem umykającej mi kobiety. Nie odnalazłem jej. Zniknęła.
– To nawet i lepiej – szepnąłem sam do siebie. Patrycja.
Dawno zapomniane, a może po prostu stłumione wspomnienia wróciły do mnie z całą siłą. Były wyblakłe, częściowo rozmazane, ale mózg przywołał je wszystkie, żeby obronić się przed widokiem półki z alkoholami. A więc Patrycja.
Poznaliśmy się w podstawówce. Chodziła do równoległej klasy. Wysoka, patykowata, górowała nad innymi dziewczynami. Nie tylko wzrostem, ale i charakterem. Była władcza i pewna siebie. Typ urodzonego przywódcy. Ja, chłopak z rozbitej rodziny, wychowywany przez sfrustrowaną matkę, taki wyrywny nie byłem. Już w przedszkolu nauczyłem się jednak walczyć o swoje. Nie miałem za plecami ani ojca, ani starszego brata. Wcześnie więc zrozumiałem, że muszę dawać sobie radę sam. Choć więc w tamtym okresie byłem raczej wątły, nauczyłem się bić z całą zapalczywością, na jaką było stać małomównego dzieciaka z zachwianą wiarą w siebie.
Byliśmy z Patrycją bardzo od siebie różni. Ona ekstrawertyczka, kochana przez nauczycieli i podziwiana przez koleżanki. Świetna uczennica, przywódczyni żeńskiej części swojej klasy. Ja – introwertyczny mruk, stale wypatrujący zagrożeń i reagujący na nie z przesadną gwałtownością. W klasie nikt się ze mną specjalnie nie liczył, ale też nikt nie wchodził mi w drogę. Budziłem niechęć i respekt. Ją podziwiano. I tak się złożyło, że ta nietuzinkowość i ekspansywność Patrycji wzbudziła w końcu zawiść dziewczyn ze starszych klas.
Nie pamiętam już, o co poszło. O strój na balu karnawałowym dla klas początkowych, czy pochwałę od pani dyrektor za najlepiej wyrecytowany wierszyk podczas szkolnej akademii… Skończyło się to tym, że trzecioklasistki nasłały na Patrycję dryblasów z czwartej klasy. Tamci otoczyli ją na korytarzu, zaczęli popychać, szturchać, obrażać. Byli tak duzi i tak agresywni, że nawet Patrycji odjęło mowę. Wtedy na scenę wkroczyłem ja. Dlaczego się za nią ująłem? Nigdy nie byłem ani rycerski, ani specjalnie czuły na niesprawiedliwość. Myślę, że po prostu zwietrzyłem możliwość rozładowania swojej wewnętrznej frustracji. Złości, która towarzyszyła mi od urodzenia i napędzała nawet w późniejszych, korporacyjnych czasach.
Dawaliśmy sobie nawzajem to, czego nie mieliśmy
Krótko mówiąc, wmieszałem się. Ich było trzech, wszyscy wyżsi ode mnie o głowę, każdy cięższy chyba o 20 kilogramów. Gdybym im dał czas, żeby pomyśleli, trzeźwo ocenili swoją przewagę, rozgnietliby mnie tam jak buldożer rozgniata zgubioną na ulicy śliwkę. Ja jednak byłem dzieckiem ulicy, wychowanym pod trzepakiem i na klatce schodowej. Uderzyłem pierwszy. Od razu pięścią. Z całej siły. Przeciwnik był tak wysoki, że musiałem do niego podskoczyć. Pewnie to śmiesznie wyglądało. Ale wtedy o tym nie myślałem. W sekundę rozbiłem przywódcy tamtych nos. Pozostali dwaj woleli się odsunąć. A ja okładałem go dalej. Pięściami, kolanami, z buta… Mały, rozjuszony karakan, którego wybuchu wściekłości nie powstrzymał nawet wrzask nauczycielki. Podobno zdjęto mnie z zakrwawionego chłopaka siłą – z pomocą nauczyciela od geografii, który, słysząc krzyki, wybiegł z pokoju nauczycielskiego.
– Jesteś moim rycerzem! – następnego dnia oświadczyła Patrycja. – Uratowałeś mnie przed trzygłowym smokiem.
Tak się zaczęła nasza dziwna przyjaźń. Piękna i bestia, można by powiedzieć. Oboje dawaliśmy sobie to, czego brakowało temu drugiemu. Ja opromieniałem się w blasku popularności Patrycji, zapewniając jej w zamian spokój i bezpieczeństwo. Ona imponowała mi pogodą ducha, wiarą w siebie i przebojowością. Ja jej… cóż, chyba reprezentowałem to wszystko, co dotąd w jej cudownym i ciepłym domu kazano jej tłumić i wypierać – nieprzewidywalność i dzikość.
Kto zyskał więcej na tym naszym układzie? Nie mam żadnych wątpliwości, że ja. Przy niej ucywilizowałem się, nabrałem pewności siebie, zacząłem nawet przekonywać do siebie nauczycieli, bo najlepsza kumpela udzielała mi korepetycji lub wręcz wstawiała się u nich za mną.
Myślę więc, że to wszystko, co nastąpiło już po tym, jak oboje straciliśmy siebie z oczu – moja korporacyjna kariera, niezła pozycja społeczna i stopa życiowa – wzięły się właśnie z tamtych lat, kiedy pozostawałem pod wpływem Patrycji.
Natura ciągnie jednak wilka do lasu, w końcu więc i tak wszystko schrzaniłem. To niesamowite, ale nasza przyjaźń przetrwała przez wszystkie osiem klas podstawówki. Niesforny chłopak i śliczna prymuska, trudno o mniej dopasowany duet. A jednak. Liczyłem się z jej zdaniem nawet przy doborze kumpli.
Kto wie, czy bez Patrycji nie stoczyłbym się już jako młody chłopak? To ona i jej przykład sprawiały, że dość wstrzemięźliwie podchodziłem do papierosów i alkoholu, a w czasie największej grandy pojawiała się myśl: „Co by na to powiedziała Pati?”. Ja z kolei byłem w jej życiu pierwiastkiem chaosu i nieprzewidywalności.
Myślę, że uwielbiała, kiedy wyrywałem ją z dostatniego i ciepłego domu, z grona uroczych koleżanek i szkolnego kółka teatralnego, na szaloną eskapadę nad rzekę, albo podmiejskie glinianki – gdzie paliliśmy ognisko, piekliśmy kradzione z pola ziemniaki i do wieczora wylegiwaliśmy się na piasku.
Byłem za głupi i za młody, by zrozumieć, że to miłość
– Pocałuj mnie – powiedziała pod koniec szóstej klasy, w czasie jednego z takich wypadów. – Chcę, żebyś to zrobił tu i teraz.
Aż podskoczyłem z wrażenia. Pocałować Patrycję? To tak, jakbym zaczął się cmokać z najlepszym kumplem! Niemożliwe! Ohydne!
Niemal ją wtedy odepchnąłem, przywołując do porządku w dość bezceremonialnych słowach.
Spojrzała na mnie smutno, ale już bez słowa wstała i odeszła.
Wysoka, długowłosa – wylegujący się na tej samej plaży panowie z brzuszkami i małżonkami u boku, odprowadzali ją rozmarzonym wzrokiem. Zadzwoniła wieczorem.
– Myślę, że się w tobie zakochałam – powiedziała. – Co ty na to?
Omal nie upuściłem słuchawki.
Patrycja i miłość? Spędziliśmy ze sobą wiele naprawdę fajnych chwil. Nie tylko na plaży. Także na pobliskiej budowie, na którą zakradaliśmy się, myląc czujność ciecia, żeby latać po piętrach budowanych właśnie bloków albo skakać z pierwszej kondygnacji na wielką górę piasku. Były też rowerowe wyprawy. Jeździliśmy daleko, bawiąc się w odkrywców. Za miasto aż do wysypiska śmieci – wielkiej hałdy, na którą spiralną drogą wspinały się śmieciarki. W piwnicach mojego bloku uciekaliśmy przed żulami ćmiącymi tam papierosy i pijącymi alpagi, w szkole urywaliśmy się na wagary przez okno w toalecie, ze strychu jej kamienicy rzucaliśmy w przechodniów foliowymi torebkami wypełnionymi wodą. Po co psuć takie fajne przygody jakąś łzawą i niepotrzebną miłością?
Zły i rozczarowany odłożyłem wtedy słuchawkę bez słowa.
Patrycja nie narzucała się. Była honorowa. Zamilkła na całe wakacje (nie było to trudne, bo rodzice wyjechali z nią najpierw do Jugosławii, a potem wysłali na obóz wędrowny w Tatry), a kiedy z początkiem września zaczęła naukę w innym liceum niż moje, na dobre urwał się kontakt.
Zabawne, że w końcu to ja zacząłem wyczekiwać od niej jakiegoś sygnału. Raz i drugi postałem nawet godzinkę pod jej domem. Albo zadzwoniłem, nie odzywając się, i słuchałem, jak mówi do słuchawki: „halo, halo?”. Ostatecznie jednak w końcu o niej zapomniałem. Przynajmniej tak mi się zdawało, bo jednak Patrycja wciąż tkwiła mi gdzieś głęboko w głowie.
I kiedy skończyłem liceum, a potem dostałem się na studia, w końcu zrozumiałem, że i ja ją kocham. Po prostu wcześniej byłem zbyt głupi i niedojrzały, żeby to dostrzec. A kiedy wreszcie dotarła do mnie prawda, serce aż podskoczyło z radości.
Tak! Miłość! Nie zastanawiając się ani chwili, pobiegłem do jej domu, kupując po drodze kwiaty.
– Patrycja jest za granicą – wyjaśniła mi jej mama. – Nie wiedziałeś? Wyjechała na studia do Anglii.
Nie poddałem się wtedy. Postanowiłem, że na nią zaczekam. Tyle że ona już do Polski nie wróciła.
Dostałem wiadomość, że wyszła za mąż za jakiegoś Amerykanina i przeniosła się do Stanów. Nie miałem wyboru, musiałem o niej zapomnieć.Wszystkie te myśli i wspomnienia wróciły do mnie, kiedy szedłem ulicą, znów wypatrując znajomej sylwetki. Nigdzie jej nie było. Ale nagle uderzyła mnie myśl, że tym razem nie wolno mi zrezygnować.
Rozpychając się i roztrącając ludzi, rzuciłem się do przodu. I w końcu ją zobaczyłem. Akurat wsiadała do tramwaju. Przyspieszyłem kroku i omal nie wypluwając płuc, wskoczyłem za nią w ostatniej chwili. Inni pasażerowie patrzyli na mnie z zainteresowaniem, kiedy niemal zgięty w pół ciężko dyszałem, równocześnie zadzierając głowę na stojącą obok kobietę.
Ona też na mnie zerknęła. I wtedy serce podskoczyło mi do gardła. To była ona! Dużo starsza, bardzo szczupła. Blada i o przygaszonym spojrzeniu. Ale wciąż tak samo piękna, jak w moich wspomnieniach.
– To ty?! – zdziwiła się.
– Biegłem za tobą przez pół miasta – wydyszałem.
– O rany…
– Kocham cię – wypaliłem, nim zastanowiłem się, co gadam.
W tramwaju rozbrzmiały brawa, ledwo więc usłyszałem jej słowa:
– Już za późno.
Nie żałuję ani jednej chwili spędzonej razem z nią
Jeszcze tego samego wieczoru wszystkiego się dowiedziałem. Patrycja była chora na raka. Z białaczką walczyła od kilkunastu lat – jej batalia zaczęła się jeszcze w Ameryce. Nawet tam jej jednak nie pomogli. Chemioterapie, naświetlania – wszystko na nic.
– Te włosy… – dotknęła swoich jasnych loków – to peruka. Wszystko we mnie jest przeżarte nowotworem, niesprawne. Rak odebrał mi możliwość posiadania dzieci, sprawił, że straciłam pracę i opuścił mnie mąż. Do Polski przyjechałam tylko po to, żeby spokojnie umrzeć… I co? – spytała ze swoim dawnym, zadziornym błyskiem w oku. – Chciałbyś mnie taką?
Nie odpowiedziałem.
Pochyliłem się i dotknąłem ustami jej warg. Odwzajemniła pocałunek. Przeżyliśmy razem najcudowniejsze w moim życiu pół roku. Zwyczajne życie. Wspólne budzenie się w jednym łóżku, wspólne śniadania i pożegnanie, kiedy szedłem do pracy. A potem wieczory, kiedy mogliśmy nacieszyć się sobą. Porozumienie tak głębokie, jakbyśmy nigdy nie stracili się z oczu.
– Jesteśmy dla siebie stworzeni – szeptała mi wtedy do ucha. – To przeznaczenie. Szkoda tylko, że tak długo przed nim uciekaliśmy.
– Najważniejsze, że się odnaleźliśmy – odpowiadałem. – I mamy przed sobą całe życie.
To „całe życie” skończyło się dwa tygodnie temu. Patrycja odeszła spokojnie, w moich ramionach. Spytacie, co dalej? Nie wiem… Ale warto było. Przez ostatnie pół roku byłem szczęśliwszy niż kiedykolwiek w życiu.
Czytaj także:
„Zakochałem się, ale kumpel radził, żebym wstrzymał się z zalotami, bo kobiety lubią niepewność. Drań miał w tym swój interes”
„Gdy poznałem Wiktorię, zakochałem się w niej na zabój. Jest tylko 1 problem. Jej siostra spodziewa się mojego dziecka”
„Na wakacjach zakochałam się w cudownym facecie. Myślałam, że czeka nas świetlana przyszłość, ale los zdecydował inaczej”