Siedzę w pokoju. Zachodzące słońce ostatnimi promieniami rozświetla pomieszczenie. Nie zapalam światła. Nie chcę. Zbyt często ostatnio tak siedzę, wciśnięta w kąt między kanapę a wygodny fotel. W ręku fotografia. Nasza jedyna fotografia z czasów, gdy byliśmy tacy szczęśliwi. Trochę ponad pięć lat temu. Nad Bałtykiem. Trzymamy się za ręce, idąc brzegiem morza. Taki banał, bo przecież wszyscy zakochani mają takie fotki. Ale ta jest moja! Tylko moja, więc siedzę, patrzę, a łzy płyną strumieniem. Jestem Matylda.
Jeśli po tytule pomyślałyście, że oto kolejna nieszczęśliwie zakochana i porzucona małolata chce się wyżalić, to muszę was rozczarować. Jesteście w błędzie, choć w sumie – byłabym szczęśliwa, gdybyście to wy miały rację…
To mnie wybrał ten przystojniak
Sierpień 2017 roku postanowiłyśmy z Justyną, moją przyjaciółką od czasów przedszkola (właśnie miałyśmy zacząć studia w Warszawie), spędzić nad Bałtykiem. Dziesięć dni zachodów słońca (w planach były też wschody, ale same wiecie, jak trudno jest się zebrać, gdy do drugiej tańczyło się w plażowej dyskotece…), smakowania „świeżo złowionych” ryb z kutra, pokrywania ciał słonecznym brązem. I oczywiście – rozglądania się za „ciachami”, ale w takiej wakacyjnej formule. Żeby było z kim pójść na dyskotekę, na spacer, może na piwo do pubu. Ale bez żadnych zobowiązań. I raczej – bez seksu (tu postanowiłyśmy zostawić sobie pewną furtkę, bo – same wiecie – książę na białym koniu może przecież wyłonić się ze spienionych fal…).
Przez trzy dni nasze plany udało się realizować ze zmiennym szczęściem. A to cały dzień lało, a to znowu słońce zaszło jakby wcześniej i nie zdążyłyśmy go uwiecznić, gdy bierze wieczorną kąpiel w falach. Ale ogólnie było świetnie. Dużo śmiechu i wakacyjnej beztroski.
Czwartego dnia nad morzem spotkałam Andrzeja. Akurat wchodziłyśmy na plażę, a on wychodził z wody. Opalony, barczysty. Ciemne, lekko falujące (poskręcały mu się od wody w pierścienie) włosy. Zielone, opalizujące oczy. „Ciacho”. Justyna też go dostrzegła. Chyba nawet szybciej ode mnie, bo trąciła mnie lekko w bok.
– Zobacz…
Tak. Było na co popatrzeć.
– Cześć – rzucił, przechodząc obok nas. Musiał chyba dostrzec nasze miny. – Jak będziecie miały ochotę na wodę z lodem i limonką, zapraszam na swój koc. O tam – pokazał ręką. – Mam małą lodówkę.
Roześmiał się szeroko, puścił szelmowsko oko – i poszedł. Niedaleko, przed wejściem na wydmy, rzeczywiście leżał rozłożony kraciasty koc. I wszystko wskazywało na to, że jego właściciel był sam! Zrobiłyśmy z Justyną szybki rachunek sumienia. Podobał się nam obu, więc zgodziłyśmy się, że to „ciacho” (imię Andrzej poznałyśmy trochę później, już na kocu) wybierze jedną z nas. Druga z godnością zniesie odrzucenie. Poszłyśmy się zamoczyć, a potem skorzystałyśmy z zaproszenia.
Wtedy się zaczęło. Andrzej był nie tylko „ciachem”. Był fantastycznym facetem. Gadającym z sensem. Zabawnie. I praktycznie o wszystkim. Ach – nie używał też najczęstszych w tym kraju „przecinków”. Wyobrażacie to sobie? Przystojny facet, z którym można rozmawiać o wszystkim? Przecież jednorożce biegają po bałtyckich plażach częściej…
Dość szybko okazało się, że to w moją stronę skłaniają się bardziej ręka i spojrzenie Andrzeja. Justyna – siostrzana dusza – usunęła się nieco. Chadzaliśmy wszędzie we trójkę, ale tak objęci, tak pełni słońca, jak na zdjęciu – już tylko we dwoje. Zresztą – zdjęcie to zasługa Justyny. To ona je zrobiła.
Wiecie, jak jest z czasem. Szczęśliwi go nie liczą, nie pilnują i może dlatego przemija tak szybko. A może podkrada go jakaś wiedźma, której akurat w życiu coś poszło nie tak? Nie wiem, kiedy minęły te dni.
Uderzył go prosto w kręgosłup
Na dworcu w Gdańsku rozstawaliśmy się z Justyną. Ona chciała odwiedzić jeszcze ciotkę w Poznaniu, my z Andrzejem ruszaliśmy do Warszawy. Chyba zapomniałam wam powiedzieć, że mój nowy chłopak (tak, tak – już go sobie zawłaszczyłam) też studiował w Warszawie. Andrzej był na trzecim roku polibudy.
Uściski, śmiech, pożegnalne całusy. Justyna wsiadła do swego pociągu, my mieliśmy jeszcze godzinę czekania. Dobry Boże, gdybym wtedy wiedziała, co wkrótce się zdarzy, poszłabym do tej Warszawy piechotą. Nawet na klęczkach… W wakacyjnych pociągach nic nie zmienia się od lat. Tłok. Jakoś udało nam się znaleźć miejsce. Gadaliśmy może do północy, potem zasnęliśmy. Nie wiem, która była godzina, gdy drzwi otworzyły się z hukiem. Dwóch pijanych (a może naćpanych?) gnojków wpakowało się do przedziału, budząc wszystkich. Jeden z nich zwalił się na mnie.
– Złaź! – Andrzej dosłownie zerwał go ze mnie.
– Bo co? – to ten drugi.
– Bo nie ma tu dla was miejsca.
No i się zaczęło. Ciosy, krzyk, szamotanina. Andrzej to nie był ułomek, więc wkrótce zyskał przewagę.
– Spadajcie. Już – wypchnął ich z przedziału. Wyszedł też za nimi, by mieli pewność, że nie warto tu wracać. I wtedy…
Wszystko działo się w szalonym tempie, ale teraz, gdy to wspominam, film przed oczyma zwalnia. Widzę dokładnie, jak z tyłu, za plecami Andrzeja, wyrasta trzeci napastnik. Wysoki, napakowany, z tatuażem węża pełznącego mu po szyi i wystawiającego rozdwojony jęzor na policzku… Coś błyszczy w ręce. Kastet? Bez ostrzeżenia, od tyłu uderza Andrzeja w plecy. W kręgosłup! Słyszę trzask, jakby chrupnęła drewniana gałąź. Słyszę krzyk. Widzę, jak Andrzej dosłownie składa się wpół. Pada na ziemię, a któryś z wypchniętych z przedziału gnojków kopie go jeszcze w twarz…
– Spadamy – słyszę głos „węża”. – Szybko!
Widzę jego oczy. Nie są ludzkie. To oczy diabła. Płoną złym światłem. Rejestruję jeszcze w pamięci kolczyk w lewym uchu i lekko wystającą „jedynkę”, gdy mówiąc do mnie, wyszczerza się w okrutnym uśmiechu.
– Sam się prosił…
Czas mijał i... nic się nie zmieniało
Napastnicy znikają. Na korytarzu robi się ruch. Nagle okazało się, że nie podróżowaliśmy sami! Pojawia się konduktor. Dzwoni gdzieś. Na najbliższej stacji czeka karetka, która zabiera Andrzeja.
– Chcę z nim. To mój chłopak. Proszę!
– Nie możemy. Nie ma miejsca. Poza tym chłopak to nie rodzina – słyszę.
Dowiaduję się tylko, do którego szpitala go zabierają. I tak go odnajduję.
Ojciec Andrzeja jest wziętym adwokatem. Matka doktorem na uczelni. Starają się załatwić jedynakowi wszystko, co tylko można. Ale jednego nie można! Zmienić wyroku, który pada z ust profesora:
– Przykro mi, ale państwa syn najprawdopodobniej nigdy nie będzie chodził. Czeka go wózek do końca życia…
– Powiedział pan „najprawdopodobniej”?
– Tak. Ale to dlatego, że nie wiemy, co w medycynie zdarzy się jutro. Zawsze warto mieć nadzieję. Ale dziś niczego więcej nie mogę państwu obiecać.
Moje pierwsze kontakty z rodzicami Andrzeja są trudne. To przecież przeze mnie! Gdyby nie stanął w mojej obronie, gdyby w ogóle mnie nie poznał… Widzę to w ich oczach. Słyszę w tonie głosu, jakim zwracają się do mnie, gdy niemal codziennie jestem w szpitalu. Ale z czasem zyskuję coś na kształt aprobaty i gdy Andrzej wraca do domu, pozwalają mi go odwiedzać. I jeśli tylko zajęcia na uczelni pozwalają – jestem. Na pół godziny, godzinę, całe popołudnie.
Andrzej próbuje mnie wspierać. Tak, wiem. To ja powinnam wspierać jego, podnosić go na duchu. I staram się. Naprawdę się staram, ale czasami wymiękam. I wtedy on mówi:
– Mati… Będzie dobrze. Zobaczysz, że będzie. Zatańczymy na naszym weselu. I będziemy się śmiać z tego. I opowiadać naszym wnukom.
Wierzę. Chcę wierzyć w to, co mówi, tyle że czas mija i nic się nie zmienia. Pierwszy rok studiów. Drugi. Trzeci. Czwarty. Każdy z nich ma 365 dni. A one po 24 godziny. Wiecie, co dalej? Godzina ma 60 minut, a minuta 60 sekund. Policzyłam za was. Przez cztery lata to sto dwadzieścia sześć milionów, sto czterdzieści cztery tysiące sekund! Cholernie dużo czasu. I to nie ja mam go tyle do myślenia. To Andrzej (bo i co ma robić?). Widzę, jak wolno gaśnie jego zapał, jego wiara. Na piątym, ostatnim roku moich studiów, który właśnie się zaczął, Andrzej poprosił mnie o rozmowę.
Wiem, że nigdy nie stanę na nogi...
– Wiesz, tak na serio. I bardzo cię proszę – wysłuchaj mnie. Wysłuchaj uważnie.
Po czym, trzymając mnie za rękę i patrząc prosto w oczy, powiedział:
– Chciałem cię prosić, byś pomogła mi odejść.
Szarpnęłam rękę z niedowierzaniem. Ze strachem.
– Pozwól mi skończyć – Andrzej przytrzymał moją dłoń. – Naprawdę długo o tym myślałem. To nie jest jakiś głupi kaprys zbuntowanego nastolatka. Wiem, że nigdy nie stanę na nogi. Nigdy też nie będę mężczyzną. Od pasa w dół po prostu nie istnieję… Patrzę na ciebie. Kocham cię jak chyba jeszcze nikt nigdy i nikogo. Masz dla mnie tyle czasu. Tyle emocji. Poświęcasz każdą wolną chwilę…
– Kocham cię – powiedziałam.
– I właśnie dlatego pozwól. Pomóż. W twoim życiu powinno być szczęście. Powinnaś się śmiać. Mieć dzieci. Podróżować. Tańczyć z ukochanym. Kochać się z nim. A ja ci tego nie dam… Wiem, że to nigdy się nie stanie. Rozmawiałem uczciwie z profesorem miesiąc temu. Powiedział, że przy takim uszkodzeniu kręgosłupa jak moje naprawdę musiałby stać się cud. A ja już swoją pulę cudów wykorzystałem. Spotkałem ciebie. I dlatego proszę cię, Mati – pomóż mi. Chcę, by ostatnim obrazem, który zabiorę z sobą, były twoje oczy. Wpatrzone we mnie tak jak wtedy, nad morzem. I chcę, byś potem miała cudowne życie!
Nie wytrzymałam. Wyrwałam dłoń i po prostu uciekłam. A teraz siedzę na podłodze, gapię się na nasze zdjęcie i ryczę. Co zrobić? Co mam zrobić? Naprawdę go kocham, a mówią, że prawdziwie kochać to chcieć tego, czego chce kochana osoba. Czy mam mu pomóc…?
Czytaj także:
„Chłopak mnie porzucił, bo przez niepełnosprawność nie był >>samcem alfa<<. Gdy napadli na nas, nie mógł mnie obronić
„Mąż po wypadku stał się niepełnosprawny. Był zły na cały świat. Nie interesował się dzieckiem, które miałam urodzić”
„Nie wierzyłam w szczere intencje Zosi. Ta dziewucha uwiodła mojego niepełnosprawnego syna, bo chce jego kasy”