– Kaśka, wynieś śmieci! – rzuciłam do nastoletniej córki.
– Wieczorem pójdę – usłyszałam odpowiedź.
– Wiem, już mi to mówiłaś, tylko ci przypominam.
Wróciłam do kuchni, do krojenia mięsa na gulasz. Dotąd zdążyłam córce przypomnieć o śmieciach już trzy razy.
Przygotowałam obiad, zjadłyśmy. Kaśka zaczęła wkładać naczynia do zmywarki.
– Nie tak, dziecko – zabrałam jej talerz. – Białe talerze układamy z prawej strony, a kolorowe z lewej.
Córka spojrzała na mnie jak na raroga i westchnęła ciężko.
– Mamo, a co to za różnica? – spytała. – Przecież to nie jest pranie, nie zafarbuje...
– Nie mędrkuj – przerwałem jej. – Po prostu zawsze tak układam. Białe po prawej, kolorowe po lewej.
– A jak ułożę na odwrót, to co się stanie? Nie umyją się? Zmywarka się zepsuje? – Kaśka zmrużyła oczy, przyglądając mi się z dziwną miną. Aż poczułam się nieswojo.
– Nie pyskuj – ucięłam dyskusję. – Wracaj do lekcji.
Córka wyszła z kuchni, a ja dokończyłam układanie naczyń.
Wiem, jak ma być, żeby było dobrze
W weekend miałyśmy pójść do zoo. Dawno nigdzie razem nie byłyśmy, a kiedyś uwielbiałyśmy odwiedzać nasz poznański ogród zoologiczny. To duży teren, jest co oglądać, więc zawsze robiła się z tego wyprawa na cały dzień. Jednak po rozwodzie skupiłam się na pracy i domu. Brakowało mi czasu na rozrywki, na relaks, nawet na sen. Niby jak miałam się relaksować, skoro wszystkie obowiązki spadły na mnie? Musiałam każde działanie dokładnie planować, przewidywać, wybiegać myślami daleko w przyszłość. Jeśli ja tego nie zrobię, to kto mnie wyręczy? No, ale miałam też obowiązki wobec córki, więc ten weekend zarezerwowałam czas tylko dla niej.
Czekałyśmy z Kaśką na przystanku. Minęła minuta, dwie, a autobusu wciąż nie było.
– Zmienili rozkład – poinformowała mnie jedna z kobiet stojących obok.
– Jak to zmienili? – zdenerwowałam się.
„Jak mogli zmienić rozkład? Bez wcześniejszego ustalenia tego ze mną?” – pomyślałam odruchowo. I dopiero po chwili dotarł do mnie absurd tej pretensji.
– Mamuś, spokojnie, przyjedzie następny – Kaśka spojrzała na rozkład.
– Za ile przyjedzie? – moje zdenerwowanie rosło. Nie znosiłam takich niespodzianek.
– Za kwadrans – odparła moja córka i wyglądało, że w ogóle jej to nie przeszkadza.
Natomiast ja przez ten kwadrans zdążyłam porządnie zezłościć się na przedsiębiorstwo komunikacyjne.
– Moglibyście uprzedzać, że zmieniacie rozkład – zwróciłam uwagę kierowcy autobusu. – Zawsze jeździł w weekendy o trzynastej piętnaście.
Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Rozkład został zmieniony tydzień temu – odparł.
– I co, nie dało się zawiadomić pasażerów?
– Były informacje na stronie internetowej.
– A czy pan myśli, że każdy ma czas siedzieć w internecie i sprawdzać, co zostało zmienione? – nakręcałam się coraz bardziej, nie widząc, że czepiam się na siłę.
– Mamo... – zażenowana moim zachowaniem córka pociągnęła mnie za rękę. – Chodź, mamy wolne miejsca.
– Kto to widział tak traktować pasażerów – psioczyłam, idąc za Kasią.
Wycieczka, która tak się zaczęła, nie mogła być udana. Kupiłam bilety i weszłyśmy na teren zoo. Strzałki wskazywały kierunek zwiedzania. Jednak moja córka postanowiła zboczyć z wytyczonej trasy. Jakby celowo robiła mi na złość. Przecież należy iść zgodnie ze strzałkami, wtedy wszystko się zobaczy. Po to je namalowano. Ale Kasia twierdziła, że to nie jest teren wojskowy i każdy może chodzić tak, jak mu pasuje. Upierałam się przy swoim i w końcu usłyszałam:
– Mamo, czy ty masz jakąś obsesję? Nerwicę natręctw czy coś? W markecie też świrujesz…
Świruję?! Bezczelna smarkula.
Ktoś musi ludziom mówić, co mają robić
Przecież wiadomo, że jeśli zakupy mają przebiec szybko i sprawnie, należy się udać do marketu z listą produktów i wędrować od wejścia do kasy, po kolei zaliczając poszczególne regały. Wtedy o niczym się nie zapomni, niczego się nie pominie. Procedurę robienia zakupów w markecie miałam opanowaną do perfekcji. Drażniło mnie, kiedy ktoś z niej się wyłamywał. Oczywiście specjalistką w tym względzie była Kaśka. Brała koszyk i gnała między stoiskami bez ładu i składu. Zresztą nie ona jedna mnie irytowała, nie ona jedna nie rozumiała, że działanie według sprawdzonego systemu ułatwia życie. Czyni je znośnym, bo przewidywalnym.
Parę dni później do sklepu, którego byłam kierowniczką, przyjechała dostawa. Normalna rzecz. Jednak tym razem na miejscu był szef i pomagał w wyładowywaniu kartonów. Patrzyłam na to, co robi, jak je układa i... w końcu nie wytrzymałam.
– Panie Sebastianie! Co pan robi? – wybuchłam. – Przecież te podłużne kartony trzeba postawić pod tamtą ścianą, a te kwadratowe tutaj. Małe kładę zawsze z tej strony, a większe tam. Tak jest najlepiej.
Szef spojrzał na mnie zaskoczony.
– A co to za różnica, skoro i tak towar trzeba wyjąć, bez względu na kształt i rozmiar tych wszystkich pudeł, i umieścić na półkach?
Zamrugałam powiekami z niedowierzaniem.
– Jak to, jaka różnica? Po prostu tak trzeba je układać. Ja je tak układam! – zaczęłam się unosić.
– Pani Mario... – szef był spokojny, ale patrzył na mnie jakoś dziwnie. – To już nie pierwszy raz, kiedy próbuje pani wszystko ustawiać po swojemu. Wszystko i wszystkich. Nie tylko kartony, ale także i ludzi. Czasami trzeba być elastycznym.
– Judyta się poskarżyła, tak? – domyśliłam się.
O rany, co z tej Judyty był za leń! Nie chciało jej się przestawić wieszaków, tak jak powiedziałam. Upierała się, że na środku wyglądają lepiej. Bzdura! Zawsze ustawiałam je pod ścianą i tak miało być. Nie zamierzałam tolerować żadnych zmian! Zmiany nie oznaczają niczego dobrego. Zupełnie jak rozwód. Jak rozpad rodziny. Jak koniec miłości.
– Nie tylko Judyta... – szef westchnął ciężko.
Prychnęłam zniecierpliwiona.
– Niektórzy nie rozumieją, że trzeba nimi pokierować dla ich własnego dobra – wyjaśniłam. – Muszę ich pilnować, bo inaczej robią wszystko na opak, po swojemu. Przecież tak nie można! Są pewne zasady i trzeba się do nich stosować.
– Oczywiście mowa o zasadach, które pani ustaliła i narzuca innym.
– Ktoś musiał je ustalić, żeby był porządek – odparowałam, nie dostrzegając nielogiczności w swoim rozumowaniu.
Porządek musi być. Oczywiście przeze mnie ustalony. Wtedy czułam się pewnie, bezpiecznie. Nie znosiłam, gdy coś wymykało mi się spod kontroli. Traciłam grunt pod nogami.
Nawet własna córka była przeciwko mnie
– Nie chciałbym, żeby pani źle mnie zrozumiała, pani Mario – szef odchrząknął – ale może porozmawia pani z psychologiem, czy coś?
– Niby czemu? – obruszyłam się.
– Kolejna pracownica zrezygnowała. Klientom też nie podoba się, gdy zwraca im pani uwagę, że robią bałagan na półkach. Mogą wybrzydzać, przymierzać złe rozmiary, zmieniać zdanie. Mają prawo, to nie wojsko.
Co oni z tym wojskiem?! Najpierw Kaśka, teraz szef. Przecież miałam rację. Klientki powinny znać swój rozmiar, a nie robić chaos podczas przymiarek. Powinny też widzieć, czego szukają, mieć jakiś plan. Od przymierzania ciuchów bez ładu i składu, tylko bałagan się robił. Pieniędzy w kasie wcale od tego nie przybywało, a jeszcze ubrania mogły ulec zniszczeniu, gdy ktoś na siłę się w nie wciskał. Przynajmniej szef powinien to rozumieć i być po mojej stronie, a on mnie do psychologa wysyłał!
Byłam tak zła, że aż wspomniałam o tym Kaśce, w domu przy kolacji.
– Mamo… hm, a może on miał trochę racji?
– Zwariowałaś?! – oburzyłam się.
– Ja? To ty wszystkich wokół ustawiasz, musztrujesz, narzucasz innym swój sposób działania. A jeśli ktoś wyłamie się z twojego schematu, coraz częściej wpadasz w złość. Tylko dlatego, że coś idzie nie po twojej myśli, robisz aferę. I nie masz żadnych oporów, kiedy się zirytujesz. Każdego pouczasz: mnie, współpracowniczki, kierowcę autobusu, klientki, nawet szefa. To jest niepokojące. I to się pogłębia. Dziś jest piątek, więc jemy na kolację naleśniki. Jak co tydzień. Lubię naleśniki, ale nie muszę ich jeść aż tak regularnie. Nie jestem w wojsku.
– Co wy wszyscy z tym wojskiem? Ktoś musi mieć nad wszystkim kontrolę. Musi być porządek.
– Mamo… serio? – córka spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, ale jakoś tak smutno. – Ja cię kocham i mówię ci, że z tym psychologiem to nie taki zły pomysł.
Nawet własna córka była przeciwko mnie!
Długo biłam się z myślami, bo nie chciałam przyjąć do wiadomości, że mam problem. Ze sobą, nie z innymi. Kiedy jednak wpłynęła na mnie skarga od klientki, szef był nieugięty.
– Albo zapisze się pani do psychologa, albo będziemy musieli się pożegnać – zagroził.
Wredny szef. Wredna klientka. Mówiłam, że te spodnie będą za ciasne, ale się uparła i je wzięła, więc czemu miałam przyjąć towar z powrotem? Klęłam na cały świat.
Poszłam do tego psychologa. Nie mogłam stracić pracy. Taka zmiana nie wchodziła w grę. Wszystko zaplanowałam. Przyjdę na umówioną godzinę, coś tam powiem i wyjdę.
Pracuję nad sobą, ale to nie jest łatwe
Tymczasem gdy się pojawiłam, okazało się, że w gabinecie siedzi poprzednia pacjentka. Musiałam czekać. Tego nie miałam w planie. Gdy w końcu weszłam do gabinetu, od progu powiedziałam, co myślę o takiej niepunktualności.
– Skoro się pan umawia na konkretną godzinę, powinien się pan tego trzymać. Ostatecznie ja też mam swoje plany! – wykrzyczałam.
A potem, ku swojemu zdumieniu, rozpłakałam się. Chyba z bezsilności.
– A właściwie co takiego się stało? Kto poza mną zakłóca pani poukładane życie? – starszy pan spojrzał na mnie zza okularów.
Wyrzuciłam z siebie wszystko. Narzekałam na klientki robiące bałagan, na szefa, który uważał, że przesadzam, a sam źle ustawiał paczki, na córkę, która źle wkładała talerze do zmywarki. Mężczyzna słuchał. A gdy skończyłam, powiedział:
– W ramach zadania domowego pójdzie pani do marketu i przejdzie przez niego inaczej, nie swoją trasą.
– Ale… ale.. – jąkałam się – przecież trzeba po kolei.
– I nie weźmie pani koszyka – dodał bezlitośnie psycholog.
– Nie! Trzeba wziąć koszyk. Jak bez koszyka? – byłam bliska płaczu.
Bo przecież jeśli sama złamię własne zasady, świat się skończy. Jak mogłabym zburzyć mój idealny system robienia zakupów? Ze zdenerwowania zaczęły mi drżeć ręce. I chyba wtedy dotarło do mnie, że naprawdę mam poważny problem.
Musiałam kilka razy podchodzić do zadania zleconego przez psychologa. Kiedy udało mi się wejść bez koszyka do marketu, spanikowana rozglądałam się na boki, nie bardzo wiedząc, co teraz. „Tylko spokojnie”, powiedziałam sobie. „Idź i weź cokolwiek. Chleb! Potem kierunek: kasa”.
Dla postronnego obserwatora moje boje z samą sobą mogą się wydać zabawne. Dla mnie jednak to ciężka praca nad sobą. Nad tym, by przestać kontrolować wszystko i wszystkich. Powoli uczę się rozsądnego planowania – to znaczy takiego, w którym zakładam, że zawsze coś może pójść nie tak, i nie trzeba z tego powodu wpadać w złość czy panikę. W końcu plan zawsze da się zmodyfikować.
Zmieniam się, stopniowo, krok po kroku, ale jest coraz lepiej. Nawet ostatnio włożyłam inaczej talerze do zmywarki. Pomieszałam białe z kolorowymi.
– Brawo, mamuś! – Kaśka ucałowała mnie serdecznie. – Wiedziałam, że ci się uda! To może jeszcze ten kubek postawimy na środku, a nie z prawej?
– Nie przesadzaj... – mruknęłam.
Na razie kubek musi stać z prawej. Przyjdzie czas, że będzie mi to obojętne. Pracuję nad tym.
Czytaj także:
„W jednej chwili mój świat runął. Choroba odbierała mi szczęście, a mąż odszedł do piękniejszej. Mogłam liczyć tylko na cud”
„Miałem ukochaną za nieśmiałą cnotkę, a okazała się puszczalską lafiryndą. Mój świat runął, gdy przejrzałem jej komórkę”
„Po rozwodzie miałam nabrać wiatru w żagle, a skończyłam jak rozbitek na bezludnej wyspie. Wszyscy się ode mnie odwrócili”