Jak nazywał się ten rower, na którym uczył mnie jeździć tata, nie pamiętam. Na pewno odziedziczyłam go po starszej siostrze. Jak wszystko. Tata tak długo biegał za mną, trzymając za kij umocowany za siodełkiem, aż złapałam, o co chodzi. Gdy wyrosłam z tego rowerka, rodzice kupili składak „jubilat”. Mnie i Monice na spółkę. Wszyscy na naszym podwórku mieli rowery „wigry”. Też składaki, ale na mniejszych kołach. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego my miałyśmy inny. Tata tłumaczył, że nasz rower jest lepszy od innych, że ma większe koła, więc mniej się trzeba napedałować, ale i tak nigdy nie polubiłam naszego „jubilata”.
Przez całą podstawówkę jeździłam tylko po parku przy naszym osiedlu
I tylko wtedy, gdy nie jeździła Monika. O rodzinnych przejażdżkach nie było mowy – rower był tylko jeden. Nigdy nie zostałam mistrzynią, nie nauczyłam się jeździć bez trzymanki, a żeby ruszyć, musiałam nastawić pedały w odpowiedniej pozycji. W liceum jechałam rowerem tylko raz. Na wakacjach. Rower pożyczył mi miejscowy chłopak. Po raz pierwszy widziałam taki prawdziwy, nie składak – z ramą, dużymi kołami i normalną kierownicą. W ogóle nie wiedziałam, jak sobie z nim poradzić. Moja siostra też miała mały zapał do jazdy rowerem. Nasz jubilat w końcu trafił do piwnicy. Gdzie prawdopodobnie przebywa do dziś, przywalony stertą starych mebli i innych śmieci.
Gdy nadeszły wakacje po moim drugim roku studiów, kraje Beneluksu jako pierwsze w Europie zniosły wizy dla Polaków. Uznałyśmy z przyjaciółką, że to jest ten moment. I wybrałyśmy się na wycieczkę do Holandii i Belgii. Oczywiście ceny tam były dla nas zabójcze. Głównie podróżowałyśmy autobusami i pociągami na zniżkowe bilety studenckie. Aż na kempingu w Delft wpadłyśmy na genialny pomysł, żeby do Rotterdamu pojechać rowerami. Można je było tanio wypożyczyć, a z miasta do miasta prowadziła wygodna ścieżka rowerowa (rzecz w Polsce wtedy nieznana), więc bezpiecznie. Okazało się, że Agata jest jeszcze gorszą cyklistką niż ja. Żeby zahamować, za każdym razem po prostu szybciutko zeskakiwała z roweru.
Domyślam się, że musiałyśmy dostarczyć Holendrom wiele radości. Gdy oni na skrzyżowaniach zgrabnie hamowali, trzymając się barierki czy słupka i spokojnie czekali na zmianę świateł, my wykonywałyśmy jakieś niezwykłe balety. Na kilkanaście metrów przez skrzyżowaniem Agata zeskakiwała na trawnik. Za to żeby ruszyć, ja mozolnie ustawiałam pedały, żeby z przodu był ten, który mi pasował… W drodze powrotnej pomyliłyśmy trasę i nadrobiłyśmy z 10 kilometrów.
Rezultat był taki, że do końca naszej wycieczki nie za bardzo mogłyśmy siadać na twardej powierzchni. Ale obie przeżyłyśmy. Ta wycieczka nauczyła mnie jednak, żeby od rowerów trzymać się z daleka. I udało mi się przez prawie 20 lat.
Skutecznie odmawiałam udziału w wycieczkach rowerowych, rajdach, nawet małych przejażdżkach
I pewnie nic by się nie zmieniło, gdybym nie spotkała Krzysztofa. Od roku jestem szczęśliwą rozwódką. Gdy w końcu po kilku latach szarpaniny podjęliśmy z Jackiem decyzję o rozstaniu, oboje zrozumieliśmy, że to był doskonały pomysł. Ciągle mamy tych samych znajomych. Spotykamy się u nich. Możemy normalnie rozmawiać. Życie znowu jest piękne.
Krzysztofa wypatrzyłam na grillu u Agaty. Rozmawiał z jej mężem. Zwróciłam na niego uwagę, bo w towarzystwie był nowy. Ale im dłużej mu się przyglądałam, tym bardziej mi się podobał. Krótkie włosy, zadbana bródka, umięśnione opalone ręce. I ten najbrzydszy kundel świata, który cały czas tulił się do jego nóg. Jasne, mogłam podejść i wymóc na Wojtku, żeby mnie przedstawił. Ale jakoś się nie spieszyłam. Bo wiedziałam, że wtedy czar pryśnie. Okaże się, że ma żonę i czworo dzieci albo jest gejem, albo nie ma zęba na przedzie czy też nie umie się wysławiać. Na chwilę opuściłam punkt obserwacyjny, żeby poszukać wina. Już sięgałam po butelkę, gdy ktoś złapał mnie za rękę i usłyszałam miły męski głos:
– To może ja pomogę.
To był facet, któremu się przyglądałam. Nalał mi wina i się przedstawił.
– Jestem Krzysztof. A to jest Ogonek – pokazał na kundla. – Mój przyjaciel. Może nie za piękny, ale bardzo mądry. I kochany.
Byłam kupiona. Zafascynowana i prawdopodobnie zakochana po uszy. To był ten moment, że byłam gotowa powiedzieć wszystko, byle podtrzymać znajomość.
– Jasne, uwielbiam – pospieszyłam z odpowiedzią, zanim dotarło do mnie, o co zostałam zapytana.
A pytanie było o to, czy ja… lubię jeździć rowerem! Gdy zdałam sobie sprawę, co palnęłam, wpadłam w panikę. Bo Krzysztof już mnie pytał, czy w takim razie nie wybiorę się z nim za tydzień na rajd.
– Wiesz, to taka fajna impreza dla par. W teamie muszą być facet i babka. Miała ze mną jechać Lidka z pracy, ale zerwała achillesa na tenisie… To co, jesteśmy umówieni?
Przytaknęłam. Nie było już odwrotu. Dokładnie za siedem dni ośmieszę się jak nigdy w życiu – pomyślałam. – I stracę szansę na znajomość, która może zmieniłaby moje życie. Wszystko dlatego, że nie umiałam powiedzieć prawdy, cholera… Całą niedzielę użalałam się nad sobą w pościeli. A w poniedziałek postanowiłam, że pora się ogarnąć i zacząć działać. Poprosiłam szefa o urlop. Na cały tydzień. Nałgałam, że mam kryzys rodzinny. A potem zapukałam do sąsiada, Antka. Miał około 30 lat i był właścicielem roweru szosowego.
– Słuchaj. Sprawa jest poważna. Kiedy indziej ci wyjaśnię czemu. Otóż jest taki rajd po Lesie Kabackim i muszę w nim wystartować. Nie mam roweru, nie wiem, jaki to powinien być rower, a w ogóle to nie jeździłam od prawie 20 lat. Musisz mi pomóc.
Antek należy do tych ludzi, co najpierw działają, a potem zadają pytania.
– Idziemy – zaordynował.
Czy on wiedział, że par było tylko jedenaście?
Zaprowadził mnie do wypożyczalni rowerów. Chwilę poszeptał z pracownikiem i po chwili z zaplecza wyjechał masywny jednoślad.
– Terenowe opony, wygodne siodełko, przerzutki. Ten będzie idealny dla ciebie – oznajmił Antek. Zapłaciłam z góry za tydzień.
Wyprowadziłam rower na ulicę.
– No dobra. A co teraz?
Antek westchnął głęboko.
– Teraz idę do pracy. Widzimy się o 18. przed klatką.
Na pierwszej lekcji uczyłam się ruszania, hamowania, zmieniania biegów. Na szczęście okazało się, że jak już ruszę (kilka pierwszych prób zakończyło się w krzakach), to umiem utrzymać równowagę. Przez następne dni trenowałam sama, dopóki Antek nie wrócił. A potem z nim – tłumaczył mi, co robię źle.
– Głowa niżej, łokcie szerzej – pokrzykiwał jak rasowy trener.
W czwartek zadzwonił Krzysztof.
– To co, sobota? Cała naprzód? Widzimy się?
Przytaknęłam. W piątek rano odpuściłam samodzielny trening. Poszłam do fryzjera. Wieczorem, po dwugodzinnych katorgach, Antek oznajmił:
– Ok. Medalu tam nie wygrasz, ale też się totalnie nie skompromitujesz. No to piona, dzielna jesteś – pożegnał mnie pokrzepiającym uśmiechem.
W domu spojrzałam w lustro. Inwestycja we fryzjera to były wyrzucone pieniądze… Niewiele pamiętam z tego rajdu. Podskakiwałam na wertepach, drapałam łydki o krzaki, pozdzierałam łokcie i kolana w czasie dwóch wywrotek. Nasz team na metę dotarł na 9 miejscu. Krzysztof był… szczęśliwy!
– Aśka! Pierwsza dziesiątka! Jest moc. Dzięki! – krzyczał.
Nie docierało do mnie to, co mówi. Bolały mnie pośladki, piekły ręce i nogi. Marzyłam tylko o wannie. Do dziś nie wiem, czy Krzysztof wiedział wtedy, że do mety dotarło w ogóle tylko 11 duetów. Wolę go o to nie pytać. Krzysztof zadzwonił w niedzielę po tamtym rajdzie. Zaprosił mnie na obiad. W restauracji na szczęście były miękkie fotele, bo na twardym nie dałabym rady wysiedzieć.
– Świetnie się bawiłem. Może za tydzień to powtórzymy?
Na myśl o tym, że znowu miałabym wsiąść na rower, zrobiło mi się słabo. Ale zanim zdążyłam coś powiedzieć, Krzysztof dodał:
– Mam katamaran na Zegrzu. Jak będzie ładnie, to możemy popływać. Nic nie będziesz musiała robić, Ogonek jest świetnym majtkiem!
Propozycja brzmiała dużo lepiej. Okazało się, że rowery to tylko jedna z wielu letnich pasji Krzysztofa. Są jeszcze kajaki, windsurfing, wspinaczka skałkowa. Ale teraz jestem mądrzejsza.
– Nigdy tego nie robiłam, ale chętnie spróbuję… – odpowiadałam teraz, ilekroć padała kolejna propozycja.
Teraz jesteśmy na Helu. Uczę się pływać na desce
Wczoraj pojechaliśmy rowerami do Władysławowa.
– Krzysiek. A teraz powiem ci coś zabawnego… – zaczęłam.
Opowiedziałam mu o moim przyspieszonym kursie rowerowym sprzed dwóch miesięcy. Krzysiek o mało nie udławił się flądrą.
– Naprawdę? No, nie wierzę. Nawet mi to do głowy nie przyszło.
Ciągle nie wiem, czy mówił serio, czy sobie ze mnie żarty stroił.
Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem