„Po poprzednim romansie posyłałam wszystkich facetów w diabły. Gdy zobaczyłam Andrzeja, wiedziałam, że on uchyli mi nieba”

Kobieta w górach fot. iStock by GettyImages, Maskot
„Obserwowałam go spod oka, kiedy usiadł przy końcu stołu. Miał ładne dłonie. Srebrny suwak od swetra kiwał mu się tam i z powrotem, kiedy zanurzał łyżkę w zupie i wkładał ją do ust. Dwa razy złapałam jego spojrzenie. Uważniejsze, niż w takiej sytuacji było konieczne”.
/ 24.10.2023 19:15
Kobieta w górach fot. iStock by GettyImages, Maskot

Zenek, mąż Magdy był wyjątkowym leniem. Czasem nabierał wczasowiczów na kłopoty z kręgosłupem. Ci bardziej frajerowaci, a może po prostu o dobrym sercu, litowali się nad rzekomo schorowanym góralem i rzucali do odśnieżania. Jeszcze się cieszyli, że zażyli trochę ruchu. I zrobili dobry uczynek!

– Te miastowe to niby takie kstałcone som, a głupie strasnie! – nabijał się Zenek, gdy nie mogli go słyszeć. – Jak mi się nie chce kopy śniegu psezucać, to ino postękam, postękam, a już któryś leci. Ha, ha, ha. No, głupki, nie inacy!

– To ty jesteś po prostu nieuczciwy – rzuciłam wtedy i wyszłam, żeby nie dyskutować z facetem, który zupełnie nie pasował do Magdy.

Ona była dziewczyną rzetelną i pracowitą. Z powodu przypadkowej ciąży i dwóch sąsiadujących gospodarstw ich rodzin spędzała z tym nieszczęśnikiem już 13. rok. Czasem wzdychała, ale zdaje się, tylko do mnie. Zbyt wiele było wokół samotnych, zawistnych bab. Chętnie zagięłyby parol nawet na jej leniwego Zenka. Bogaty. Jeździł wypasionym nissanem z napędem na cztery koła. A na jego twarzy, mimo wielu lat picia na umór, wciąż utrzymywały się ślady męskiej, surowej urody.

– To załatwione, co nie? – Magda uśmiechnęła się do mnie szeroko, prezentując brak lewej trójki.
Tłumaczyła się, że ciągle nie ma czasu pójść do dentysty. No i że się boi. Raz ją podobno bolało jak diabli, zapalenia okostnej dostała. I dlatego ma teraz uraz do dentystów. – A kiedy do mnie na kawę wpadnies? – zagadnęła na odchodnym.

– No nie wiem, nie wiem – tupnęłam nogami, bo zaczęło mi się robić zimno. – Pewnie jak zwykle – zaśmiałam się. – Po sezonie.

– Dobra, może być – zgodziła się. – Pojedziemy se do Bielska na pocątku kwietnia i nowe ciuchy kupimy! Wtedy będziemy miały za co!

– Fajnie – ucieszyłam się, bo dawno nie miałam nic modnego.

Nie byłam nieatrakcyjna 

Kiedy zresztą miałam to prezentować? I komu? Odkąd rozstałam się z masażystą, codziennie rano wkładałam spodnie dresowe, wygodne, ciepłe buty emu i bawełnianą bluzę. Włosy wiązałam w kucyk. Koniec strojenia się. A spałam w ciepłej, flanelowej piżamie. – Kompletnie aseksualnej – śmiała się Aśka, moja przyjaciółka z dzieciństwa, kiedy wpadła do mnie na jeden świąteczny dzień. Seksowna nawet w buciorach, patrzyła na mnie jak na sierotę.

– Chociaż z drugiej strony – zastanowiła się chwilę – czasem takie pozornie zwyczajne ciuchy potrafią być przewrotnie erotyczne! – i tu zagryzła wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. – Nie, ja tak na serio – uderzyła się pięścią w splot słoneczny. – Słowo daję!

Wiedziałam, że na serio. W końcu zwyczajna codzienność potrafi być podniecająca. Podobno. Już dawno odkryłam, że tych najbardziej wartościowych mężczyzn kręcą zwyczajne dziewczyny. Niekoniecznie te w kabaretkach, mocno umalowane, zawsze prosto od fryzjera.

Miałam 38 lat i wiedziałam, że fajni faceci kochają patrzeć na potargane wiatrem włosy swoich dziewczyn. Lubią ich gołe stopy, które wcale nie muszą kusić szpilkami. I lubią ich miękkie flanelowe piżamy, w których tak dobrze przewalać się po łóżku.

– Kiedyś znajdę takiego, który mi powie, że w niczym mnie tak nie kocha jak w tej piżamie – powiedziałam wtedy Aśce. – Zobaczysz!

Teraz jednak nie byłam już tego taka pewna. Po tym wszystkim, co przeżyłam z egocentrycznym masażystą, gotowa byłam do końca życia mieszkać, spać i jadać sama. Jak się już oczywiście moje dzieci wyprowadzą na swoje. No cóż. Trzeba to było sobie jasno powiedzieć. Faceci dla mnie nie istnieli.

Z chłopami ładu nie dojdziesz

– To ile będzie osób? – Józef, siwy góral o twarzy pooranej zmarszczkami, właściciel trzech par sań i takiej samej liczby koni, trzymając w rękach zmięty notes, podrapał się ołówkiem po głowie i spojrzał na mnie pytająco. – No, ile? – spytał lekko zniecierpliwiony.

– Jeszcze nie wiem. Dziś wieczorem do pana zadzwonię i powiem.

– Eeee.... – skrzywił się. – To może być już za późno.

Wzruszyłam ramionami:

– Trudno. Skoro goście się jeszcze nie zdecydowali, to przecież ja tego za nich nie zrobię.

Widać było, że nie o taką odpowiedź mu chodzi. Stary Józek był najbardziej chytrą osobą, jaką znałam. Gdyby mógł, sprzedawałby dwa razy to samo. A może nawet i trzy.

– Ze mną kuligi są super ekstra – pochwalił się. – Przecie wiecie o tym, bom juz nieraz wam gości woził!

– Mnie nie trzeba przekonywać – skinęłam głową nieco zniecierpliwiona. – Ale przecież sama nie pojadę! Najlepiej będzie, jak przekażę pana numer gościom, jak zwykle. I niech już się sami umawiają. Do widzenia. Muszę lecieć.

Kiwnął dłonią. A ja, zła, że znów dałam się wplątać w pośrednictwo w organizowaniu kuligu, przeklęłam pod nosem. I po co mi to? Czy ja nie mam dosyć roboty z pokojami i kuchnią? A to wszystko naraił Zenek.

Spotkałam ich kiedyś w karczmie, siedzieli przy stole. Stary Józek przy piwku, Zenek jadł placki z gulaszem. Obok stała szklanka herbaty. Czego by nie mówić o charakterze Zenka i naciąganiu turystów na darmowe odśnieżanie, to jednak trzymał się dzielnie. Nie pił. Potrafił odmawiać tym, co mu chcieli stawiać.

– Hej, Milena! – zawołał, gdy mnie zobaczył.

Czekałam przy barze na Jolkę, fryzjerkę. Tę, do której latałam podczas romansu z masażystą. Spojrzałam na Zenka pytająco. – Mamy interes. Chodź do nas na chwilę.

Okazało się, że ten interes to pośrednictwo przy organizowaniu kuligu. Sanie i konie dawał Józek, ja miałam się zająć jedzeniem na ognisko. I zdobywaniem gości. Dla mnie miało być 30 procent.

Jasne, każde dodatkowe pieniądze by się przydały, bo dzieci rosną i ich potrzeby też. A sezon w górach, wiadomo, trwa kilka miesięcy. Zgodziłam się. Na początku dwa albo trzy razy udało mi się coś zorganizować. Potem goście nagle się wycofali, bo dzieci zachorowały i Józek mi nie zapłacił. Za każdym razem zresztą próbował mi coś uciąć. A to, że niby ludzi za mało, a to, że wybrali dłuższą trasę.

Miałam dość. Teraz też tylko dla świętego spokoju spytałam przy śniadaniu, kto ma ochotę na kulig. Wszyscy zareagowali entuzjastycznie. Ale jak przyszło co do czego, to nie wiedzieli, czy chcieliby dziś, czy jutro. A może lepiej pojutrze? Naprawdę nie miałam czasu na prowadzenie dzienniczka kuligów. W praktyce okazało się, że to straszne zawracanie głowy.

Szkolne miłostki

Pożegnałam Józka i poszłam szybko w kierunku szkoły. Wychowawczyni Michała koniecznie chciała się ze mną zobaczyć. Wczoraj wieczorem dostałam maila. Nie miałam pojęcia, o co chodzi, a ona prosiła, żebym przyszła, jeśli tylko będę mogła. Najlepiej jutro, zaraz po 9.00. Wtedy ma okienko i będziemy miały szansę spokojnie porozmawiać. Bo „sprawa jest – jak napisała – poważna”. Co u licha się stało? Michał dotąd nie sprawiał kłopotów. Uczył się całkiem nieźle, głównie na czwórki. Grał w szkolnej reprezentacji w kosza. Nikt się nigdy na niego nie skarżył, więc o co mogło chodzić?

Trwały już lekcje, w szkole panowała cisza. Weszłam, obrzucona nieprzyjaznym spojrzeniem woźnego. Natychmiast ostro mi zarzucił, że nie mam ochraniaczy na buty.

– Panie, jeszcze nie zdążyłam włożyć – powiedziałam spokojnie, wyjęłam je z torebki i wsunęłam na śniegowce. – Nie musi pan od razu krzyczeć. To niegrzeczne.

Nic się nie zmienia. Szkoły skomputeryzowane, wszystkie dzieci mają komórki, którymi kręcą filmy i przesyłają wiadomości na koniec świata, a woźni zostali ci sami. Gburowaci i niechlujni. Kiedyś jeszcze zawsze z nieodłącznym petem w zębach.

Wychowawczyni Michała i Misi była szczupłą, wysoką brunetką. Podobnie jak ja nie pochodziła stąd. Tak się kiedyś zauroczyła trenerem narciarskim, że wyszła za niego i w góry przeprowadziła się aż z Drawska Pomorskiego. Kawał drogi.

– Dzień dobry! – rozpromieniła się na mój widok. – Witam! Jak to dobrze, że znalazła pani czas. Proszę siadać – wskazała mi krzesło.– No cóż – zaczęła, zanim ja powiedziałam cokolwiek. – Przejdę od razu do rzeczy, bo czasu mam niewiele – uśmiechnęła się przepraszająco. – A sprawa nie wygląda dobrze. Otóż... – złożyła ręce jak do modlitwy. – Wezwałam panią, bo Michał... pobił kolegę.

– Naprawdę? – byłam autentycznie zaskoczona, od przedszkola nikt się na niego nie skarżył. – Nie wierzę! Dlaczego?

– Sama chciałabym wiedzieć – westchnęła wychowawczyni, która wyglądała na mocno zatroskaną. – Gdy go o to pytałam, milczał. Nic nie chciał powiedzieć. Nie wiem, co się z nim dzieje.

– Wie pani, jak to było?

– Szkolny monitoring zarejestrował między nimi jakąś przepychankę na korytarzu. Zdaje się, że Bartek coś mu powiedział...

– Bartek?! – przerwałam jej nagle. – Powiedziała pani: Bartek?

– No tak – przytaknęła zdziwiona moim nagłym poruszeniem. – Bartek K.. Kolega z równoległej klasy.

– Ach – nagle mnie olśniło. – To ja chyba wszystko rozumiem.

– Ja niestety nie. Michał ma z nim jakiś konflikt?

– Tak sądzę. Jakiś czas temu rozmawialiśmy o nim.

– I? Co właściwie się stało? O co chodzi? Może mogę pomóc?

Przez moment zastanawiałam się, czy powinnam tej kobiecie opowiedzieć o sekrecie mojego syna. O miłości do Blanki i jego rywalu. Tym nieszczęsnym Bartku, który oberwał.

– Myślę... – zaczęłam, ale przerwałam. – Myślę, że muszę najpierw porozmawiać z Michałem. Dowiem się od niego, co się stało. Przypuszczam, że znam odpowiedź, ale chciałabym najpierw coś ustalić.

– Dobrze – wychowawczyni spojrzała na mnie z troską. – Tylko proszę to zrobić jak najszybciej. Rodzice Bartka zgłosili sprawę dyrekcji. Michałowi grozi nagana i obniżenie zachowania do nieodpowiedniego. To dobry chłopak. Dobry uczeń. Po co ma mieć opinię łobuza, skoro być może sprawa ma racjonalne wyjaśnienie?

– Oczywiście – zgodziłam się ze ściśniętym sercem. – Jeszcze dziś to wyjaśnię. Zadzwonię do pani jutro, dobrze?

– Bardzo proszę – wychowawczyni uścisnęła mi dłoń. – Bądźmy w kontakcie. Musimy obydwie wybronić Michała.

Spojrzałam na nią z wdzięcznością. Dobrze mieć sprzymierzeńca w nauczycielu swojego dziecka!

Zamyślona wyszłam ze szkoły. Wsiadłam do samochodu. Przez chwilę siedziałam w ciszy. Dopiero jak zimno zaczęło pełzać mi od kolan w górę, włączyłam silnik. Podjęłam decyzję. Już, już sięgałam po słuchawkę, żeby porozmawiać z Jackiem, kiedy zadzwoniła Magda.

– Milenka? – wydyszała w słuchawkę. – Gdzie ty jesteś? W domu?

Pewnie znów odgarniała śnieg, w nocy napadało świeżego. U mnie, na szczęście, punktualnie o 5.15 stawił się pan Zbyszek. A ją znowu Zenek zostawił z cała robotą.

– Nie – przez moment zawahałam się, czy powiedzieć Magdzie o szkolnej aferze, lecz w ostatniej chwili ugryzłam się w język. – Jestem w mieście, sprawy załatwiałam. Ale już wracam. A co się stało?

– A psyjedź no do mnie na chwilę! Listonos się pomylił i zostawił coś dla ciebie u nas! Psy okazji kawki się napijemy. Nie będziemy cekać na koniec sezonu, to głupota! – zarechotała.

– No, dobrze – zgodziłam się, bo chociaż nie miałam zamiaru zwierzać się Magdzie ze szkolnych kłopotów Michała, to chyba potrzebowałam ludzkiego towarzystwa.

W normalnej sytuacji szukałabym wsparcia u męża. Jednak moja sytuacja nie była normalna. Dobrze, że nie zadzwoniłam. Po co? Przecież i tak tego nie rozwiąże! A jeszcze, nie daj Boże, zadzwoni do Michała i go ochrzani, nawet nie pytając, o co naprawdę poszło.

I tak przyglądaliśmy się sobie

U Magdy i Zenka na podjeździe stały dwa busy i kilka aut osobowych. W tym srebrny nissan Zenka, powód jego największej dumy. Nikomu z rodziny nie poświęcał tyle czasu co samochodowi. Latem mył go co drugi dzień, chociaż przecież już z założenia ta designerska półciężarówka stworzona była przecież do jazdy po błocie i bezdrożach. Och, męski paradoks.

Nic innego się dla niego nie liczyło, na nic nie zwracał uwagi. Olę choć raz by pochwalił, swoją córkę… Wygrywała olimpiady matematyczne, a z tego, co wiem, ojciec nigdy nie powiedział jej dobrego słowa. Obrażony na to, że urodziła się dziewczynką, a nie na przykład Staśkiem, jak się o to ponoć w karczmie z kumplami zakładał. Kretyn.

Nagle drzwi się otworzyły z hukiem i wyleciał z nich jak wypuszczony z procy kilkunastoletni blondynek w granatowym kombinezonie. Przewróciłby się, ale na szczęście zatrzymała go barierka.

– Hej! Co wy wyprawiacie? Zwariowaliście? – usłyszałam ciepły męski baryton. – Kto popchnął Bodzia?

– To nie ja, proszę pana – odpowiedział mu łamiący się mutacją chłopięcy głos. – Naprawdę nie ja! To Jędrek zrobił!

– I jeszcze skarży – mruknął baryton, co wywołało u mnie mimowolny uśmiech. – Przecież widziałem! Wzrok mam dobry, synu.

Rozmowa przeniosła się z przedpokoju na ganek. Wtedy mogłam w całej okazałości zobaczyć właściciela barytonu. A on zobaczył mnie. I tak przez moment patrzyliśmy na siebie. Ja usiłowałam bez zerkania na pilota przy kluczykach wyszukać palcem odpowiedni guzik. On jedną ręką przytrzymywał drzwi, a drugą podtrzymywał Bodzia, który chyba mocno uderzył się w nogę, bo wyraźnie kulał.

Sekundę później na schody wysypała się reszta młodzieży i baryton w końcu oderwał ode mnie wzrok. A ja wreszcie znalazłam przycisk. Moje stare volvo odpowiedziało: pik – pik.

Minęliśmy się na schodach. Spod czarnej czapki narciarskiej spojrzały na mnie błękitne oczy. Ich właściciel lekko kiwnął głową i uśmiechnął się, też ciepło i tak jakoś serdecznie. Kim jest ten facet? Czy to nie wuefista, który ma się u mnie stołować ze swoją grupą?

– Bardzo cię boli? – mężczyzna z troską zwrócił się do kulejącego Bodzia. – Dasz radę jeździć? Pokaż mi tę nogę.

Nic się nie stało, jasne, że będę jeździł! – odparł tamten dziarsko. – Tylko się w kostkę uderzyłem. Zaraz przejdzie.

– Uwaga! – zawołał baryton do rozpierzchających się na boki dzieciaków – Zbiórka! Szybko, bo i tak mamy już dziś opóźnienie i nie zdążymy. A do wyciągu pewnie będzie kolejka...

Nie usłyszałam, gdzie nie zdążą, bo zatrzasnęłam za sobą drzwi.

A no fajny

– Magda! – zawołałam. – Jestem! A ty gdzie?

Z hukiem zbiegła ze schodów.

– O, super! – rozpromieniła się. – Chodźmy do kuchni, pokazę ci coś. Mamy nowy ekspres. Taki na tabletki, wiesz. Nowocesny. Tseba inwestować w interes, no nie? Klientów psyciągać. To na razie same wypróbujemy. Zrobię ci late. Wiem, ze lubis.

– Chodźmy – zaśmiałam się z tego „late”: od razu wrócił mi dobry humor, a kłopoty jakby przestały przytłaczać. – Trochę zmarzłam.

Dobrze mieć bratnią duszę.

Zręcznie umieściła tabletkę w ekspresie i podstawiła wysoką szklankę. Na talerzyk wysypała czekoladowe ciasteczka.

– Opowiadaj! – nakazała, siadając z rozmachem na krześle.

Tylko co? O czym? – spytałam rozbawiona.

– No, jak zyjes! Dawnośmy pseciez nie rozmawiały.

Wzruszyłam ramionami.

– A jak mam żyć? Robię, co trzeba, zajęć mi nie brakuje. Od rana do wieczora. Ale nie narzekam! – dorzuciłam szybko. – Broń Boże! Fajnie, że wszystko jest jak zwykle. Normalnie.

A zakochać byś się moze chciała, co? – Magda wstała i przyniosła mi gotową kawę. – Jesce się duzys w tym masazyście?

– No coś ty! Pomyłka. Absolutna pomyłka. To była jedna z bardziej głupich rzeczy, jakie mi się w życiu przydarzyły.

– Cłowiek i głupie zecy musi robić – skomentowała Magda. – Ile ja głupot narobiłam! Ale co tam… Było, minęło…

Upiłam łyk kawy. Absolutnie rewelacyjna.

– Kocham tę piankę – powiedziałam, zdejmując ją delikatnie łyżeczką i smakując z rozkoszą. – A właśnie, słuchaj! – przypomniałam sobie coś. – Kim jest ten facet, który wychodził przed chwilą z grupą dzieci? Czy to może ten wuefista, który będzie u mnie jadał?

– O, o! Tak, to ten – Magda właśnie pakowała kolejną tabletkę do ekspresu, tym razem dla siebie. – Fajny, co nie?

– Tak – mruknęłam niewyraźnie. – Fajny.

Spojrzała na mnie uważnie. Trzeba przyznać, że obserwować umiała. I oczywiście, wnioski wyciągała słuszne.

– Obrącki nie ma. To moze i wolny?

– Nie wiem – znów wzruszyłam ramionami. – A jak nawet, to co?

Ciebie, starą, będę ucyć?

– Daj spokój, Magda. Powiedziałam – z facetami koniec. Nie mam siły na romanse. Czasu też nie mam.

– A kiedy bedzies miała? – zaatakowała. – Jak się zestazejes?

Chwilę piłam w milczeniu. Cholera, jak zwykle miała rację.

– Faktycznie. Podoba mi się – przyznałam głośno, nieoczekiwanie dla samej siebie. – Ale czasem i na ulicy ktoś mi się spodoba. Albo aktor w telewizji. I co z tego? To nic nie znaczy.

– Moze nic, a moze coś – stwierdziła Magda. – Jedno jest tylko życie, co nie? Ja sama z tym moim Zenkiem...

Ucichła. Magdzie rzadko zdarzało się na męża skarżyć. Odkąd przestał pić, tylko go chwaliła. Nawet jak jej się do mnie coś wyrwało, to więcej musiałam się domyślać, niż ona powiedziała.

– Aaaaa – machnęła ręką. – Co ja bende gadać? I co to pomoze?

– Czasem, jak się komuś zwierzymy, robi się nam lżej – powiedziałam najdelikatniej, jak umiałam: Magda wiedziała, że nie jestem plotkarą, lecz musiała sama chcieć się otworzyć. – Samo wyrzucenie czegoś z siebie potrafi zdjąć z nas trochę kilogramów.

– Aaaa – powtórzyła znowu. – Nic to. Tylko zeby tak casem kwiatka dostać. Albo coś. Wies, o co chodzi…

Wiedziałam. Odwieczna tęsknota za kobiecością. Za tym, żeby ktoś nas przeniósł przez próg, kupił perfumy, obsypał kwiatami, zaprosił na kolację. Albo żeby choć jedną różą obdarował. Pomysłów jest mnóstwo. Tylko niewielu facetów, którzy to robią.

– Rozumiem – powiedziałam i spojrzałam jej głęboko w oczy. – Ja też o tym marzę. Często. A na pociechę ci jeszcze powiem, że marzy o tym więcej niż połowa kobiet na tej ziemi.

Dobra i taka pociecha – westchnęła nieprzekonana.

Złapałyśmy się za ręce. Babskie spotkania mają terapeutyczną moc. Tylko żeby jeszcze był na nie czas…

Nie mogłam oderwać od niego wzroku

– Milenko, zaraz przyjdzie na obiad ta grupa od Magdy – Wiesia dyskretnie zajrzała do mojej sypialni. – Chyba powinnaś wstać, kochana. Dobrze się czujesz?

Matko Boska, zasnęłam! Nie wiem, jak to się stało. Trochę mnie bolała głowa, więc coś zażyłam. Poderwałam się. Spojrzałam w lustro na toaletce. Oczy podpuchnięte, makijaż rozmazany, na głowie siano. Jakiś koszmar!

– Zaraz przyjdę – zawołałam. – Tylko się trochę ogarnę.

W ciągu pięciu minut zmyłam wszystko i umalowałam się na nowo. Uczesałam się. Udając sama przed sobą, że robię to tylko po to, żeby się lepiej poczuć we własnej skórze, zdjęłam spodnie dresowe i włożyłam dżinsowe rurki. Dzieci uwielbiały, jak je nosiłam.

– Mamo! – zachwycała się zawsze Misia. – W tych spodniach wyglądasz jakbyś miała co najwyżej 20 lat!

– No – przytakiwał Michał. – I w ogóle super!

Włożyłam więc te spodnie, które odmładzają mnie o połowę. Do tego zwykłą białą podkoszulkę. I szary sweter. Ten, co zawsze. Tylko na uszy wsunęłam zwisające kolczyki z kryształem górskim. Wiedziałam, że przykuwają wzrok. Włosy niby to niedbale związałam w modny kok, który sprawiał, że twarz wydawała się szczuplejsza.

Zeszłam na dół, gdy Wiesia rozstawiała talerze.

– Już jestem, jestem – powiedziałam przepraszająco. – Głowa mnie bolała, położyłam się na chwilę i zasnęłam, nie wiem kiedy.

– Poradziłam sobie – uśmiechnęła się serdecznie.

– Widzę. Jak zwykle zresztą – odwzajemniłam uśmiech.

Jakiś samochód podjechał pod dom. Spojrzałam przez okno: na podjeździe stał bus. To oni. Wuefista pilnował, żeby się nie pozabijali, wychodząc na ośnieżony, śliski podjazd. Swoją drogą, być nauczycielem to jednak ciężki kawałek chleba.

Tupanie w przedpokoju i liczne „dzień dobry”.

– Dzień dobry – wyjrzałam z kuchni. – Zapraszam! Tam jest łazienka – wskazałam im drzwi. – Możecie umyć ręce.

Znów zerknęłam przez okno. Nauczyciel rozmawiał z kierowcą. Gestykulował. Sekundę później machnął mu ręką i pobiegł w kierunku wejścia. Odskoczyłam od okna i wyszłam do przedpokoju. Mężczyzna w pośpiechu zdejmował kurtkę. Podniósł wzrok. Jego twarz pojaśniała, a ja poczułam, jak moje serce szybciej zabiło.

– Ach! – powiedział. – Dzień dobry! Chyba się już widzieliśmy?

– Tak, u Magdy i Zenka w pensjonacie – wyciągnęłam do niego z uśmiechem rękę. – Witam pana serdecznie, jestem Milena.

– Andrzej – podniósł moją dłoń i zbliżył do swoich ust.

Staroświecki i wyłącznie polski zwyczaj, irytujący mnie zawsze, gdy witali mnie obcy, często obleśni faceci, tym razem mi się spodobał. Jego usta musnęły moją dłoń. Przeszedł mnie dreszcz. Szybciej niż tego naprawdę chciałam, wyjęłam rękę z jego dłoni.

– Więc to pani robi te legendarne obiady?

Ni to się uśmiechnęłam, ni to skrzywiłam. Głupio przytakiwać, gdy chodzi o własną legendę. I głupio zaprzeczać.

– Zapraszam! – wskazałam wejście. – Bo wszystko wystygnie.

Zdawało mi się, że był lekko zakłopotany. Ale może to złudzenie.

Obserwowałam go spod oka, kiedy usiadł przy końcu stołu. Miał ładne dłonie. Srebrny suwak od swetra kiwał mu się tam i z powrotem, kiedy zanurzał łyżkę w zupie i wkładał ją do ust. Dwa razy złapałam jego spojrzenie. Uważniejsze, niż w takiej sytuacji było konieczne.

– Pyszne jedzenie, dziękujemy – powiedział z prawdziwą wdzięcznością, gdy młodzież z sernikiem w serwetkach wysypywała się już z domu na dwór. – W takim razie, eeee... do jutra. Do widzenia!

Przez chwilę wyraźnie ociągał się z wyjściem. W końcu, zrezygnowany, bo na podwórku rozlegały się już niepokojące ryki, wyszedł i starannie zamknął drzwi.

Spojrzałam na Wiesię spod oka. W skupieniu zbierała talerze. Niczego nie zauważyła. Odetchnęłam w duchu. Jeszcze do dziś czułam zażenowanie, gdy ktokolwiek w moim towarzystwie wspominał o przystojnym masażyście. Czułam się głupio, bo dałam się podjeść jak nastolatka. Zakochałam się szczebiotliwie i beztrosko, leciałam jak ćma do świecy, choć przecież swój rozum już mam i powinnam widzieć zagrożenie. Zwłaszcza że jestem odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale i za dzieci. Kiedyś, gdy przy Aśce dokonywałam samokrytyki, ona się tylko żachnęła.

– Daj spokój – machnęła ręką. – Miłość to miłość. Nie wybiera. Nic złego nie zrobiłaś. Po prostu się zakochałaś. A że w nieodpowiednim typie? Nie ty pierwsza, nie ostatnia! – zaśmiała się, a ja razem z nią.

Rozluźniłam się wtedy, bo moja przyjaciółka uświadomiła mi ważną rzecz: nie zrobiłam nic złego. Nikogo nie skrzywdziłam. Nie zaniedbałam dzieci. Prawda, martwiły się moją depresją, lecz przecież nie trwało to latami. To, że poleciałam do fryzjera i kilka razy wyszłam wieczorem? Co w tym złego? To, że plotkowali, to normalne, ludziom się ust nie zamknie. Już się tego nauczyłam: choćby się nie wiem jak chciało zadowolić wszystkich, i tak się nie uda. A przy okazji siebie samą łatwo pogrążyć w paranoi. Dlatego najlepiej robić to, co się czuje.

Trzaśnięcie drzwiami wyrwało mnie z rozmyślań.

– Mamo! – głos Michała był niecierpliwy i trochę gniewny. – Mamo! Gdzie jesteś? Strasznie głodny jestem! Mamo!

– No to chodź szybko do kuchni! – odkrzyknęłam, nieco zirytowana jego wrzaskami. – Nie wiesz, gdzie jeść dają?

Wpadł jak burza. Zgarnął talerz i usiadł z rozmachem przy stole. Nalał zupy z wazy. Wiesia jeszcze nie zdążyła jej sprzątnąć.

– Gdzie jest Misia? – spytałam, bo zwykle wracali razem.

– Przecież ma tańce – powiedział niewyraźnie, bo zagryzł zupę kromką wiejskiego chleba. – Dziś środa, nie pamiętasz?

Nie pamiętałam. Już, już, chciałam zapytać, co w szkole, żeby zgrabnie wprowadzić go w temat bójki, gdy zadzwonił telefon. Potem kolejny i kolejny. Wszyscy chcieli przyjechać, a ja musiałam odsyłać ich z kwitkiem, bo pokoje miałam zajęte do końca sezonu. W tym czasie Michał zjadł drugie danie i umknął do swojego pokoju. Żeby pograć w strzelankę na komputerze, tego byłam pewna.

Nie. Żadna strzelanka! Komputer był wyłączony, a on sam siedział przy biurku. Przy książkach i zeszytach. Prawdziwy cud!

– Czy ja dobrze widzę? – zażartowałam. – Uczysz się?

– Uhm – mruknął. – Mam jutro sprawdzian z historii. Muszę.

Mój mądry, dzielny chłopczyk! – pochwaliłam go i pogłaskałam po głowie. Ostatnio wciąż się przed tym uchylał, jednak teraz nie uciekł z głową. Może dlatego, że byliśmy zupełnie sami.– Musimy porozmawiać – przysiadłam na krześle obok. – Pytanie tylko, czy teraz? Może wolisz później, kiedy odrobisz lekcje?

Spojrzał na mnie gwałtownie.

– A co się stało?

– Byłam dzisiaj w szkole. Wiem o bójce.

– Aaaa... – burknął niewyraźnie. – To.

– Tak – przytaknęłam. – To. Wychowawczyni mnie wezwała. Grozi ci obniżenie sprawowania. I nagana wygłoszona na apelu.

Wzruszył tylko ramionami. Milczał.

– Może jednak chcesz mi coś powiedzieć? – drążyłam temat. – Jest jakieś wytłumaczenie na to, że tak się zachowałeś? Pamiętaj, że zawsze cię wysłucham.

Wciąż milczał. Patrzył w książkę i zaginał rogi kartek.

Po pięciu minutach ciszy wstałam. To nie miało sensu.

– Aha – powiedziałam, siląc się na spokój. – Rozumiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać. W takim razie nie będę cię mogła bronić. Żeby to zrobić, musiałabym znać prawdę. Ale ty najwyraźniej nie masz do mnie zaufania –  zakończyłam.

Wyszłam z pokoju. Wiesia właśnie kończyła sprzątnie. Miałam ochotę zaszyć się w moim pokoju z książką. Jednak nie mogłam, bo goście co chwilę mieli do mnie jakieś interesy. 

Mój syn jest dżentelmenem

Wieczorem leżałam w łóżku i czytałam książkę. 

– Mamo? – Michał cicho otworzył drzwi i wetknął głowę do pokoju – Mamo? Nie śpisz jeszcze? Nie obudziłem cię?

– Chodź – powiedziałam. – Nie śpię, czytam.

Wszedł, zamknął za sobą drzwi. Przysiadł na brzegu łóżka.

– Chciałbym porozmawiać – powiedział równie cicho, jak wszedł. – O tym, co się stało w szkole. Chcę ci powiedzieć, dlaczego przylałem Bartkowi. Bo… chcę powiedzieć prawdę.

– No? – spojrzałam na niego uważnie. – Zamieniam się w słuch.

– Musiałem to zrobić.

– Musiałeś go uderzyć? Dlaczego? – byłam zdziwiona.

– Bo... – zaczerwienił się aż po korzonki włosów. – Bo on powiedział coś okropnego o Blance.

– A… Rozumiem. A co takiego powiedział?

– No, że... – zająknał się chwilę. – Że... Że jest małą dziwką. Bo się z nim całowała. I z innymi też. Obraził ją.

Popatrzyłam ze wzruszeniem na mojego syna. Ach, więc to tak! Nie myliłam się… Nie jest łobuzem, tylko dżentelmenem. Stanął w obronie kobiety, którą kocha. Jednak dobrze znam swoje dzieci.

– A ty nie mogłeś tego słuchać, tak?

– Tak – był zmieszany, ale wyraźnie odetchnął z ulgą.

Spytałam go jeszcze o dokładny przebieg całej awantury. Chciałam mieć pewność, że to nie on sprowokował bójkę. Musiałam go jakoś obronić w szkole, a do tego potrzebowałam znać prawdę. Układało się to wszystko w logiczną całość. Bartek był zazdrosny o Blankę, która raz dała mu się gdzieś zaprosić, lecz potem już nie, i przeprosiła Michała za „randkę” z innym. Tamten chciał ich oboje poniżyć. Michał, gdy usłyszał to, co Bartek wygaduje, to się wściekł.

– Ale to nie jest sposób na rozwiązywanie takich spraw – powiedziałam, choć tak naprawdę myślałam inaczej: facet, który obraża, zwłaszcza niesłusznie, kobietę, zawsze powinien dostać po pysku, i to bez dwóch zdań. – Trzeba było zgłosić to wychowawczyni. Albo mnie. W ostateczności – umościłam się wygodniej na łóżku – umówić się z nim gdzieś na neutralnym gruncie. I zlać mu tyłek. Tylko nie w szkole, Michał, na litość boską! To było nierozsądne.

– Wiem, mamo. Ale to był odruch! Nie mogłem wytrzymać!

Wiedziałam już, co powiedzieć wychowawczyni. Pewnie niezbędna będzie konfrontacja. Tyle że jak się nie znajdą świadkowie, Michał będzie na straconej pozycji. Mimo wszystko spróbować warto.

Rano zadzwoniłam do wychowawczyni i powiedziałam, że wiem już, dlaczego Michał przylał Bartkowi. I że musimy o tym porozmawiać w cztery oczy. Umówiłyśmy się kwadrans po trzeciej. Potem pojechałam do sklepu po zakupy. Gdy zziajana przywiozłam razem z panem Zbyszkiem cały bagażnik pakunków, Wiesia zdążyła ugotować dwa gary grochówki.

A gdy wnieśliśmy już tony jedzenia i pochowałam je w spiżarni, poczułam się potwornie zmęczona. Nagle zdałam sobie sprawę, że od dawna nie miałam dnia wolnego. Żadnych wakacji, nic. O feriach nie wspominając czy nawet choćby o całym weekendzie.

Zapadłam się w fotel. Bez życia, tępo wpatrzona w ścianę. Jeśli cokolwiek mi się chciało, to... pływać. Pływanie zawsze stawiało mnie do pionu. I może jeszcze wizyta u kosmetyczki. To miłe głaskanie po twarzy, różana maska, która kremową kołdrą otulała moją, nie ukrywajmy, blisko 40-letnią twarz.

Ach. A może by tak… Właściwie dlaczego nie? Sięgnęłam po telefon. Krótka rozmowa i już byłam umówiona. I to jutro, z samego rana, jak tylko odtransportuję dzieci do szkoły. Basia, kosmetyczka, ucieszyła się, że zadzwoniłam, bo już dawno mnie nie było i trochę się martwiła.

A dziś wieczorem wyciągnę dzieci na basen. Tylko zanim to zrobię, muszę jeszcze odbyć bardzo trudną rozmowę.

Przyjechałam punktualnie. Wychowawczyni już siedziała w pokoju nauczycielskim i mieszała kawę. 

– Dzień dobry! – zawołałam. – Chyba się nie spóźniłam?

– Nie, skąd! – uśmiechnęła się. A ja w tym momencie zauważyłam, że w rogu stoi boski wuefista. 

– O! przy okazji, proszę poznać. To jest Andrzej. Od następnego semestru będzie uczył u nas wychowania fizycznego – powiedziała.

– A my się już poznaliśmy – uśmiechnęłam się do niego promiennie, a on ten uśmiech odwzajemnił.

Wygląda na to, że będziemy mieli trochę czasu żeby się poznać. Najwyraźniej on, tak, jak ja, zakochał się w górach i postanowił zostać. 

Czytaj także:
„Mąż traktuje mnie jak ekskluzywną kochankę. Każe nosić fikuśną bieliznę i do ucha szepcze sprośne rzeczy”
„Obracałem koleżankę mojej córki. Najpierw kusiła walorami, zakradała mi się do łóżka, a teraz flądra mnie szantażuje”
„Miały być figle w leśniczówce i grzybobranie. Zamiast prawdziwków, dostałam prawdziwą szkołę wiejskiego życia”

Redakcja poleca

REKLAMA