Autobus zatrzymał się na przystanku w kilka minut po dziesiątej. Oprócz mnie wysiadła z niego jeszcze starsza pani, objuczona wiklinowymi koszykami. Baba właściwie, bo była pękata, w spódnicy długiej do kostek, przepasce na biodrach, wzorzystej bluzce i chustce na głowie. Miała ogorzałą twarz i, jak okazało się chwilę później, dwa złote zęby.
O ile wzrok mnie nie mylił, w koszykach, które dźwigała kobiecina, znajdowały się jaja, martwa kaczka i butelka czegoś, co wyglądało jak krew, pewnie kacza. Natychmiast przypomniał mi się smak czerniny, którą dawno temu uraczyła mnie babcia koleżanki. Pałaszowałam zupę z ziemniaczanymi kluseczkami, aż mi się uszy trzęsły, dopóki nie usłyszałam, z czego została zrobiona. Ledwo dobiegłam do łazienki…
Kobieta poprawiła kosze w dłoniach i obrzuciła mnie cokolwiek niechętnym spojrzeniem. Pomyślałam, że albo nie lubi obcych, albo nie przepada za młodymi dziewczętami w obcisłych dżinsach.
Wścibskie babsko
Spokojnie ruszyłam niespiesznym krokiem na południe, rozkoszując się sielskimi widokami, śpiewem ptaków i krystalicznie czystym powietrzem.
Baba, niestety, szła za mną.
– Do lasu w takiej kusej bluzce idzie? Komary ją zjedzą i kleszcze… – odezwała się w pewnym momencie.
Jakoś nie bałam się insektów, ponieważ rzadko mnie gryzły, a moje odzienie wydawało mi się jak najbardziej na miejscu. Od kilku dni z nieba lał się żar, a ja mimo to wciągnęłam długie spodnie. Babie nie spodobał się jednak mój T-shirt.
Nie chciałam być nieuprzejma, więc odwróciłam głowę i spojrzałam na kobietę.
– Do mnie pani mówi? – spytałam chłodno, bo wyglądało na to, że idziemy w tym samym kierunku, i chciałam ją z góry zniechęcić do dalszej konwersacji.
– A do kogo niby? Do siebie? Przecież tu nikogo oprócz niej nie ma – odcięła się, wcale niespeszona. – Na letnisko przyjechała czy w odwiedziny?
Nie odpowiedziałam, więc wykalkulowała sama.
– W odwiedziny pewnie, bo walizki nie ma. A ja tu wszystkich znam. Powie, do kogo?
– Jakoś nie czuję potrzeby, żeby się pani zwierzać – mruknęłam, bo szczerze mówiąc, dość miałam tej natrętnej baby.
– Zaraz tam zwierzać! – parsknęła na to. – A co ja ją o seks pytam albo o wyznanie? Drogę mogę pokazać na przykład i…
– Znam drogę – weszłam jej w słowo. – To moja trzecia wizyta.
Kobieta wyprzedziła mnie, z sapnięciem postawiła koszyki na trawie i niespodziewanie się do mnie uśmiechnęła. Szeroko i serdecznie. Mnie też zastopowało, bo pobocze było wąskie i musiałabym wleźć do rowu albo na jezdnię, żeby ją ominąć.
– Już wiem, do kogo przyjechała i kim jest! – rzekła radosnym tonem. – Irena mówiła na targu, że brunetka z włosami do pasa i chudziak taki…
– O mnie pani mówi? – upewniłam się na wszelki wypadek.
– A o kimże innym! – zaśmiała się. – Do naszego Bartka przyjechała, tak? W całej wsi aż huczy, że na zabój zakochany, i że z miastową żenić się będzie. Ania ma na imię, tak?
– Kto? – spytałam odruchowo.
– No ona!
– Tak, mam na imię Anna i przyjechałam do Bartka, ale pierwsze słyszę o jakimś ślubie – sprostowałam na wszelki wypadek, chociaż i tak zrobiło mi się ciepło na sercu.
Fajnie było usłyszeć z ust obcej osoby, że facet, z którym od miesięcy się spotykałam, ma wobec mnie poważne zamiary.
– Ale że jej nie odebrał z przystanku… – zastanowiła się na głos kobieta i zabawnie zmarszczyła pękaty nos. – Nic nie wie o jej wizycie? Niespodziewankę mu robi, co? Nalot, jak wy młodzi, mawiacie!
– Wie o wizycie – odparłam.
– Na pewno? – uniosła brew.
Ciekawe, dlaczego ten las nie jest bezpieczny
– Na pewno. Nie chciałam, żeby po mnie wychodził ani przyjeżdżał autem. Do leśniczówki niedaleko, droga prosta jak drut, okolica śliczna, a spacer dobrze mi zrobi – dodałam nieproszona, bo nagle ta wścibska baba wydała mi się całkiem sympatyczna.
– Oj, trzy kilometry nie w kij dmuchał! A ten las tak całkiem śliczny nie jest… – urwała i wyraźnie przysunęła się do mnie. – Ani bezpieczny – zniżyła głos, obrzuciła zalęknionym spojrzeniem pobliskie drzewa i szybko uczyniła na piersi znak krzyża. – Ja niedaleko Bartka mieszkam, przed stawami znaczy, obok dawnego pegeeru, to z nią spory kawałek drogi przejdę – oświadczyła. – Ale potem niech lepiej na siebie uważa…
Nie od razu pojęłam, co do mnie mówiła, i nie zdążyłam spytać, na co mam uważać, bo kobieta podniosła koszyki i ruszyła z kopyta, jakby nagle zaczęło jej się strasznie spieszyć.
Nie sądziłam, że panie w tym wieku potrafią tak energicznie przebierać nogami, więc tkwiłam w bezruchu i obserwowałam z podziwem, jak szybko się ode mnie oddala. Słońce świeciło mi prosto twarz i zaczęło palić policzki, więc po chwili ruszyłam jej śladem.
Zaintrygowała mnie. Zaciekawiła. Lubiłam słuchać miejscowych legend, zwłaszcza tych z pogranicza horroru. Bartek o żadnej mi nigdy nie wspominał. Przeciwnie, twierdził, że to bardzo spokojna okolica, że nie trzeba na noc zamykać domów, że ludek mało zabobonny i nawet tutejsi kłusownicy zachowują się przyzwoicie.
Dogoniłam kobietę, gdy skręciła w prawo i weszła między drzewa, na szeroką ścieżkę. Jak pamiętałam, ścieżka prowadziła wprost do leśniczówki.
– Może pomóc pani z tymi koszami? – zaczęłam rozmowę .
– Nie trzeba. Dam radę. Co tam taka kaczuszka i parę jaj ważą, tyle co nic. Się nie sprzedała, to na obiad jutro będzie.
– Wspomniała pani, że ten las nie jest bezpieczny. Chodzi o zwierzęta, ludzi? Rozbójnicy tu grasują i napadają na obcych? Wściekłe wiewiórki w mieszczuchów szyszkami rzucają? – spytałam żartobliwym tonem.
Kobieta zwolniła i łypnęła na mnie okiem.
– To Bartek nic jej nie powiedział? Nie ostrzegał?
– Czego mi nie powiedział? – zaczęłam się niecierpliwić.
– O wilkach. Ten las zamieszkują wilki – wyjaśniła i nerwowo obejrzała się przez ramię.
Ja też to zrobiłam, bo gdzieś za naszymi plecami coś głośno trzasnęło, płosząc ptaki siedzące w konarach drzew.
– Gałąź pękła – stwierdziła po chwili zastanowienia babina. – Od mrozu pękają i z gorąca, a dziś gorąc straszny.
– Wilki? – wróciłam do przerwanego wątku.
Biedak zmarł w męczarniach
Kobieta zwolniła kroku.
– Na wiosnę to było, w zeszłym roku, jakoś w marcu. Aż dziw, że ojciec Bartka nie mówił, przecież to leśniczy.
– A nie nie mówił – wytrąciłam ją z zadumy
– No był tu taki dziwak. Sam mieszkał na końcu wsi pod lasem, nikogo nie miał. Starszy facet już, ale jak trzeba było to pomógł przy obejściu za obiad czy kankę mleka. Psa miał, znajdę. I któregoś dnia ztym psem poszli do lasu, chyba młode pędy sosny zrywać. No i ten pies coś zauważył w lesie i pobiegł przed siebie, a Wojtek za nim. No i się okazało, że wilczyca we wnyk się złapała. Wojtek dobry chłop, chciał pomóc, ale zamiast pobiec do leśniczówki, to sam się za to wziął. I go z tyłu drugi wilk zaatakował i zagryzł. Tego jego kundla też zagryzły – powiedziała na jednym wdechu.
– Straszna historia! – wtrąciłam.
– Ano straszna. A teraz ci co tu przez las chodzą, to mówią, że słyszą jakby ktoś krzyczał i wilk ujadał na przemian. Ja też raz słyszałam. Na jesieni. Z grzybów wracałam i przy grobli jeszcze parę koźlaków znalazłam. Nogi miałam zmęczone, to przyklękłam, i wtedy to usłyszałam. Straszny dźwięk.
Po tych słowach zamilkła i potrząsnęła głową, jakby chciała odgonić zły sen.
– Zostawiłam te grzyby i pognałam prosto do kościoła, żeby się pomodlić… – dodała.
Chwilę szłyśmy w milczeniu.
– Zenobia się nazywam – kobieta odezwała się nagle. – A ona? Anna, tak?
– Tak – odparłam odruchowo i zamyśliłam się.
Opowieść pani Zenobii nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, bo nasłuchałam się podobnych historii bez liku i wiele z nich było sto razy straszniejszych. Przy psychopatach wydłubujących kobietom oczy, wariatach kolekcjonujących obcięte głowy czy krwiożerczych potworach zamieszkujących miejskie kanały duch mężczyzny błąkający się po leśnych ostępach wydawał się bajeczką dla grzecznych dzieci.
Nie miałam powodów, żeby kobiecie nie wierzyć, bo przecież przy kontakcie z dzikimi zwierzętami trzeba uważać, a ludziom zdarza się widzieć rzeczy, które nie istnieją. Jakoś jednak nie byłam jej historią ani poruszona, ani tym bardziej przestraszona.
– I przeniesie się w tę głuszę, jak Bartek ją poprosi o rękę? Zostanie żoną leśniczego? – wyrwała mnie z zamyślenia kolejnym osobistym pytaniem.
– Jak poprosi, to się zastanowię – rzekłam wymijająco, bo nie chciałam się przyznać, nawet przed sobą samą, że o niczym innym marzę.
Jestem nietypowa albo dziwaczka – jak twierdzi moja młodsza siostra – ale miasto wraz z jego wątpliwymi atrakcjami nie jest mi do szczęścia potrzebne. Kocham naturę i ciszę, lubię babrać się w ziemi, czyli sadzić kwiatki i uprawiać warzywa. Ani trochę nie ciągnie mnie do wielkiego świata czy technicznych nowinek. Rola żony leśniczego byłaby więc dla mnie rolą wymarzoną.
– Poprosi, poprosi – zapewniła pani Zenobia. – A ona niech nie odmawia, bo chłop z niego dobry jak mało który i ładny jak laleczka. Stara jestem i już do tych spraw niezdatna, ale stuprocentowego mężczyznę i porządnego człowieka potrafię wyczuć na odległość. Tylko niech ubiera się porządnie, bo ludzie na języki ją wezmą.
Już miałam zapytać, co to znaczy porządnie, ale staruszka trąciła mnie łokciem pod żebra i wskazała głową na rosnące nieopodal drzewo, przy którym wnyk był zastawiony i zginął Wojtek.
– O, tam przy tym buku. Dopiero po dwóch dniach go znaleźli, biedaczysko – rzekła ściszonym głosem i ponownie się przeżegnała.
Leśniczówka stoi w najstarszej kniei
Po krótkim wahaniu uczyniłam to samo, pod drzewem bowiem stał mały, drewniany krzyż, a wokół leżały stare znicze.
Kilka minut później dotarłyśmy do rozstaju dróg. Tutaj pani Zenobia zatrzymała się i oznajmiła:
– No, to ja teraz w prawo. Za tym młodnikiem są stawy, a za stawami mój dom… Jak tu zamieszka, to ją kiedy na prawdziwy wiejski rosół zaproszę, z porządnej kury, co po podwórku lata, taki, co gotuje się na wolnym ogniu kilka godzin. I domowe kluski zagniotę!
– Z góry dziękuję, bardzo lubię rosół – uśmiechnęłam się.
– Bartka niech ode mnie pozdrowi i na siebie uważa. A jak ducha, nie daj Bóg, usłyszy, to niech się na nic nie ogląda, tylko ucieka. Zły duch to nawet krzywdę może zrobić albo opętać! Ten ani księdzu nie dał się przepędzić, ani święconej wodzie, ani go msza w kościele nie odesłała w zaświaty…
– Dobrze, będę na siebie uważać – obiecałam dla świętego spokoju, popatrzyłam, jak starsza pani odchodzi i ruszyłam do leśniczówki na spotkanie z ukochanym facetem.
Ów facet stał w tamtym momencie przy garach i gotował dla mnie obiad niespodziankę.
Czułam się świetnie pod każdym względem – w brzuchu fruwały mi motyle, a w lesie panował przyjemny chłód. Gęste korony drzew skutecznie chroniły przed ostrymi promieniami słońca i dawały dużo cienia. Może nawet za dużo, bo chwilami można było odnieść wrażenie, że zapada zmierzch, i że za chwilę zrobi się całkiem ciemno.
Bartek wspominał mi kiedyś, że leśniczówka stoi w najstarszej części lasu i w pochmurne dni bywa tam ciemno, nieprzyjemnie i straszno. Śmiał się nawet, że można by kręcić w tym miejscu horrory, i że żadne inne dekoracje nie byłyby potrzebne. Miał rację i doświadczyłam tego na własnej skórze…
Kiedy chmura przysłoniła na chwilę słońce, okolica pogrążyła się w mroku. Drzewa zaczęły rzucać na drogę złowrogie cienie, a krzewy wyglądać jak zwierzęta przyczajone do skoku.
Co za krzyk rozpaczy!
„Faktycznie wieje grozą!” – westchnęłam w duchu i kuląc ramiona, przyśpieszyłam kroku. Jednak nie ze strachu przed rzekomą zjawą czy działającą na wyobraźnię, ponurą scenografią. Tak zwyczajnie i po ludzku spieszyło mi się do ukochanego.
Najpierw go poczułam, a kilka sekund później usłyszałam. Niestety, nie mówię o Bartku.To było dziwne, bo bez żadnego racjonalnego powodu przeszył mnie zimny dreszcz, a ciało jakby straciło energię. Moje nogi same z siebie przestały stawiać kroki, ręce opadły mi wzdłuż tułowia i znieruchomiały, plecy przygniótł niewidzialny ciężar, serce zwolniło rytm, a moją duszę – że zacytuję panią Zenobię – spowił mrok.
Chyba nawet bezwiednie wstrzymałam oddech i syknęłam, bo nagły skurcz żołądka, spowodował krótkotrwały, ale bardzo silny ból. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, nie potrafiłam tego logicznie wytłumaczyć, więc pomyślałam, że to przez upał, że z gorąca zrobiło mi się słabo.
I usłyszałam wycie wilka, pełne bólu i rozpaczy. A zaraz potem krzyk człowieka, smutny, wypełniony samotnością i brakiem nadziei. Czystą rozpacz. I zaraz mnie się udzieliło to, o czym wspominała pani Zenobia; mam na myśli nicość, ciemność, dojmujący smutek i ból umierania. A na końcu przerażenie.
Uciekłam. Gnałam, pędziłam, jakby to mnie goniła mnie wataha głodnych wilków, choć Bartek zapewniał, że wataha odeszła z tych terenów. Kiedy załomotałam pięścią w drzwi leśniczówki, byłam zziajana, spocona, i nie mogłam zapanować nad drżeniem rąk.
– Rany, wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha – uśmiechnął się na mój widok Bartek.
Potem spojrzał mi głęboko w oczy i na jego przystojnej twarzy pojawiło się zrozumienie.
– Raczej usłyszałaś, prawda? – raczej stwierdził, niż zapytał, objął mnie i mocno przytulił.
Kilkanaście minut później, gdy doszłam do jako takiej równowagi, przyznał się niechętnie, że i on zjawę widział.
– Nie wspominałem o tym, bo bałem się, że weźmiesz mnie za wariata, albo że nie będziesz chciała tutaj przyjeżdżać – dodał skruszonym tonem.
Uspokoiłam go, mówiąc, że wszystko gra, i że żaden gość z tamtego świata niczego między nami nie zepsuje. Jednak wcale nie jestem tego taka pewna, bo nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, że wyjdę za Bartka i zamieszkam z nim w lesie.
Zresztą nie ma co gdybać i martwić się ślubem, skoro jeszcze nie było oświadczyn i nie wiem, czy się na nie zanosi… Na razie jesteśmy umówieni na następny weekend. Teraz jednak poprosiłam. żeby Bartek przyjechał na przystanek samochodem. I żeby zawiózł mnie do leśniczówki okrężną drogą. Atrakcji mam dość na długo.
Czytaj także:
„Teść traktuje żonę jak popychadło, a jego syn zaczyna robić to samo ze mną. Już ja mężusia nauczę składać slipy w kosteczkę”
„Jeździłam po bogatych dzielnicach i chadzałam do drogich sklepów, żeby upolować nadzianego męża. Trud się opłacił”
„W leśniczówce przeżyłam romans życia. Leśniczy mnie upolował i pod sosną pokazał swoją dziką naturę”