To wcale nie było szaleństwo, choć nasi bliscy nie ukrywali przerażenia. Wszystko zaplanowaliśmy w najdrobniejszych szczegółach, od planu biznesowo-oszczędnościowego, który miał nas doprowadzić do celu, aż do oceanicznej marszruty i chwilowego miejsca cumowania naszego jachtu. Na początek, bo potem miał się otworzyć przed nami oceaniczny przestwór.
O to właśnie chodziło. Marzyliśmy, by uciec od cuchnącego spalinami miasta, zakorkowanych dróg, tłumu ludzi przelewającego się po chodnikach i od nudnej jak flaki z olejem pracy zajmującej większość dnia. Nie chcieliśmy narzekać na niedogodności, tylko tak wszystko zaplanować, by przykroić nasze życie na miarę oczekiwań. Oboje z Julkiem kochamy żeglować, więc rozwiązanie nasuwało się samo. Opuścimy stały ląd i zamieszkamy na jachcie.
To było nasze największe marzenie
Z perspektywy czasu stwierdzam, że najtrudniej było podjąć decyzję, bo to była nieodwołalna decyzja, a nie czcze gadanie. Wyznaczyła kurs, którego kurczowo trzymaliśmy się przez następne kilka lat, zbierając pieniądze na nasz nowy dom.
Pewnie, że wolelibyśmy siedzieć nad mapami, planując oceaniczny przelot, a potem niespieszną żeglugę między karaibskimi wysepkami, gdzie zimują małe jachty takich jak my – żeglarzy, globtroterów i morskich włóczykijów. Zbiera się tam brać z całego świata, trochę pracuje przy remontach kadłubów, trochę wygrzewa się na słońcu z widokiem na złocisty atol ozdobiony samotną pochyloną palmą. Wokół rozbrzmiewa muzyka reggae, spadają orzechy kokosowe, ktoś grilluje świeżo złowioną ośmiornicę. Nikt się nie śpieszy, nie zastanawia, za co będzie jutro żył, ludzie są spokojni i radośni, jakby przed chwilą wygrali na loterii.
Trudno uwierzyć, że takie miejsca na ziemi istnieją, ale one są i czekają na odważnych. Nie oferują niczego – ani atrakcji turystycznych, ani dobrze płatnej pracy i wygód, ale witają morską bryzą, wodą w kolorze turkusu, a nocą rozjarzają się tak rozgwieżdżonym niebem, że nie potrzeba latarki, by swobodnie się poruszać.
Tam właśnie chcieliśmy zakotwiczyć, pomieszkać trochę w raju, a potem ruszyć w drogę, bez określonego celu, ku możliwościom, jakie daje żegluga na skrzydłach wiatru. Tylko że to sporo kosztuje. Pierwsze przyziemienie zaliczyliśmy, oglądając w internecie wystawione na sprzedaż katamarany, bo na taki właśnie dwukadłubowy model jachtu się zdecydowaliśmy.
– Jest najbezpieczniejszy, niewywrotny i praktycznie niezatapialny – orzekł Julek, a ja się z nim zgodziłam. To była najlepsza opcja.
Na nowy katamaran nigdy nie byłoby nas stać, musieliśmy wziąć pod uwagę używany, ale w dobrym stanie. Zaraz po obejrzeniu astronomicznych cen wywoławczych przekierowaliśmy uwagę na jachty przeznaczone do remontu. Były trochę tańsze, a część napraw mogliśmy dokonać sami lub z pomocą przyjaciół-żeglarzy.
Oboje z Julkiem nieźle zarabialiśmy, chcieliśmy też wziąć mały kredyt w banku, ale po przeliczeniu zasobów okazało się, że to wciąż za mało. Musieliśmy wynająć nasze mieszkanie i poczekać jeszcze co najmniej trzy lata na urzeczywistnienie marzenia.
Przez ten czas tułaliśmy się po rodzinie i znajomych, razem i osobno, jak wypadło. Śmialiśmy się, że trenujemy do życia w morskich warunkach, trzymając wszystko, co potrzebne, w żeglarskich workach, z którymi przemieszczaliśmy się z jednej użyczonej kwatery na drugą.
Jedno lato spędziliśmy na działkach, w altance należącej do przyjaciół. Warunki były więcej niż skromne, woda z pompy, publiczne WC, a mimo to byliśmy szczęśliwi, bo ogrzewało nas marzenie o egzotycznych wyspach. Mieliśmy cel i nic nam nie było straszne, byliśmy gotowi na duże poświęcenie, aby tylko kiedyś postawić stopy na pokładzie własnego jachtu.
Nie wiem, jak długo trwałaby tułaczka, gdyby z pomocą nie przyszedł nam przypadek. Odezwał się do nas Australijczyk Ronald, facet, z którym zaprzyjaźniliśmy się wirtualnie, negocjując kupno jego katamaranu. Z transakcji nic nie wyszło, bo trafił się inny kupiec, lepiej sytuowany i bardziej zdecydowany, ale Ron podczas wielogodzinnych rozmów na Skypie bardzo przypadł nam do serca i była to obustronna fascynacja. Dość powiedzieć, że umówiliśmy się na spotkanie u wybrzeży Marie-Galante, małej wyspy położonej na Morzu Karaibskim, zamieszkanej przez kilkanaście tysięcy osób – to mniej niż kibiców na przeciętnym na stadionie. Czy to nie czad?
Rendez-vous było wyznaczone, pozostawało zdobyć środek lokomocji. I właśnie w tej sprawie odezwał się Ron. Jego kumpel postanowił rozstać się ze swoją ukochaną „Lily” i kupić katamaran większy i nowocześniej wyposażony.
Nie dla nas luksusy, więc momentalnie zdecydowaliśmy się na „Lily”. O dziwo, stać nas było na to. Mogliśmy zapłacić tyle, ile żądał kumpel Rona, nawet by nam jeszcze trochę zostało na doprowadzenie oceanicznej piękności do stanu używalności.
Naprawdę wychowują dzieci na morzu?
I znów pomógł nam Ronald, przeprowadzając nasz katamaran do znajomego szkutnika, który miał dokonać niezbędnych napraw. My tu, jacht tam. Siedzieliśmy w zimnej, smaganej deszczami Polsce, gryząc palce i rozmyślając o losie „Lily”. Trzeba było ją wyremontować, by mogła przepłynąć do miejsca, w którym się spotkamy. Mieliśmy z tym mnóstwo kłopotów, bo jacht na lądzie staje się tak trudny do transportu jak – nie przymierzając – słoń.
Dzięki zaangażowaniu wielu ludzi dobrej woli z różnych krajów „Lily” ruszyła w podróż, cumując ostatecznie w suchym doku jachtowej stoczni w Portugalii, nietaniej z naszego punktu widzenia. Od tego momentu zaczął się wyścig z czasem, każdy dzień bezczynności katamaranu sporo nas kosztował, więc nie mieliśmy wyboru. Zabraliśmy worki żeglarskie i ruszyliśmy na spotkanie naszego jachtu.
Pożegnaliśmy kraj i bliskich dość nagle, stąd wzięła się pogłoska, że oszaleliśmy, rzuciliśmy wszystko i pojechaliśmy na koniec świata. Za nami były lata zaplanowanych przygotowań, tylko finał wyszedł taki bardziej gwałtowny, ale nie mieliśmy na to wpływu. Fala ruszyła, zabierając nas ze sobą. Mieliśmy nadzieję, że wyrzuci nas całych i zdrowych na złotą plażę Marie-Galante.
„Lily” wyglądała na lądzie jak wyrzucony przez morze wrak.
– Zwodujemy ją. Jak zatańczy na falach, zobaczycie, jaka jest zręczna – mężczyzna mówił po angielsku z silnym francuskim akcentem, ledwo go rozumieliśmy.
– Jean-Claude, nowy członek waszej załogi – przedstawił się. – Ron powiedział, że będziecie potrzebowali mojego doświadczenia, więc jestem. Wracam na Karaiby, zabiorę się z wami. Przelecimy Atlantyk i już jesteśmy. Żaden problem.
Był tak wyluzowany, jakby przepłynięcie katamaranem przez ocean było drobiazgiem niewartym wspomnienia.
– Pierwszy raz płyniecie przez Atlantyk? – odgadł Jean-Claude.
– Pierwszy raz samodzielnie – przyznał Julek.
– No to macie mnie, a ja mam podwózkę. Obustronna korzyść – roześmiał się zaraźliwie Francuz. – Wracam do domu, to znaczy na jacht. Arlette zapowiedziała, że urwie mi głowę, jeśli będzie musiała dłużej użerać się sama z naszymi łobuzami.
– Z załogą? – spytałam domyślnie.
– Z dzieciakami. Yasmine i Luc, urocza parka, pod warunkiem że akurat śpią.
– Wychowujecie dzieci na morzu?
– A co to za problem? Mieszkamy na jachcie od kilku lat, jak dzieci były młodsze, przeważnie staliśmy na kotwicy w jakimś miłym porcie, ale teraz zaczynamy wypuszczać się w morze. Yasmine i Luc świetnie się czują na fali, oczywiście zabezpieczamy je specjalną uprzężą, żeby nie wypadły za burtę. Oboje pływają jak rybki i paplają w dwóch językach oraz jednym narzeczu.
Z Jeanem-Claude’em poczuliśmy się bezpiecznie. Bez problemu przepłynęliśmy z Portugalii na Karaiby, podrzucając nowego przyjaciela do brzegu wskazanej wysepki. Przycumowaliśmy koło jachtu Francuza, rozejrzałam się dookoła i pochopnie pomyślałam, że oto jesteśmy u celu. Kilka lat wyrzeczeń i ciężkiej pracy doprowadziło nas do miejsca, z którego wyruszymy na podbój świata. Nie wiedziałam wtedy, że życie szykowało nam jeszcze jedną, największą niespodziankę.
Plany swobodnej żeglugi niemal natychmiast wzięły w łeb, bo zaczęłam cierpieć na uporczywą chorobę morską. „Lily” lekko kołysała się na falach spokojnej mariny, ale nawet ten delikatny ruch powodował u mnie skurcze żołądka. Czułam się rozbita i senna, całe dnie spędzałam, leżąc w cieniu.
– Zmieniliśmy kilka stref czasowych, takie skoki potrafią rozregulować organizm – powiedział z wahaniem Julek, patrząc mi w oczy.
Byłam pełna obaw. Zupełnie niepotrzebnie
Od razu zrozumiałam, co ma na myśli. Ja też od pewnego czasu myślałam o tym samym, chociaż kierowałam się bardziej przeczuciami niż objawami. Tak, spodziewałam się dziecka.
– I co teraz? – spytałam zrozpaczona, bo nie wyobrażałam sobie, co dalej.
– Będziemy się cieszyć i urządzimy przyjęcie – zadysponowała Arlette.
– Dzieci to skarb, tylko bardzo ruchliwy. Wasza córeczka będzie tu bardzo szczęśliwa. Albo synek, co się zdarzy.
– A co z opieką lekarską? Lena będzie potrzebowała czegoś więcej, niż może zaoferować wyspa – Julek głośno wyraził wątpliwości, które i mnie trapiły.
– Wyjechałam do Paryża, jak tylko się zorientowałam, że jestem w ciąży z Yasmine. Urodziłam ją, podchowałam i dopiero wróciłam na jacht. To była najgorsza decyzja w moim życiu – powiedziała Arlette. – Z Lukiem już się tak nie wygłupiałam. Przyszedł na świat w tutejszym szpitalu i świetnie się chowa.
– Bo ja wiem… – takie luzackie podejście trochę mi nie pasowało.
– Zrobisz, jak zechcesz, najważniejsze, żebyś była szczęśliwa – odparła Arlette, która zdążyła już przejąć sposób myślenia tubylców.
Oboje z Julkiem nie musieliśmy się długo zastanawiać, żeby stwierdzić, co będzie najlepsze dla naszego dziecka. Postanowiliśmy, że za jakiś czas odlecę samolotem do Polski, by pod skrzydłami rodziców przetrwać najtrudniejszy czas.
Kolejny raz nasze plany wzięły w łeb, znowu przeze mnie. Tutejsza opieka lekarska wcale nie wydawała się taka zła. Po początkowym okresie gorszego samopoczucia rozkwitłam i mogłam się cieszyć każdą chwilą spędzoną w rajskim zakątku na „Lily”. Żal mi było opuszczać to piękne miejsce. Do ostatniej chwili odkładałam wylot do kraju, a potem synek zadecydował za mnie. Urodził się na Karaibach, stając się od razu stuprocentowym wyspiarzem. Jak tylko go zobaczyłam, zrozumiałam, że będzie mu tu tak samo dobrze jak nam. Niepotrzebnie wcześniej się niepokoiłam.
– Tazjo? Tak będzie miał na imię? – spytał z niedowierzaniem Jean-Claude. – Bardzo pięknie – opanował zdziwienie, jak przystało na człowieka, który z niejednego pieca jadł chleb.
– Nie Tazjio, tylko Tadeusz – odparł Julek, fachowo kładąc sobie dziecko na ramieniu.
– O mamo – jęknął wesoło Francuz. – Będę musiał poćwiczyć wymowę.
Nasz synek jest urodzonym żeglarzem
Nigdy przedtem nie byłam taka szczęśliwa. Wokół mnie byli przyjaciele i kochany mąż, a „Lily” kołysała Tadzia do snu. Już rozumiałam, dlaczego Arlette uważała, że urodzenie dziecka w rodzinnym Paryżu było najgorszą decyzją, jaka podjęła. Ron sprawił nam niespodziankę, zawijając do naszej mariny. Kręcił się po karaibskich wysepkach, odnajdując w portach licznych znajomych i odpoczywając po rejsie z Australii.
– Mieliśmy się spotkać u wybrzeży Marie-Galante, ale dowiedziałem się, że macie nowego członka załogi, i wpadłem, żeby go poznać – australijski żeglarz ani jednym słowem nie napomknął, że nigdy nie widzieliśmy się inaczej jak na ekranie komputera. Był tak przyjazny, jakbyśmy odbyli razem mnóstwo rejsów, a on czuł się zobowiązany powitać na świecie nasze dziecko.
– Mogę? – spytał, a potem podniósł Tadzia i dobrze mu się przyjrzał. – Jest piękny – powiedział z prostotą.
– Będzie tak przystojny jak ja.
– Oby nie – mruknął Jean-Claude, otwarcie podsłuchujący z pokładu swojego jachtu.
Tadzio dostał drugie imię po przyszywanym wujku, żeglarzu z Australii, dzięki któremu mogliśmy zrealizować swoje marzenia i kupić „Lily”.
– Taddeush Ronald – powtórzył z lubością Ron, delektując się brzmieniem egzotycznego zestawienia. – To świetne imiona, przyniosą chłopcu szczęście.
Zostaliśmy na Karaibach przez następne kilka miesięcy. Tadzio rósł jak na drożdżach, zaczął raczkować po pokładzie i nabrzeżu, wszystko wskazywało na to, że pora ruszać w drogę. Zaczęliśmy od krótkich rejsów z jednej wyspy na drugą, potem spróbowaliśmy wypuścić się dalej. Nasz synek uwielbia żeglować, więc stopniowo będziemy wypływać w dłuższe rejsy, aż w końcu przyjdzie taki moment, że przelecimy na skrzydłach wiatru przez Atlantyk. Tadeusz Ronald musi przecież poznać dziadków i swój kraj, miejsce, w którym zimą pada śnieg.
Czytaj także:
„W obliczu choroby rzuciłam wszystko i wyjechałam w podróż życia. Szastałam kasą, bo na co miałam oszczędzać? Na trumnę?”
„Urlop przyniósł mi ciążę z nieznajomym. Po latach przekonałam się, jak wielki błąd popełniłam, nie mówiąc mu o dziecku”
„Czekałam już na swój koniec, jednak los postanowił się do mnie uśmiechnąć. Ruszyłam w podróż, która odmieniła moje życie”