„Po latach bycia kurą domową, dostałam propozycję wymarzonej pracy. Wiedziałam, że mąż i dzieci nie będą zachwyceni"

kobieta, która nie chce być kurą domową fot. Adobe Stock, Africa Studio
„Czas mijał, dzieci dorastały, a ja tkwiłam w punkcie wyjścia. Nadal marzyłam o własnym miejscu na ziemi, w którym czułabym się dobrze, była wśród ludzi i robiła to, co sprawia mi przyjemność… Ale komu potrzebny historyk sztuki bez doświadczenia? Stopniowo godziłam się z tym, że zawsze będę profesorową, żoną przy mężu, panią domu”.
/ 27.09.2022 10:30
kobieta, która nie chce być kurą domową fot. Adobe Stock, Africa Studio

Wczoraj powiedziałam mężowi, że już dłużej tak nie mogę. Zostaję w Polsce. Będę dzieliła czas na dwa domy, w dwóch różnych krajach. Karkołomne, ale wykonalne. Chcę wreszcie pomyśleć o sobie, skorzystać z okazji, którą niespodziewanie dostałam od życia, choć już niczego się nie spodziewałam. Oddałam Andrzejowi i dzieciom wiele lat. Nie żałuję, ale teraz pora na mnie.

Dzieci całkiem zajęły mój czas i myśli

Większość życia upłynęła mi na ciągłych przeprowadzkach, oswajaniu nowej rzeczywistości i obcych miejsc. Nieraz było bardzo trudno, ale nie widziałam innego wyjścia. Andrzej pracował na kontraktach, jakie podpisywały z nim wyższe uczelnie. Kilka lat w Stanach, kilka we Francji czy w Holandii. Mąż był świetnym wykładowcą i znanym w środowisku fizykiem, prestiżowe uczelnie chętnie otwierały przed nim podwoje.

– Jak ja ci zazdroszczę! – wzdychała przyjaciółka. – Spacerujesz sobie po kampusie, w pięknych okolicznościach przyrody, nie musisz przepychać się w korku do pracy, żaden znerwicowany szef nie jeździ ci po głowie. Jesteś szczęściarą!

Wcale tak się nie czułam. Towarzysząc mężowi, zagubiłam gdzieś siebie. Mieszkałam w pięknych, nierzadko zabytkowych miasteczkach, ale to nie była moja przestrzeń. Obcy język, inna mentalność… nie, nigdzie nie czułam się jak w domu. Wolałabym mieszkać w Polsce, w moim miasteczku, wśród rodziny i znajomych. Mocno przywiązuję się do ludzi, do miejsc. Nie jestem typem obieżyświata, co to rozbije namiot, rozpali ognisko i już jest u siebie.

Nigdy nie mówiłam Andrzejowi o swoich rozterkach, nie zrozumiałby mnie. On w nowym środowisku czuł się jak ryba w wodzie. Entuzjastycznie nastawiony do życia, szybko znajdował przyjaciół, zagnieżdżał się w nowych warunkach. Z marzeniami o małej, nudnej stabilizacji czułam się przy nim jak nieprzystosowana sierota przy światowym naukowcu. Dlatego milczałam i starałam się dopasować do okoliczności.

Tylko mamy nie udało mi się oszukać. Ona wiedziała, co się dzieje.

Przyjedź do nas, dziecko, na kilka tygodni. Wypoczniesz, obejrzysz stare kąty – namawiała mnie często.

Chętnie posiedziałabym u rodziców, ale bałam się. Strzeżonego pan Bóg strzeże, nie chciałam zostawiać Andrzeja samego na zbyt długo. Ufałam mężowi, ale nie mogłam ignorować stadka długonogich studentek, które kręciły się koło ulubionego wykładowcy. Zresztą, co to za małżeństwo na odległość? Związek trzeba pielęgnować i mieć oczy otwarte.

Kiedy urodziła się Dominika, o podróżach nie mogło być mowy. Mała płakała w samolocie od startu do lądowania, nic i nikt nie mógł jej uspokoić. Nie lubiła latać i już. Przelot do domu na święta opłaciliśmy z Andrzejem nerwicą i przysięgliśmy sobie, że nigdy więcej. Przynajmniej dopóki Dominika nie podrośnie na tyle, by można było się z nią dogadać.

W ten sposób uwiązaliśmy się na kilka lat w pewnym miasteczku akademickim. W sumie dobrze wspominam tamten okres. Wolny czas, którego zawsze miałam w nadmiarze, wreszcie się przydał. Mogłam spokojnie wychowywać córeczkę, nie martwiąc się koniecznością powrotu do pracy. Mąż zarabiał na rodzinę, a ja spacerowałam z Dominiką brzegiem rzeki. Po drugiej stronie wznosiły się do nieba strzeliste wieże starych kolegiów, wszechobecna zieleń cieszyła oczy. Zmierzający na wykłady studenci na rowerach omijali nas z należnym szacunkiem. Było pięknie i spokojnie. Jednego mi tylko brakowało – nie miałam z kim porozmawiać.

W Polsce matki gromadzą się przy placach zabaw, wymieniają uwagi o dzieciach, zaprzyjaźniają się. Tu było inaczej. Przestałam nad tym ubolewać, kiedy urodził się Piotruś. Dwoje dzieci to mnóstwo roboty. 

Wtedy nie myślałam o sobie, nie miałam kiedy. Oddałam cały czas i wszystkie myśli rodzinie. Kiedy dzieci poszły do szkoły, coś się zmieniło. Nadal byłam im potrzebna, ale poczułam, że jestem tylko matką i żoną. Wielu kobietom to wystarcza, ale nie mnie. Chciałam coś robić. Z zazdrością patrzyłam na Andrzeja pochłoniętego pracą. Spełniał się w niej, czuł, że jest na właściwym miejscu. Nie mogłam tego o sobie powiedzieć.

Tak bardzo zazdrościłam przyjaciółce!

– Chcesz pracować? Po co? – zdziwił się Andrzej, kiedy zwierzyłam mu się ze swoich rozterek.

– A co, uważasz, że moje miejsce jest w kuchni? – zdenerwowałam się.

– Nie, po prostu… nie ma takiej potrzeby. Zarabiam przecież wystarczająco, prawda? – wyjaśnił.

– Ale ja muszę czymś się zająć, odkurzyć dyplom historyka sztuki, wyjść z domu choćby na kilka godzin, zrobić coś pożytecznego – tłumaczyłam.

– Przecież robisz! Jesteś podporą rodziny! Zginęlibyśmy bez ciebie!

Spuściłam głowę. Andrzej miał rację. Byłam potrzebna w domu. Moje marzenia musiały zaczekać. 

I tak lata leciały, dzieci dorastały, a ja tkwiłam w punkcie wyjścia. Nadal marzyłam o własnym miejscu na ziemi, w którym czułabym się dobrze, była wśród ludzi i robiła to, co sprawia mi przyjemność… Niestety, nie widziałam na to szans. Komu potrzebny jest historyk sztuki bez doświadczenia? Co miałabym wpisać w CV? Opiekę nad dziećmi? Stopniowo godziłam się z tym, że zawsze będę profesorową, żoną przy mężu, panią domu.

Kiedyś wyciągnęłam Dominikę na weekend do Polski. Andrzej nie mógł z nami jechać, a Piotrek nie chciał. Nastolatek miał swoje sprawy, wizyta u babci nie była dla niego atrakcyjna. Wyszłyśmy z terminalu, rozglądając się za taksówką. Dominika wciągnęła powietrze w płuca.

– Dziwnie tu pachnie – powiedziała. – Jakby dymem. Coś się pali?

– To tylko nasz rodzimy smog – roześmiałam się. – Przyzwyczajaj się. Kiedyś tu wrócimy.

Byłam w domu. Nareszcie. Znajome zapachy i mafia taksówkowa. Moja piękna ojczyzna…

Nazajutrz obdzwoniłam przyjaciółki. Postanowiłyśmy się spotkać. Usiadłyśmy w knajpce i gadałyśmy jedna przez drugą. Rzadko się widywałyśmy, ale to nie było ważne. Taką bliskość rodzi tylko wieloletnia znajomość.

– Pracuję teraz w fundacji – powiedziała nagle Baśka. – Chcemy zachęcić dzieci do zwiedzania. Mamy hasło: „Muzeum nie jest nudne”. Wiecie, dziewczyny, czym skorupka za młodu nasiąknie…

Nastawiłam uszu. Tak bym chciała być na jej miejscu! Potrafiłabym opowiadać o eksponatach tak, że maluchy rozdziawiałyby buzie. Miałam podejście do dzieci i kochałam obrazy.

Zagadnęłam o to Baśkę.

– Jakiś wolontariat pewnie się znajdzie – oznajmiła. – Trzeba mieć czas, chęci i przygotowanie. Dwa ostatnie punkty spełniasz, ale co z pierwszym? Przecież musisz wracać na Wyspy.

– Zostanę na trochę – powiedziałam nieoczekiwanie dla samej siebie – i zobaczymy, czy wam się przydam.

– Skoro tak, to witamy w szeregach. Powiedziałaś już rodzinie?

Podjęłam decyzję i nie cofnę się

W tym tkwił szkopuł. Kiedy odprowadzałam Dominikę na lotnisko, nie zamykała jej się buzia.

– Jak to zostajesz? – pytała. – Na jak długo? Nie wracasz do domu?

– Nie porzucam was – zaśmiałam się. – Po prostu przyjadę później.

Dominika obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem i przeszła przez odprawę do strefy wolnocłowej. Pomachałam jej ręką. Chciało mi się śmiać. Moja niezależna 17-letnia córka, mająca się za dorosłą osobę, nagle odczuła potrzebę towarzystwa mamy. W domu widywałam ją rzadko i tylko w przelocie. Zajęta swoim życiem nie miała dla mnie w ogóle czasu.

Jeszcze gorzej zareagował Andrzej, do którego zadzwoniłam.

– Jak to zostajesz? – powtórzył słowa własnej córki.

– Na krótko. Chcę popracować w fundacji. Będę oprowadzać maluchy po muzeum. Myślę, że to zajęcie w sam raz dla mnie.

– Oby tylko za bardzo ci się nie spodobało – westchnął Andrzej.

Zakończyłam rozmowę i zalała mnie fala sprzecznych emocji. Chciałam wracać do rodziny, w końcu bardzo ich kochałam. Ale jednocześnie cieszyłam się, że zostaję. Trafiła mi się okazja, by spróbować sił w pracy, która była mi bardzo bliska. Czułam, że rozpoczyna się coś bardzo ważnego.

Po trzech tygodniach wolontariatu wiedziałam już, że znalazłam swoje miejsce na ziemi. Biłam się z myślami, co mam zrobić. Musiałam wracać do męża i dzieci, ale nie chciałam porzucać pracy, która mi odpowiadała. Umówiłam się z Baśką, że wrócę latem, kiedy dzieciaki mają wakacje. Wtedy jest najwięcej pracy w fundacji.

– Przemyśl to jeszcze – powiedziała przyjaciółka. – Tu praca, tam rodzina. Chyba tego nie pogodzisz.

Uparłam się, że dam radę. Latałam do Polski, kiedy tylko mogłam i jakoś mi się udawało. Po trzech latach dostałam propozycję pracy na pół etatu. Od razu ją przyjęłam. Powiedziałam mężowi, że nasze życie się zmieni. Podjęłam decyzję i nie cofnę się.

Czytaj także:
„Mój tata wyparł, że mama nie żyje. Dzień po jej pogrzebie rzucał żartami i flirtował z samotnymi kobietami w sklepach”
„Płomień małżeński już dawno wygasł, byliśmy sobie obojętni. Dopiero gdy żona zachorowała, zrozumiałem, ile mogę stracić”
„Ojciec wolał pić niż zajmować się synami, a majątek zapisał wujowi. Nie miałem wyjścia, wziąłem sprawy w swoje ręce”

Redakcja poleca

REKLAMA