„Płomień małżeński już dawno wygasł, byliśmy sobie obojętni. Dopiero gdy żona zachorowała, zrozumiałem, ile mogę stracić”

Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, zinkevych
„Ja i Magda już nie byliśmy chłopakiem i dziewczyną. Bliżej nam było do babci i dziadka. Byliśmy ze sobą tyle lat, że ogień dawno się wypalił, ale nie oglądałem się z innymi babami. Nigdy nie ciągnęło mnie, by czegoś spróbować jak moi koledzy, którzy w kryzysie wieku średniego mniej lub bardziej udanie romansowali, najczęściej z młodszymi babkami”.
/ 25.09.2022 11:15
Załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, zinkevych

Zakochaliśmy się w sobie z Magdą jako dzieciaki – tak dziś na nas patrzę – choć wtedy uważaliśmy się za bardzo dorosłych. Wszak zaraz mieliśmy pisać maturę, no i dostaliśmy dowody osobiste! Wydawało nam się, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy, a na pewno, że kochamy się na zabój. Kasztanowe włosy Magdy i jej śliczne oczy przyciągały mnie jak magnes. Gdy się uśmiechała, to reszta świata mogła zniknąć. Potrafiłem godzinami się w nią wpatrywać i powtarzać, jak bardzo ją kocham.

Ale to była miłość

Mieszkaliśmy poza miastem w dwóch sąsiednich wsiach, ale chodziliśmy do jednego liceum. Zwróciliśmy na siebie uwagę w czwartej klasie, krótko po sylwestrze. To był niesamowity okres, chyba najpiękniejszy w moim życiu. Po szkole, już jako para, chodziliśmy na długie spacery, chociaż ręce, za które się trzymaliśmy, marzły nam bardzo szybko. Nieważne. Liczyło się tylko to, że mogliśmy spędzić ze sobą jeszcze godzinkę, dwie… W tamtych czasach ludzie nie chodzili ze sobą latami, czekając nie wiadomo na co.

Pół roku później oświadczyłem się Magdzie, a za kolejne pół wzięliśmy ślub. Kiedyś było łatwiej. Od teściów dostaliśmy kawałek ziemi, powoli kupowaliśmy materiały budowlane, bo mieszkając u moich rodziców, mogliśmy coś zaoszczędzić. Urodziło nam się jedno dziecko, drugie… Zaczęliśmy budować dom. Żaden pałac, ale dla nas wystarczający. Gdy w końcu zamieszkaliśmy na swoim, codzienność sprawiła, że niepostrzeżenie dwoje zakochanych w sobie nastolatków zmieniło się w dwójkę ludzi w średnim wieku, zaganianych, zmęczonych, podstarzałych. Ciągle tylko obowiązki i obowiązki, dzieci do przedszkola, szkoły, odwieźć, zawieźć, zakupy zrobić, posprzątać… W domu na wsi zawsze jest coś do zrobienia, a to w ogrodzie, a to na strychu. Droga do pracy w mieście też zabierała sporo czasu. Mijaliśmy się, bo pracowaliśmy na różnych zmianach. Czasami w tygodniu spędzaliśmy razem w domu jedną noc.

Dosłownie jedną

Trudno, smutno, czasem samotnie, ale mimo wszystko byliśmy razem. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, dzieci rosły, a my dalej funkcjonowaliśmy jako całkiem sprawna firma rodzinna. Taka spółka z ogromną odpowiedzialnością za dom, kredyt, dzieci… Tylko trochę zapomnieliśmy o nas samych. W kasztanowych włosach Magdy pojawiły się srebrne nitki, więc je zaczęła farbować na platynowy blond, a mnie się trochę przytyło. Na naszych twarzach przybywało zmarszczek i nie tylko kurzych łapek od uśmiechu. Kiedy patrzyłem na żonę, nie widziałem już radosnej nastolatki, którą była kiedyś. Czas nas zmienił, życie nas zmieniło…

Dzieciaki dorosły, wyprowadziły się, myślały o zakładaniu własnych rodzin, zwłaszcza Karolina, która związała się z całkiem sensowym chłopakiem. Ja i Magda już nie byliśmy chłopakiem i dziewczyną. Bliżej nam było do babci i dziadka. Byliśmy ze sobą tyle lat, że ogień dawno się wypalił, ale to nie znaczy, że nie szanowałem żony. Nie oglądałem się z innymi babami. Nigdy nie ciągnęło mnie, by czegoś spróbować, zmienić siebie, odreagować nudę, jak nazywali to moi koledzy, którzy w kryzysie wieku średniego mniej lub bardziej udanie romansowali, najczęściej z młodszymi babkami. Na co mi to?

Jeszcze dziecko mi się przydarzy…

W moim wieku? Nie, dziękuję. Może nie miałem porywającego życia, może byliśmy z Magdą średniakami po pięćdziesiątce, czekającymi już tylko na emeryturę, odkąd dzieci wyfrunęły z gniazda, ale trzymaliśmy się razem. Nawet jeśli dla kogoś patrzącego z boku bardziej przypominaliśmy rodzeństwo niż małżeństwo. Takie pryki jak my miały swoje przyzwyczajenia i rytuały. Nie lubiliśmy, gdy coś wybijało nas z rytmu i bezpiecznej rutyny. Dlatego gdy Magda zaczęła narzekać na bóle nerek, na to, że podbrzusze ją boli, że nie może się wysikać, mówiłem jej, że to pewnie tylko zapalenie pęcherza, że powinna cieplej się ubierać, jeść więcej żurawiny i kupić sobie w aptece jakieś leki. Kiwała głową, robiła, jak radziłem, ale czuła się coraz gorzej. Skończyło się na tym, że wylądowała u lekarza.

– Starzeję się… – westchnęła po wyjściu od lekarza z plikiem recept i skierowań na dodatkowe badania.

Zaczęło się jeżdżenie po laboratoriach, przeprowadzanie coraz bardziej szczegółowych badań… A kiedy przychodziły wyniki, Magda robiła się coraz bledsza.

– To jakieś zapalenie nerek, przewlekłe – padła wreszcie diagnoza, a wypowiadający ją lekarz miał bardzo poważną minę. – Nie zauważała pani tego lub zignorowała objawy, a teraz… jest bardzo późno na podjęcie leczenia. Wdrożymy je oczywiście, bardzo intensywne, ale nie będę pani okłamywał. Doszło do nieodwracalnych uszkodzeń i obydwie nerki są już niemal na granicy całkowitej niewydolności.

Wziąłem żonę za rękę i uścisnąłem, próbując dodać jej otuchy.

– A co będzie, jak…? – nie dokończyła.

– Na pani miejscu nie nastawiałbym się, że tabletki udźwigną ten ciężar długi czas. Rozglądałbym się za dawcą wśród najbliższych, jeśli mają taką samą grupę krwi. Bo o dawcę dziś trudno i możemy nie zdążyć.

Wyszliśmy z gabinetu załamani

Usiedliśmy na ławce na korytarzu i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Łudziłem się, że Magda będzie brała przez jakiś czas tabletki, a jak zadziałają, wrócimy do naszego dawnego, nudnego życia. Nie podejrzewałem, że diagnoza będzie taka, że właściwie za chwilę… może jej nie być. Mojej Madzi! Chwyciłem ją za rękę.

– Będzie dobrze, kochanie – powiedziałem stanowczo. – Musi być!

Nie wyobrażałem sobie życia bez tej kobiety. Po raz trzeci w życiu chciało mi się płakać. Pozwoliłem sobie na łzy tylko przy narodzinach naszych dzieci. Teraz też byłem ich bardzo bliski, ale musiałem się powstrzymać. Dla Magdy. Mój płacz jej nie pomoże. Przeciwnie, będzie się przejmować i sobą, i mną. Powinienem być silny, wspierać ją w każdy możliwy sposób, a nie szlochać i dokładać jej zmartwień. Tylko… Zdawałem sobie sprawę, że nie stajemy się młodsi i będą nas męczyć różne dolegliwości. Ale co innego ból pleców po źle przespanej nocy czy też skrzypiące stawy, a co innego śmierć z powodu braku dawcy nerki, na miłość boską! Mieliśmy pięćdziesiątkę na karku, a nie osiemdziesiątkę.

To nie był czas na kładzenie się do trumny. Nie mogłem stracić Magdy. Kiedy pomyślałem o tym, jak wyglądałoby moje życie bez niej… To była po prostu przerażająca, czarna i wielka jak wszechświat otchłań! Nigdy nie chciałbym stanąć w jej obliczu. Musiałem działać. Tylko od czego zacząć?

– Jaką masz grupę krwi? – spytałem.

Powinienem to wiedzieć, skoro byłem jej mężem tyle lat, ale nie wiedziałem.

– B Rh plus.

– Co? – jakim cudem nigdy nie wyszło na jaw, że mamy tę samą grupę krwi? – Poczekaj, skarbie, zaraz wracam.

Cofnąłem się do gabinetu lekarza, wpychając się przed innego pacjenta. Dopytałem, czy jeśli mamy z żoną tę samą grupę krwi, to mogę być dawcą. Usłyszałem, że teoretycznie tak, ale trzeba będzie wykonać szereg badań, żeby to potwierdzić.

A jakiś sąd nie musi wydać zgody?

– W przypadku współmałżonka – nie. Ale czeka pana rozmowa z psychologiem, pewnie niejedna, bo tak ważna decyzja nie może być podjęta pod wpływem chwili czy gwałtownych emocji. Więzy krwi nie znikną, a małżeństwo może się skończyć.

– Nie nasze.

– Mimo wszystko, kiedyś może pan tego pożałować… Dlatego trzeba wykluczyć, czy nie został pan w jakiś sposób do tego skłoniony, emocjonalnie zaszantażowany. Czy to pana dobrowolna decyzja, czy poczucie obowiązku albo wymuszone poświęcenie. Proszę rzecz przemyśleć…

– Oczywiście. Dziękuję!

Wypadłem z gabinetu i pognałem do żony.

Poświęcenie? Szantaż? Poczucie obowiązku?

Bzdury! Wystarczyło mi, że spojrzałem w oczy mojej Magdy. Nieważne, że była trzydzieści lat starsza niż ta dziewczyna, w której się zakochałem. Nieważne, że miała zmarszczki i niedoskonały owal twarzy, że jej włosy już dawno nie były kasztanowe… Kochałem tę kobietę i chciałem z nią być do śmierci. Ale nie teraz, tylko kiedyś tam, w odległej przyszłości. Uświadomiłem to sobie na nowo, właśnie tego dnia, w tamtej godzinie. Byłą najbliższą mi istotą na ziemi. Dzieci wychowaliśmy dla świata – wyfrunęły, żyły na swoim i po swojemu, i tak powinno być. My zaś zostaliśmy sami, dla siebie, żeby razem smakować jesień życia, i tak też powinno być.

Magda zabroniła mi się narażać. Chciała czekać na przeszczep od zmarłego dawcy. Wyśmiałem ją. Narażać się? Dałbym się pokroić wzdłuż i wszerz, gdyby to mogło uratować czy przedłużyć jej życie. Ścieraliśmy się jak tytani, ostatecznie moja wola i miłość wygrały z jej obawami i skrupułami. Płakaliśmy oboje. Ja, by się zgodziła.

Ona, gdy się zgodziła. W szybkim trybie przechodziłem kolejne etapy badań. Cały w strachu, że nie zdążymy, bo leki niespecjalnie pomagały i Magda wylądowała na dializach prędzej, niż zakładały ostrożne rokowania lekarzy. Cała ta dramatyczna sytuacja bardzo zbliżyła do siebie naszą rodzinę.

Dzieciaki tak się przejęły, że też chciały pędzić i sprawdzać, czy mogłyby zostawać dawcami dla matki, ale powstrzymaliśmy je.

Tu byliśmy z żoną zgodni i nieprzejednani

Obydwoje byli młodzi, mieli przed sobą całe życie, rodzenie i wychowywanie własnych dzieci, nigdy nie wiadomo, co im się może przydarzyć, ta druga nerka może jeszcze być im bardzo potrzebna. Co innego ja. Panią psycholog też przekonałem. Bo jeśli miałbym żyć bez Magdy, to wolałbym nie żyć wcale. A jeśliby miałabym patrzeć, jak moja żona cierpi i podporządkowuje swoje życie dializom, to wolałbym sobie wydłubać ten „zbędny” narząd widelcem.

Moja nerka w ciele Magdy pracuje już szósty rok. Mimo góry leków, które żona musi przyjmować, mamy szansę na wiele wspólnych lat. Jestem dobrej myśli, ale wciąż mam z tyłu głowy, że nie znamy dnia ani godziny. Być może ukochana osoba, z którą dziś jemy śniadanie, jutro przed kolacją zniknie?

Trzeba więc cieszyć się wzajemną obecnością, każdą chwilą, doceniać ją jak skarb, a nie coś danego na stałe. Obiecałem sobie, że już nigdy nie pomyślę o naszym małżeństwie jak o spółce rodzinnej. Los pogroził nam palcem i pokazał, co jest tak naprawdę ważne. Otworzyłem oczy, serce i dostrzegłem, jak bardzo kocham Magdę. Tyle że w codziennym pośpiechu przestałem na to zwracać uwagę. Niby niewiele się zmieniło.

Ani nie odmłodnieliśmy, ani nie przeszliśmy wielkiej wewnętrznej przemiany, a jednak zakochałem się w mojej żonie po raz drugi. Po trzydziestu latach dostrzegłem na nowo jej piękno, ciepło, dobroć… Znowu chodzimy na spacery i trzymamy się za ręce. Grzeją się jedna od drugiej. Tak, jak nasze serca – jedno od drugiego. Częściej robimy to, na co mamy akurat ochotę, zamiast tego, co musimy. Co z tego, że garaż nieposprzątany, a trawa nieskoszona?

Wolimy się spakować i pojechać na małą wycieczkę, spędzić dzień w ładnym miejscu albo wyskoczyć do miasta na randkę. Dzieciaki twierdzą, że wyglądamy na dziesięć lat młodszych i zakochanych jak smarkacze. Tak się czuję, jak nastolatek. Pijany szczęściem. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA