Byliśmy małżeństwem od czterech lat i od samego początku staraliśmy się o dziecko. Niestety, bezskutecznie. Denerwowałam się tym, niepokoiłam i… naciskałam na „zintensyfikowanie starań”, co z kolei odbijało się niekorzystnie na nastrojach mojego męża.
– Zaczynam czuć się jak ogier rozpłodowy – pożalił się po ostatniej próbie.
– Przepraszam – szepnęłam, przytulając go. – Nie chciałam, żeby tak wyszło.
– Ale wyszło. Jak mam się niby czuć, kiedy oczekujesz, że będę gotowy na pstryknięcie palcami, bo teraz właśnie jest odpowiednia chwila, więc mam się brać do roboty? A gdzie w tym wszystkim miłość? O grze wstępnej, nastroju, już nie mówię, bo zdążyłem zapomnieć, że coś takiego istnieje.
– Jureczku…
Pocałowałam go z czułością, ale wciąż trochę się dąsał.
– Naprawdę myślisz, że mężczyzna to robot seksualny bez uczuć?
Miał rację. Sprowadziłam mojego ukochanego do roli dawcy nasienia. Gdzieś mi umknęło, że dziecko powinno być owocem miłości i oddania, wspólnym pragnieniem. Tymczasem mój instynkt macierzyński powoli zmieniał się w przymus, by nie powiedzieć w obsesję. Dotarło do mnie, że jak tak dalej pójdzie – nawet jeśli uda się nam w końcu począć dziecko – mogę stracić męża.
Na szczęście Jurek dał się udobruchać.
Co nie znaczy, że przestał myśleć o naszych nieudanych próbach. Mężczyźni bywają w pewnych kwestiach nawet bardziej drażliwi od kobiet – niemożność spłodzenia potomka, dania ukochanej kobiecie dziecka, musiała być dla Jurka nie mniej bolesna niż dla mnie niemożność zostania matką… W końcu oboje doszliśmy do wniosku, że nie ma co dłużej zwlekać i pora się przebadać.
Po serii badań nic się nie wyjaśniło, bo okazało się, że oboje jesteśmy zdrowi i nie ma żadnych przeszkód, byśmy zostali rodzicami.
– Nic już nie wiem, jestem głupsza, niż byłam – żaliłam się przyjaciółce, którą zaprosiłam na kawę i zwierzenia. – Staramy się i nic.
– Może za słabo? – Iza zachichotała.
– Daj spokój – burknęłam. – Jurek narzeka, że go wykończę…
– No to może za bardzo się staracie i się wam jakaś blokada włączyła. Ponoć to obecnie stosunkowo… – znowu zachichotała – częsty problem – wyjaśniła.
A potem spoważniała i zastrzeliła mnie pytaniem:
– Myśleliście o adopcji?
– No… nie braliśmy jeszcze tego pod uwagę. Skoro możemy, to chcielibyśmy mieć własne dziecko, to chyba naturalne.
– Jasne, wiadomo, geny i tak dalej. A może byście zostali rodziną zastępczą? – Iza podsunęła następny pomysł. – Wtedy zamiast jednego dziecka, mielibyście kilkoro.
– Taaa… A w pakiecie użeranie się z biologicznymi rodzicami. Nie słyszałaś o tym, jakie szopki potrafią odstawiać ludzie, kiedy nagle znika im pięćset plus?
W naszym mieście było głośno o przypadku biologicznej mamusi, która po wprowadzeniu tego zasiłku przypomniała sobie, że ma dzieci, i próbowała je porwać z domu rodziny zastępczej. Nie, do bycia mamą zastępczą raczej nie miałam nerwów ani kwalifikacji, ale adopcja… Może to dobre rozwiązanie? Przecież nie zawsze trzeba urodzić dziecko, by kochać je jak własne.
Postanowiłam przegadać sprawę z Jurkiem. To poważna decyzja, która wpłynie na całe nasze życie, podobnie jak na życie dziecka, które adoptujemy. Nie będzie odwrotu, co wiedzieliśmy bez żadnych porad psychologicznych – dziecko to nie rzecz, którą można zwrócić do sklepu, gdy uznamy, że jednak nam nie odpowiada albo nie spełnia naszych oczekiwań.
Początkowo oboje nie byliśmy pewni, czy naprawdę tego chcemy. Co innego własne dziecko, a co innego, hm, obcy maluch, najprawdopodobniej z problemami: zdrowotnymi i emocjonalnymi. Czy będziemy umieli go pokochać? Czy starczy nam siły, cierpliwości i wytrwałości, by uleczyć jego ciało i okaleczoną sieroctwem duszę? Czy nie zaczniemy się kiedyś zastanawiać, po kim jest takie niegrzeczne, pyskate, niewdzięczne?
Niby geny to nie wszystko, wychowanie jest równie ważne, ale najważniejsza jest miłość, prawda? Co będzie, jak to nasze wychuchane, wykochane dziecko uzna kiedyś, że chce poznać swoich biologicznych rodziców? Ponoć potrzeba poznania korzeni jest bardzo silna, zwłaszcza w okresie dorastania, i to niezależnie od tego, czy dziecko czuło się akceptowane i kochane przez rodziców adopcyjnych. Co będzie, jeżeli ono się od nas odwróci albo będzie nas winić za każde swoje niepowodzenie, mieć żal o każdą kłótnię czy krytykę? Tylko dlatego, że nie jest „nasze” z urodzenia…
Z drugiej strony, mało to rodzin o poplątanych losach, poranionych uczuciowo, skłóconych, pełnych nieporozumień, wzajemnych pretensji, zazdrości, nawet nienawiści, choć połączonych więzami krwi…
– Może jeszcze spróbujemy, a jeśli nie wyjdzie… – Jurek zawiesił głos.
– Dobrze – zgodziłam się po chwili.
Po kolejnych dwóch latach prób, po wielu poważnych, długich rozmowach, przemyśleniu wszelkich możliwych za i przeciw – zdecydowaliśmy się na adopcję. Zgłosiliśmy się do ośrodka i rozpoczęliśmy załatwianie formalności. Sporo tego było.
Gdyby każdy rodzic przechodził przez takie formalności przed uprawianiem seksu i podjęciem decyzji o powołaniu na świat dziecka, to przyrost naturalny spadłby do zera!
– To skuteczniejsze niż jakakolwiek antykoncepcja – żartował ponuro Jurek.
Po zakończeniu całej tej papierologii i nauk przedrodzicielskich, jak nazwał to mój mąż, mogliśmy wreszcie umówić się na spotkanie z dyrektorką domu dziecka.
Przyznam, że marzył nam się maluszek, najlepiej niemowlak. Okazało się jednak, że nie ma takiej opcji.
– Może zdecydują się państwo na starsze dziecko? – zaproponowała dyrektorka. – Rodzicom trzyletniego Bartusia odebrano prawa rodzicielskie. Pewnie odbiorą im też prawa do drugiego dziecka, ale jest sporo starsze, więc urzędom się nie śpieszy – powiedziała z westchnieniem.
– No nie wiem, musimy to przemyśleć – odparłam ostrożnie.
– A mogłaby nam go pani pokazać? – zainteresował się Jurek i po tonie jego głosu poznałam, że na serio bierze pod uwagę adopcję nieco starszego dziecka; zresztą trzylatek to nadal malec.
– Mąż ma rację – poparłam Jurka. – Zanim zaczniemy się zastanawiać, chcielibyśmy go… zobaczyć. Rozumie pani…
Dyrektorka rozumiała i widziała całkiem sporo, więc domyśliła się, że nie chodzi mi o to, by chłopiec był ładny czy uroczy albo do nas podobny. Po prostu musi zaiskrzyć, inaczej się nam nie uda.
– Tylko może tak, żeby on nas nie widział – zastrzegł Jurek. – Da radę?
Dało. Grupa najmłodszych dzieci miała zejść właśnie na kolację. Pani dyrektor poszła wraz z nami do jadalni i przez szybę wskazała niepozornego chłopczyka. Drobny blondynek trzymał kubek z herbatą i rozglądał się nieśmiało wokół.
– To Bartuś. Jest u nas od dwóch tygodni. Jeszcze się nie przyzwyczaił – wyjaśniła cicho dyrektorka.
Spojrzeliśmy z Jurkiem na siebie.
– Taki chudziutki – szepnęłam do męża.
– I taki wystraszony – odszepnął.
Tego wieczoru nie podjęliśmy jeszcze decyzji, chociaż chyba już oboje czuliśmy, że chcemy, by Bartuś zamieszkał z nami.
Z dyrektorką domu dziecka skontaktowaliśmy się po dwóch dniach.
Pojechaliśmy na miejsce, zabierając ze sobą niewielkiego misia.
– Chcemy, żeby Bartuś został naszym synem – powiedziałam odważnie.
Kobieta się uśmiechnęła i wcale nie wyglądała na zaskoczoną.
– Cieszę się, właśnie taką miałam nadzieję… Oczywiście zdajecie sobie państwo sprawę z tego, że najpierw odbędzie się kilka wspólnych spotkań…
– Znamy procedury – potwierdził Jurek.
Bartuś ku naszej ogromnej radości prędko nas zaakceptował, czyli i z jego strony zaiskrzyło. Zakochaliśmy się w nim, a on lgnął do nas tak bardzo, że serca nam się krajały, gdy musieliśmy go opuszczać. Między spotkaniami urządzaliśmy pokój dla naszego synka.
– Bartuś będzie miał u nas dobrze, prawda? – spytałam kiedyś Jurka.
Leżeliśmy przytuleni do siebie i oglądaliśmy film. Dość nieuważnie, bo myślami błądziliśmy daleko.
– Spodoba mu się kolejka?
– Naprawdę ją kupiłeś? – roześmiałam się. – Nie jest na nią trochę za mały?
– No co ty, ma już trzy lata! – Jurek dzielnie bronił swojego zakupu.
W dniu, kiedy Bartuś stanął na progu naszego domu, popłakałam się z radości.
To niesamowite, ale ten chłopaczek szybko oswoił się ze zmianą swojej sytuacji życiowej. Po paru tygodniach zachowywał się tak, jakbyśmy byli z nim od zawsze.
To dlatego zdziwiłam się, gdy któregoś dnia zaczął chodzić po mieszkaniu, wyraźnie czegoś szukając, a gdy nie znalazł, rozłożył rączki i powiedział:
– Nie ma tusi.
– Tusi? – Spojrzeliśmy z mężem na siebie.
– Tusi – potwierdził nasz synek.
Nie rozumieliśmy, co ma na myśli. Ponieważ jednak Bartuś nie ustępował w poszukiwaniach „tusi”, postanowiliśmy skontaktować się z dyrektorką domu dziecka.
– Może to jakaś zabawka, którą tam miał? Ulubiona maskotka? – snuł domysły Jurek.
– I po takim czasie by sobie o niej przypomniał? Poza tym chybaby mu spakowali ulubioną zabawkę… – wątpiłam.
Okazało się, że Tusia to ktoś zacznie ważniejszy niż maskotka. Martusia była starszą siostrą Bartka.
– Dziewczynka przebywa w pogotowiu opiekuńczym do czasu odebrania praw rodzicom – poinformowała nas dyrektorka.
– Czemu Bartuś dopiero teraz sobie o niej przypomniał? Wcześniej nie tęsknił? – spytałam niepewnie. – Czy to nie dziwne?
– Sądzę, że wcześniej był zbyt zaabsorbowany nowym miejscem, zabawkami i ludźmi – wyjaśniła. – Kiedy się oswoił, zaakceptował nową sytuację, poczuł pewnie, od razu pomyślał o siostrze.
Wieczorem, gdy Bartuś spał już w swoim pokoju, zrobiłam herbatę i usiedliśmy z Jurkiem w kuchni.
– Myślisz o tym samym co ja? – spytał.
Uśmiechnęłam się.
– Chyba tak…
Cóż, nie zawsze da się wszystko zaplanować i przewidzieć. Wiele dzieci rodzi się z wpadek. Nam się przytrafiła Marta, dziewięcioletnia siostra naszego synka.
Poważne wyzwanie rodzicielskie, wszystkie poprzednie obawy zwielokrotnione, bo im starsze dziecko, tym trudniej mu się oswoić, zgrać z nową rodziną, no i to już była prawie pannica, która zaraz wkroczy w fazę buntu, ale… Tak naprawdę nie mieliśmy żadnego wyboru. Przecież nie mogliśmy się od odwrócić od tej dziewczynki, nie godziło się udawać, że nie istnieje, zostawić jej w sierocińcu na niepewny los, rozdzielić z bratem. Nigdy byśmy sobie nie wybaczyli takiego tchórzostwa.
Więcej prawdziwych historii:
„Po 5 latach w Norwegii tęskniłem za domem, ale nie mogłem wrócić. Żona mi nie pozwalała, bo chciała więcej pieniędzy”
„Zostawiłem dla niej żonę i córkę. Żałuję. Trzy tygodnie później powiedziała mi, że to jednak nie to”
„Gdy żeniłem się z Mariolą, była skromną, kochającą dziewczyną. Pieniądze zrobiły z niej plastikowego potwora”