Ludzie myślą, że nas, piłkarzy, stać na każdą zachciankę i każdą dziewczynę. Zwracają uwagę na fury, komóry, markowe ciuchy i apartamenty z basenami, zapominając, że niewielu z nas żyje na podobnym poziomie. I nie widzą ciężkiej pracy wkładanej w ten sport od najmłodszych lat. Łez rozpaczy z powodu kontuzji przekreślającej w najlepszym przypadku sezon rozgrywek, w najgorszym – jedyną pasję w życiu. Nie rozumieją, jak czujesz się, gdy jako 10, 15, czy 19-latek musisz mierzyć się z rozczarowaniem otoczenia, które poświęciło ci swój czas, energię i pieniądze, a ty wciąż jesteś tylko dobrym zawodnikiem.
Nie wybitnym, jak oczekuje twój trener, prezes klubu czy sponsorzy, więc zaciskasz zęby i przesz do przodu mimo mrozów, ulew, gorączek, naderwanych ścięgien i rozstań z kolejną dziewczyną, którą sądziła, że twoje życie to sielanka z portali plotkarskich. I pewnego dnia w tłumie sztucznych do bólu panienek poznajesz tę jedyną. Taką zwyczajną, że aż nierealną.
Mariola nie nosiła tipsów, doczepianych włosów ani rzęs, jej ciała nie pokrywa warstwa solarki. Wyglądała jak nastolatka, a nie gotowa do ataku kocica. Szczera i bezpretensjonalna, otwarcie mówiła o swoich pragnieniach – dzieciach, mężu, domu z ogródkiem i wspólnych wypadach w jej ukochane Góry Stołowe czy nad Bałtyk. Nie mogłem uwierzyć, że takie dziewczyny istnieją naprawdę. Zamiast pytać: „Dokąd mnie dzisiaj zabierzesz?”, proponowała spacer po miejskim parku, wybierała rodzinny bar, gdzie podawali dobrą pomidorową.
– Taką będę gotować swojemu mężowi – zażartowała, a ja słysząc to, gotów byłem rzucić się na kolana i prosić ją o rękę, byle tylko nie uciekła i nie rozpłynęła się w zmierzchu zapadającym za oknami baru.
Powstrzymał mnie strach przed ośmieszeniem się, więc tylko odwzajemniłem jej uśmiech, ale rozstając się z nią, wiedziałem, że jest jedyną osobą, przed którą nie muszę wstydzić się swojego pochodzenia. Betonowego podwórka, odrapanej klatki schodowej w kamienicy, w której po śmierci taty mieszkałem z młodszymi braćmi i mamą. Tylko Marioli mogłem opowiedzieć o jej łzach, kiedy w połowie miesiąca kończyły się nam pieniądze ze skromnej renty, a niewiele wyższa pensja ledwie wystarczała na opłacenie rachunków. Wspomnieć o dniu, gdy po brawurowo strzelonym golu prosto w kubeł śmieci postanowiłem zostać piłkarzem. Dla pieniędzy, rzecz jasna, ale nie po to, by mieszkać w apartamentowcu lub kupić sportowy samochód, lecz po to, byśmy nie musieli wybierać, któremu z nas bardziej potrzebna jest kurtka tej zimy czy buty na wiosnę.
Dlatego prosto spod tego kubła w pocerowanym swetrze i przykrótkich dżinsach z lumpeksu poszedłem do trenera młodzików. Nie miałem znajomości, termicznych ciuchów, zwrotnych sportowych butów, brakowało mi umiejętności i pewności siebie, ale nadrabiałem pracowitością. W klubie wołali mnie „Terminator”, bo na pierwszym miejscu stawiałem wyniki, nie atmosferę, relacje z kolegami czy zabawę. W szkole wróżono mi karierę matematyczną, ale wolałem wykorzystać swoje umiejętności na boisku. W odpowiednim momencie bez skrupułów porzuciłem dawnego trenera i zrobiłem wszystko, by kupił mnie za grosze świetnie rokujący klub. Reszta przyszła sama. Jak wytrawny biznesmen potrafiłem wybierać najlepsze z możliwych ofert.
Może i na boisku byłem cyborgiem, ale płakałem jak dziecko, wyprowadzając rodzinę z obskurnej kamienicy do wyremontowanego, dogrzanego czteropokojowego mieszkania w blokach. Wkrótce dokupiłem do niego kawalerkę. Dla siebie i na przyszłość pod wynajem. Potem przez dwa lata wahałem się, czy kupić samochód. Kariera karierą, ale bracia dorastali i potrzebowali pieniędzy na nowe szkoły. Wystarczyło na wszystko, także na liceum społeczne dla średniego, żeby mógł iść na wymarzone studia.
– Za pieniądze z transferów wyprawiłem mamie drugie wesele – powiedziałem ukochanej, z dumą prężąc pierś.
Nie zapomnę, jak w tamtej chwili delikatnie dotknęła mojej dłoni i zarumieniła się zakłopotana własną odwagą, ale nie cofnęła ręki. I tak szliśmy wspólnie przez życie kolejne osiem lat. Sami wyprawiliśmy sobie ślub i wesele, kupiliśmy domek za miastem, gdzie wychowaliśmy dwójkę naszych dzieci. Mariola nigdy nie miała wygórowanych oczekiwań, nie szastała pieniędzmi, wystarczały jej wakacje w polskich górach i nad morzem, czasami Chorwacja lub tydzień we Włoszech w jakimś niewielkim pensjonacie. Przez te osiem lat wszystko ją cieszyło i za wszystko była wdzięczna, aż musiałem czasami uszczypnąć się w policzek, żeby uwierzyć w swoje szczęście.
Myślałem, że tak będzie już zawsze – zwyczajnie, dobrze, godnie, więc bez napięcia i stresu planowałem zakończenie kariery, dziękując losowi, że nie muszę wzorem moich kolegów wikłać się w podejrzane biznesy, żeby utrzymać wysoki poziom życia. Wiedziałem, że mogę robić, co tylko zechcę, a moja kochana żona i tak to zaakceptuje.
Czar prysnął niespodziewanie. Z dnia na dzień mój anioł zmienił się w… potwora. Najpierw oznajmił, że nie chce już robić za darmową kuchtę, bo od życia pragnie czegoś więcej, czyli na początek przedłużonych włosów i stylistki, bo taką posiadają inne kobiety z tzw. towarzystwa.
Osłupiały, nie miałem pojęcia, o kim mówi, bo nie znałem żadnego towarzystwa ani tym bardziej stylistek, ale uznałem jej żądania za niegroźny kryzys 35-latki, który minie, gdy tylko Mariola przejrzy się w lustrze w tych niby modnych ciuchach i dziwacznych włosach. Niestety, nowy wygląd ją zachwycił, więc postanowiła pójść do… chirurga plastycznego poleconego przez zaufaną kosmetyczkę, o której istnieniu również nie miałem pojęcia.
– Ale po co ci to? – zapytałem, nie rozumiejąc, czemu miałyby służyć te zmiany.
Już na samą myśl o chirurgu, łamaniu i nastawianiu czegokolwiek, dostawałem dreszczy, zbyt wiele w swojej karierze przeszedłem bolesnych zabiegów, żeby bezmyślnie przyklasnąć samookaleczaniu się. Moje pytanie tylko rozsierdziło Mariolę.
– A co?! Nie podoba ci się, że wreszcie wydaję pieniądze na siebie? Żałujesz mi, bo taki z ciebie sknera? Wolisz odkładać do skarpety, niż zabrać żonę na Capri czy na Maderę, ale miarka się przebrała. Mam dość oszczędzania na czarną godzinę. Chcę wreszcie poczuć, że żyję, rozumiesz?! – wściekła się, więc żeby nie zaogniać sytuacji, skapitulowałem.
Zabolały mnie jej oskarżenia, bo nigdy nie sądziłem, że cierpi z powodu naszych normalnych wakacji czy życia, jakie wiedliśmy, ale dla świętego spokoju wyrobiłem jej osobną kartę kredytową, żeby nie czuła się osaczona czy czymś ograniczana.
Jakoś zniosłem widok połamanego i na nowo nastawionego, dziwacznie zadartego nosa, jęki bólu po operacji powiększenia piersi, ostrzykiwanie twarzy jakimś kwasem czy jadem, na myśl o którym włosy aż jeżyły mi się na skórze, ale nijak nie mogłem pojąć poprawiania waginy!
– Po cholerę ci to?! Masz kogoś, że potrzebujesz się nawet tam upiększać? – tym razem to mnie puściły nerwy, ale jak zwykle zostałem zagłuszony pretensjami.
Wkrótce musiałem podziwiać odnowione intymne części ciała żony.
Podobno różniły się od poprzednich, zniszczonych wiekiem i porodami. Podobno, bo kochałem poprzednie ciało żony, a tego nowego w zasadzie nawet trochę się bałem. Czułem się dziwnie, dotykając sterczących nienaturalnie piersi, całując wydęte usta i nieruchomą twarz. Przy tym wszystkim żądanie sportowego samochodu wydało się niegroźną fanaberią. Bardziej bolały mnie samotne wieczory i posiłki odgrzewane z mikrofali. Szczęśliwie miałem dzieci, ale dziwaczne zachowanie żony spędzało mi sen z powiek. Jej aktywność na Facebooku i Instagramie, nikomu niepotrzebne, wręcz śmieszne zdjęcia w bikini, w złocie czy futrach, minki niczym u ośmiolatki. Mariola roześmiana wśród przyjaciółek, o których nie miałem pojęcia.
Zaczęło mnie wkurzać to jej ciągłe przesiadywanie z tabletem i smartfonem, ale bałem się zapytać, po co jej to wszystko, żeby nie prowokować kolejnych awantur.
Traciłem grunt pod nogami i kontakt z najbliższą mi osobą. Mimo że byliśmy równolatkami, czułem się przy niej jak prehistoryczna skamielina ze swoimi banalnymi potrzebami. Zniknęło gdzieś łączące nas porozumienie dusz, pozostała pustka, samotność i niekończące się pretensje. W dziewiątym roku małżeństwa przestaliśmy się do siebie odzywać, ale zanim do tego doszło, Mariola oznajmiła mi, że będzie ze mną jedynie do osiemnastki młodszego syna. Potem odchodzi, bo dusi się w tej relacji.
Słuchając jej tyrady, pośpiesznie liczyłem w myślach, ile zostało mi jeszcze lat i czy na pewno tyle wytrzymam. Kubeł zimnej wody sprawił, że w jednej chwili przestałem się starać i postanowiłem wyjechać samotnie nad morze, żeby zebrać myśli.
Nie szukałem wrażeń, ale jak w tandetnym filmie, w hotelowym barze poznałem kobietę. Naszą rówieśniczkę, rozwódkę, tak zwyczajną, że nie mogłem oderwać od niej oczu, jak kiedyś od Marioli. Uległem, a może sam chciałem ją uwieść. Żadnego z nas nie trzeba było długo przekonywać. Po wspólnej nocy już wiedziałem, że wszystko w niej jest naturalne. Każdy włosek, nierówność, zmarszczka, żyłka i fałdka. Mógłbym pieścić je godzinami, gdyby nie to, że musiałem wracać. Do głowy mi nie przyszło, żeby wymienić się numerami telefonów. Nie chciałem romansu, pustych obietnic, oszustw, w głębi duszy nie wierzyłem w nasz rozwód, choć po tamtych słowach straciłem całą sympatię do żony. Skupiłem się na grze w piłkę. Ponownie stałem się dobrym, szybkim, zdeterminowanym zawodnikiem.
Synowie puchli z dumy, żona nie nadążała przeliczać wpływów, ale ja po raz pierwszy w życiu przestałem dbać o pieniądze. Liczyła się tylko piłka – moja jedyna przyjemność i lekarstwo na wszystkie smutki.
Dobra passa skończyła się wiosną. Najpierw kontuzja wyeliminowała mnie na zawsze z boiska, potem pojawiła się ona, moja weekendowa znajoma i zaprezentowała osłupiałej Marioli okazały brzuch.
– Chcesz się rozwieść? – spytała mnie żona matowym głosem, gdy tamta kobieta wreszcie opuściła nasz dom.
Zapłakana, w pomiętej, wybrudzonej tuszem koszulce na nowo stała się dziewczyną sprzed lat, która chwyciła mnie za rękę na obskurnym podwórku.
– Pogubiliśmy się i nie wiem, dokąd zmierzamy – odpowiedziałem szczerze.
– Chcesz być z nią? – po raz pierwszy od lat zobaczyłem w jej oczach strach.
– A ty chcesz być ze mną? – poczułem zmęczenie, jakbym przebiegł maraton.
Uśmiechnęła się zakłopotana. Długo milczeliśmy, zanim zduszonym głosem powiedziała, że nie wie. Daliśmy sobie czas na zastanowienie. Byłem gotów na wszystko, również na to, że wyrzuci mnie z naszego domu i swojego życia, ale ona po tygodniu wypłakiwania się wszystkim przyjaciółkom, przyznała, że chce spróbować.
Omal nie zemdlałem. Z radości zakręciłem pirueta i chwyciłem Mariolę w ramiona.
– Ale powinniśmy… Musimy się zmienić – dodała, gdy skończyłem ją tulić do siebie.
– Musimy, bo tak dłużej żyć się nie da – przyznałem jej rację.
Wspólnie, po wielu naradach i kłótniach, opracowaliśmy plan naprawy związku. Ona rezygnuje ze stylistki, idzie na odwyk od internetu, stara się żyć bez botoksu. Ja zabezpieczam trzecie dziecko, reguluję wzajemne kontakty i zaczynam dostrzegać w mojej żonie kobietę. Dbam o nasze relacje – nie tylko jako rodziców, ale także jako partnerów i jako kochanków. Uczę cieszyć się życiem, zamiast nieustannie na nie oszczędzać. Przyznam, że nie wiem, czy podołam wyzwaniu. Czy będę w stanie poskładać puzzle, które nam się rozsypały.
W oczach mojej żony także widziałem wahanie. Wątpiła w siebie albo w nas, lecz mimo wszystko zgodziła się spróbować. Jesteśmy na początku nowej drogi, nieco zaskoczeni, jak bardzo nam na sobie zależy.
Więcej prawdziwych historii:
„Zerwałam zaręczyny dla prawdziwej miłości. Problem w tym, że ta miłość wcale nie chciała się wiązać…”
„Rodzice wychowali mnie w przekonaniu, że jestem gorsza i głupsza od mojej siostry. Ona traktowała mnie jak służącą”
„Nie wiem, jakim cudem zaszłam w ciążę, ale nie mogę urodzić. Nie nadaję się na matkę. Zniszczę temu dziecku życie”