Budziło mnie słońce. No tak, wieczorem nie zaciągnęłam zasłony. Już wrzesień, a świeci jak w lipcu. Mój mąż wciąż jeszcze śpi. Jest taki cieplutki. Z przyjemnością dotykam jego ciała. Ile to już lat tak się do niego przytulam?
Poznaliśmy się dawno temu w supermarkecie. Zagapił się i wrzucił do mojego wózka sześciopak piwa i kukurydziane chrupki. Śmiejąc się, powiedziałam:
– Dziękuję za pomoc, ale ja nie planuję na dzisiaj żadnej imprezy.
Spojrzał na mnie trochę nieprzytomnym wzrokiem, po czym zerknął na wózek i też parsknął śmiechem.
– Oj, przepraszam. Tak to jest, jak się myśli o trzech rzeczach na raz i do tego robi zakupy – wyjaśnił.
Myślałam, że to koniec rozmowy, ale najwyraźniej miał ochotę pogadać.
– Widziałem cię kilka razy na osiedlu, niedawno się wprowadziłaś, prawda? – spytał. – Jestem Krzysiek.
– Maryla – również się przedstawiłam.
– Tak, wynajmuję pokój u znajomej.
Zaprosił mnie na randkę już następnego dnia. Od tego czasu spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę. To były cztery radosne miesiące, w tym kilka upojnych nocy.
W piątym miesiącu naszej znajomości okazało się, że jestem w ciąży. Oboje byliśmy przerażeni. Nawet nie miałam pewności, co do niego czuję. Nie robiliśmy przedtem żadnych planów na przyszłość, a tu nagle taka wiadomość. Nasi rodzice jawnie okazali niezadowolenie, ale szybko zarządzili ślub i skromne wesele.
Przez lata staraliśmy się o dziecko. Bez skutku...
Sześć dni przed ślubem przeżyłam koszmar. Nagle poczułam się bardzo źle. Pojechałam do lekarza i... poroniłam dziecko na korytarzu w przychodni. Czułam się tak, jakbym wpadła do głębokiej czarnej studni. Żyć mi się odechciało. Rodzice radzili, żeby odwołać ślub.
– Jak nie ma dziecka, to po co się śpieszyć? – mówili. – Jesteście jeszcze bardzo młodzi. Nie wiecie, czego chcecie.
Czułam się wtedy jak szmaciana lalka. Poddałam się. Za to Krzysztof się nie poddał. Ślub się odbył. Tyle że zamiast wesela był obiad w rodzinnym gronie. Choć rodzina i znajomi nie wróżyli nam szczególnie udanego życia, o dziwo, bardzo dobrze nam się układało. Szybko zapragnęliśmy dzidziusia. A jednak lata mijały, a dziecko się nie pojawiało. Rodzina zaczęła się niepokoić. Staraliśmy się, ale nie mogłam zajść w ciążę.
Gdy po sześciu latach wreszcie się udało, szaleliśmy z radości. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Myślę, że w głębi duszy mieli poczucie winy z powodu niewłaściwego zachowania podczas mojej pierwszej ciąży.
Wstępne badanie ultrasonograficzne nie wykazało nic niepokojącego, ale mimo to, moja przyjaciółka, Renata, naciskała:
– Maryla, tyle lat czekałaś na dziecko, musisz teraz bardzo uważać. Znam dobrego ginekologa. Prowadził obie moje ciąże. Chodź ze mną na prywatną wizytę.
Poszłam z nią. Lekarz okazał się sympatycznym człowiekiem. Podczas badania przekomarzał się z koleżanką i wesoło pogwizdywał. Nagle gwizd zamarł mu na ustach. Spoważniał. Nerwowo jeździł głowicą po moim brzuchu. Przestraszyłam się.
– Pani Marylko, proszę spokojnie oddychać – powiedział mi lekarz. – Proszę się nie denerwować. Zaraz skończymy badanie, spokojnie sobie usiądziemy i porozmawiamy. Potrzebna mi jeszcze chwilka.
Po wszystkim pomógł mi wstać, posadził na krześle, po czym odezwał się:
– Obawiam się, że serce maluszka słabo się rozwija. Chciałbym się skonsultować z kardiologiem dziecięcym.
Skąd my weźmiemy tyle pieniędzy? To niemożliwe!
Z moich oczu popłynęły łzy. Było mi słabo ze strachu. Renata ściskała mnie za ręce, a lekarz dzwonił przy nas do swojego kolegi. Prosił o konsultację rzucając łacińskimi nazwami, które oczywiście kompletnie nic mi nie mówiły. Kardiolog zgodził się przyjąć mnie jeszcze tego samego dnia późnym popołudniem.
Wróciłam do domu ledwie żywa. Dobrze, że Renata mnie odwiozła, bo nie wiem, czy sama dałabym radę. Na szczęście, Krzysiek przyszedł wcześniej z pracy i na popołudniową wizytę pojechaliśmy razem. W gabinecie kardiologa był też znajomy ginekolog. Obaj lekarze intensywnie wpatrywali się w ekran ultrasonografu i wymieniali fachowe terminy. Po badaniu kardiolog przedstawił potworną diagnozę: dziecko ma złożoną wadę serca.
– Trzeba bezpośrednio po urodzeniu przeprowadzić operację. Inaczej dziecko umrze. Bardzo istotna jest precyzyjna ręka chirurga, a w tym przypadku także termin wykonania zabiegu. Każdy dzień zwłoki może być dla noworodka zgubny.
Potem jeszcze nam powiedzieli, że niestety, w szpitalu, który specjalizuje się w wykonywaniu takich operacji, noworodki czekają na zabieg w długiej kolejce. To straszne! Lekarze zmuszeni są decydować o życiu lub śmierci dzieciątek!
W Niemczech, w Monachium, działa klinika, w której można przeprowadzić operację w najbardziej optymalnym terminie. Koszt tej operacji to 50 tysięcy euro.
Ugięły się pod nami nogi! 50 tysięcy złotych to dla nas ogromna kwota, a 50 tysięcy euro to kompletna abstrakcja! Wróciliśmy do domu zdruzgotani. Ledwo znaleźliśmy siłę, żeby opowiedzieć rodzinie o tym, co nas spotkało. Wojtek, siedemnastoletni brat Krzyśka, zapytał:
– Ile jest czasu?
– W ciągu czterech miesięcy musimy zdobyć 50 tysięcy euro, inaczej dziecko nie przeżyje – wykrztusił mój mąż.
Dokonał prawdziwego cudu
Chłopak wyglądał na bardzo przejętego. Wyjął z rąk Krzyśka wyniki badań i pobiegł do swojego pokoju. Tego wieczoru już się nie pokazał. Nawet nie zwróciliśmy na to uwagi. W domu panowała smutna atmosfera. Wszyscy siedzieliśmy razem, ale nikt nie miał ochoty na rozmowę. Następnego dnia, późnym popołudniem, mój młody szwagier wrócił ze szkoły i już od progu rzucił w naszą stronę:
– Zwołuję naradę rodzinną!
Ja, Krzysiek, nasi rodzice, dwie ciotki i kuzyn – wszyscy nieco zdezorientowani zebraliśmy się w salonie. Wojtek wszedł z otwartym laptopem. Okazało się, że przez ostatnią dobę nie próżnował...
– Słuchajcie, razem z kolegami zrobiliśmy stronę internetową waszego bobasa – zaczął. – Dziewczyny napisały i rozesłały apel z prośbą o wsparcie finansowe na operację noworodka do wszelkich możliwych fundacji, które znaleźliśmy w internecie. Wrzuciliśmy też informacje na portale społecznościowe.
Przez chwilę patrzyliśmy na Wojtka, jakby mówił do nas w jakimś obcym języku. I my, i cała reszta rodziny, oniemieliśmy z wrażenia. Rzuciliśmy się na niego, zaczęliśmy krzyczeć i go obcałowywać. Kiedy zdążył to wszystko pozałatwiać?
– Czekajcie! To nie wszystko! – zawołał Wojtek. – Za miesiąc na naszym boisku zaplanowaliśmy wielki festyn połączony ze zbieraniem pieniędzy na operację.
– Ależ synu, najpierw trzeba poprosić o zgodę dyrektora! – zawołał mój teść.
– Och tato, dyrektor nawet się nie zastanawiał – odparł młody. – Powiedział, że w jego gabinecie zrobimy sztab. Od jutra wszyscy chętni mają do niego przynosić fanty na licytację. A mąż mojej wychowawczyni będzie szefem części artystycznej. Chyba uda mu się załatwić jakąś kapelę. No i oczywiście wystąpi także kabaret z naszej szkoły…
– Pewnie przydałoby się coś do jedzenia na tym festynie... – powiedziała teściowa.
– Dziewczyny już zaczęły o tym myśleć – uśmiechnął się Wojtek. – A skoro mówimy o jedzeniu, to za dwa miesiące odbędzie się festyn w zaprzyjaźnionej szkole gastronomicznej. Tamci koledzy też się zgodzili przekazać na operację dochody z licytacji placków, tortów i innych potraw.
I tak oto siedemnastolatek wprawił w ruch maszynerię. Pieniądze zbieraliśmy prawie do ostatniej chwili. Wszyscy znajomi i nieznajomi pomagali, kibicowali. Udało się parę dni przed planowanym porodem.
W monachijskiej klinice urodziłam synka
Tam też natychmiast przeprowadzono zabieg. Mały Ryszard nadspodziewanie szybko zaczął wracać do zdrowia i przybierać na wadze. W wieku sześciu miesięcy przeszedł drugi etap operacji. Wszystko skończyło się dobrze! Miesiąc po drugim zabiegu nikt obcy nie zauważyłby, że mój synek miał tak ciężki życiowy start.
Gdy Ryszard miał osiem miesięcy, urządziliśmy huczne chrzciny, które świętowało całe osiedle. Ojcem chrzestnym został wujek Wojtek. Jakie to szczęście, że mamy te trudne chwile za sobą! Czasem, gdy budzę się, tak jak dzisiaj, wcześnie rano i przypominam sobie tamte lata, to nie chce mi się wierzyć, że przez to wszystko przeszłam.
Czy to ja umierałam ze strachu? Czy to mój mąż płakał z bezsilności? Serce zaczyna mi szybciej bić. Spokojnie. Wszystko już dobrze. Dzisiaj będzie kolejny piękny dzień. A teraz może jeszcze pośpię z pół godzinki... O nie, nie uda mi się pospać… Słyszę, że za ścianą malutki człowieczek właśnie zaczął dzień, a jego bose stópki – pac, pac, pac – stukają o podłogę.
– Maaama, mama, stawaj, bo spóźnimy się do pseckooola! Mama, stawaj!
– Synku, błagam, jest szósta rano, pośpijmy jeszcze troszeczkę – odpowiadam.
Ale maluch już ciągnie mnie do kuchni. Boże! Jaka ja jestem szczęśliwa!
Czytaj także:
„Każdy mężczyzna miał dla mnie twarz ojca, który bił mamę. Obiecałam sobie, że nigdy się nie zakocham”
„Teściowa mieszka z nami od miesiąca, a już odliczam dni do jej wyprowadzki. Mam dość tego, że przekarmia moje dzieci”
„Zostawiłem żonę w ciąży i wyjechałem, żeby zarobić na godne życie. Po latach tułaczki boję się, że nie mam gdzie wracać”