„Po 50. urodzinach zapragnęłam życiowej zmiany. Złożyłam pozew o rozwód, wyprowadziłam się i zaczęłam myśleć o sobie”

uśmiechnięta kobieta fot. Getty Images, Lourdes Balduque
„Wtedy do mnie dotarło: jeśli nie zrobię nic teraz, moje życie upłynie w ten sam sposób, co przez ostatnie dekady. Bez marzeń, bez zmian, beze mnie. Rano powiedziałam Sebastianowi, że musimy poważnie porozmawiać”.
/ 13.01.2025 21:15
uśmiechnięta kobieta fot. Getty Images, Lourdes Balduque

Od dziecka wpajano mi, że rolą kobiety jest dbać o rodzinę. „Ewelinko, kobieta musi umieć poświęcać się dla innych, inaczej jej życie będzie puste” – powtarzała mama, ilekroć widziała mnie wpatrzoną w książki zamiast pomagać jej w kuchni. Nie sprzeciwiałam się. Może dlatego, że nie znałam innej drogi, a może dlatego, że po prostu nie miałam odwagi.

Dostosowałam się do wymagań

Już w liceum wiedziałam, czego się ode mnie oczekuje. Nauka była ważna, bo przecież „grzeczna dziewczynka musi mieć dobre oceny”, ale nigdy nie traktowałam jej jako środka do osiągnięcia czegokolwiek: do wymarzonych studiów czy kariery.

– Na co ci te studia? – pukała się w głowę mama. – Do rodzenia dzieci studiów nie potrzebujesz. Strata czasu. Wszystkie twoje koleżanki dopiero po studiach zaczną szukać męża, a ty już dawno będziesz miała.

Nie sprzeciwiałam się, bo chyba nie umiałam. Gdy moje koleżanki snuły plany na karierę, podróże i przyjemności, ja skupiałam się wyłącznie na tym, co przede mną. W wieku osiemnastu lat nie myślałam o podróżach, karierze ani marzeniach. Podświadomie czułam, że mój czas na przyjemności upływa wraz z maturą.

Nie minęły dwa lata, gdy spotkałam Sebastiana. Był starszy, spokojny, miał stałą pracę. Nie zastanawiałam się, czy jest odpowiedni, czy mnie inspiruje, czy będziemy mieli o czym rozmawiać, czy w ogóle będziemy szczęśliwi. Był – i to wystarczyło. Szybko wzięliśmy ślub. Nasze życie nabrało tempa. Dzieci pojawiły się jedno po drugim, a ja rzuciłam się w wir codziennych obowiązków. Pranie, gotowanie, odrabianie lekcji, organizowanie urodzin. Kiedyś nawet powiedziałam przyjaciółce:

– Nie wiem, gdzie się kończy moja rola żony, a zaczyna matki i odwrotnie. Wszystko się zlewa.

Odparła mi wtedy:

– A gdzie w tym wszystkim jesteś ty, Ewelina?

Nie umiałam odpowiedzieć.

Nie czułam bliskości z mężem

Sebastian był dobrym człowiekiem, ale uważał, że dom to moja sprawa. Nie miałam w nim partnera, tylko kogoś, kto chętnie korzystał z mojego zaangażowania, nie widząc w tym niczego nadzwyczajnego. Z biegiem lat przestałam nawet oczekiwać od niego wsparcia, bo każda próba rozmowy na ten temat kończyła się kłótnią. Dopiero po kilku latach małżeństwa uświadomiłam sobie smutną prawdę: nie mamy ze sobą wiele wspólnego. Ale przecież nie był to powód, żeby odchodzić, prawda? W tamtym czasie nawet nie przeszłoby mi to przez myśl.

Moje przyjaciółki powtarzały, że marnuję życie, że powinnam pomyśleć o sobie. Złościłam się na nie, byłam zdania, że są egoistkami, bo nie mają rodzin i nie potrafią się poświęcać. Moralnie czułam się od nich lepsza.

– Ewelina, kiedy ostatnio zrobiłaś coś tylko dla siebie? – pytała Kasia podczas jednego z naszych spotkań.

– Nie mam czasu na takie rzeczy – odpowiadałam. – Ale to, co robię dla rodziny, jest dla mnie wystarczająco satysfakcjonujące.

Ale prawda była inna. Nawet nie wiedziałam, co mogłabym zrobić. Nie miałam już marzeń. Zapomniałam, jak to jest w ogóle je mieć. Może i mogłabym pójść na paznokcie, na samotną randkę w kinie lub kupić sobie coś nowego do ubrania, ale... nie potrafiłam czerpać radości z takich rzeczy. No i po co zbędnie wydawać pieniądze na takie głupoty, skoro mogłam je odłożyć na przyszłość dzieci lub kupić im nowe buty?

Zrozumiałam, że nie mam nic

I tak funkcjonowałam latami. Kiedy dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu, poczułam pustkę, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Sebastian wciąż był tym samym człowiekiem, co zawsze — przewidywalnym, spokojnym. Ale ja... Ja patrzyłam w lustro i widziałam kobietę, której nie znałam. Co gorsza, kobietę, która nigdy nie zaznała prawdziwego szczęścia.

Na moje 50. urodziny Sebastian kupił mi nowy blender. Uśmiechnęłam się z grzeczności, ale w środku czułam gniew. Blender. Po prawie trzydziestu latach małżeństwa to był symbol całego mojego życia. Prezent praktyczny, pomocny i... zupełnie pozbawiony romantyzmu.

Tamtej nocy nie mogłam spać. Leżałam w ciemności i patrzyłam na sufit. Wtedy do mnie dotarło: jeśli nie zrobię nic teraz, moje życie upłynie w ten sam sposób, co przez ostatnie dekady. Bez marzeń, bez zmian, beze mnie. Rano powiedziałam Sebastianowi, że musimy poważnie porozmawiać.

– Coś się stało? – zapytał, widząc moje poważne spojrzenie.

– Tak. Coś się stało. Chcę się rozwieść.

Jego twarz wyrażała niedowierzanie. Na początku się roześmiał, bo był przekonany, że żartuję. Potem próbował zrzucić to na kryzys wieku średniego.

– Może potrzebujesz urlopu? – zaproponował.

Nie dopuszczał do siebie świadomości, że mówię serio. Ale ja byłam pewna swojej decyzjiWynajęcie małego mieszkania było dla mnie wyzwaniem, ale zarazem pierwszym krokiem w stronę wolności.

Wreszcie mogłam poznać siebie

Pierwsze tygodnie spędziłam na sprzątaniu i urządzaniu przestrzeni. Rzuciłam się w wir ogarniania wszystkiego, żeby nie myśleć o tym, że właśnie wywróciłam swoje życie do góry nogami. Każdy nowy drobiazg, każda decyzja o tym, gdzie coś postawię, była małym symbolem mojej niezależności.

Jednej z pierwszych nocy siedziałam na kanapie z kubkiem herbaty, otoczona ciszą. Nie czułam jednak żadnego smutku. Po raz pierwszy od bardzo dawna czułam się w swoim miejscu. Przyjaciółki wspierały mnie na każdym kroku.

– Wiedziałam, że w końcu to zrobisz – powiedziała Kasia, gdy przyniosła mi tort na parapetówkę. – Teraz czas, żebyś odkryła, czego pragniesz. Będzie tylko lepiej.

Ale odkrywanie siebie okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam. Przez lata nauczyłam się żyć dla innych, a teraz musiałam nauczyć się żyć dla siebie. Pamiętam, jak pewnego dnia usiadłam z zeszytem i długopisem, próbując spisać listę rzeczy, które zawsze chciałam zrobić. Zatrzymałam się na pierwszym punkcie. Nie miałam pojęcia, co wpisać.

Nie umiałam żyć sama dla siebie

Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam zacząć od prostych rzeczy. Zapisałam się na zajęcia z jogi. Nie dlatego, że zawsze o tym marzyłam, ale dlatego, że potrzebowałam spróbować czegoś nowego. Pierwsze zajęcia były katastrofą – nie potrafiłam nawet utrzymać równowagi, a moje ciało wydawało się całkiem obce. Ale instruktorka uśmiechnęła się do mnie i powiedziała:

– Każdy kiedyś zaczynał. Najważniejsze, że jesteś tutaj z nami.

To zdanie zapadło mi w pamięć. „Najważniejsze, że jesteś tutaj z nami”, powtarzałam sobie za każdym razem, gdy nachodziły mnie wątpliwości.
Z czasem joga stała się dla mnie nie tylko ćwiczeniem ciała, ale i umysłu. Na macie odkryłam coś, czego brakowało mi przez całe życie: spokój. Przestałam myśleć o tym, co powinnam zrobić, a zaczęłam wsłuchiwać się w to, czego naprawdę chcę.

Kasia namówiła mnie także na warsztaty z malowania. Śmiałam się, kiedy stawiałam pierwsze niezdarne pociągnięcia pędzlem, ale szybko odkryłam, że malowanie to coś więcej niż tworzenie idealnego obrazka. To sposób na wyrażenie siebie, na odnalezienie tej części mnie, którą kiedyś zgubiłam. Jednego wieczoru, gdy patrzyłam na swoje abstrakcyjne dzieło, pomyślałam: „Kurczę, fajne to. I sprawiło mi masę przyjemności. Powieszę sobie nad kanapą”.

Sebastian czasami do mnie dzwonił. Na początku z wyrzutami, potem z obojętnością, a w końcu z lekkim zaciekawieniem. Pewnego dnia zapytał:

– Czy ty naprawdę jesteś szczęśliwa?

Odpowiedziałam bez wahania:

– Tak. Naprawdę jestem.

Odkryłam swoje szczęście

Po rozmowie długo o tym myślałam. Czy naprawdę byłam szczęśliwa? Nie w klasycznym tego słowa znaczeniu: przecież nie budziłam się codziennie z uśmiechem na ustach i nie zaczynałam tańczyć do porannej kawy. Były dni, kiedy tęskniłam za stabilnością, za znanymi schematami. Ale na koniec dnia wiedziałam, że żyję w zgodzie ze sobą i dawało mi to ogromną satysfakcję.

Podjęłam także decyzję o podróży. Pierwszej samodzielnej w całym życiu! Zawsze marzyłam o zobaczeniu Toskanii, ale nigdy nie było na to czasu ani pieniędzy. Tym razem postanowiłam, że to zrobię. Spędziłam dwa tygodnie wśród malowniczych winnic i małych miasteczek, chłonąc każdy moment. Poznałam ludzi, którzy opowiedzieli mi swoje historie, i uświadomiłam sobie, że nigdy nie jest za późno, aby zacząć od nowa.

Kiedy wróciłam do domu, spojrzałam na siebie w lustrze. Zobaczyłam nieco zmęczoną, ale rozpromienioną i szczęśliwą kobietę. Kobietę, która wreszcie znała swoją wartość. Zrozumiałam, że życie nie kończy się po pięćdziesiątce. Wręcz przeciwnie – może się wtedy dopiero zacząć.

Ewelina, 51 lat

Czytaj także:
„Szef romansował na 2 fronty i myślał, że sprawa się nie wyda. Mały spisek dał mu nie tylko po łapach”
„Przez 1 wiadomość przestałem ufać mojej dziewczynie. Oczami wyobraźni widziałem, co robi, gdy mnie nie ma obok”
„Mąż robił ze mnie żebraczkę, a kochance fundował luksusy. Nie spodziewał się, do czego jest zdolna zdradzona kobieta”

Redakcja poleca

REKLAMA