Wszystko zaczęło się w końcu lat osiemdziesiątych. Kuzyn żony wyjechał do Ameryki i podobno nieźle mu się tam wiodło. Wtedy Magda zaczęła mi wiercić dziurę w brzuchu.
– Pojechałbyś też do Stanów – namawiała. – Marcin pomoże ci się urządzić. Przywieziesz dolary i wreszcie zaczniemy żyć.
– A co z pracą? – opierałem się coraz słabiej. – Jak wrócę, to nie wiadomo, czy znowu przyjmą mnie na kierownika.
– Wielki mi kierownik – aż poczerwieniała ze złości. – Do końca życia chcesz pracować w fabryce za marne grosze? Na nic nas nie stać. Mam dość mieszkania w tym służbowym kołchozie – piekliła się.
Od tego czasu nie było dnia, żeby Magda nie nagabywała mnie o ten wyjazd. Po pół roku zwolniłem się z pracy i wyruszyłem za chlebem za morze. Planowałem, że popracuję kilka miesięcy i wrócę. Za każdym razem, kiedy o tym wspominałem, Magda przekonywała mnie, żebym został jeszcze trochę, to więcej przywiozę. Tak minęły prawie 3 lata.
Rodzinka uznała, że nie musi płacić
Przywiozłem ponad 10 tysięcy dolarów: na tamte czasy to był naprawdę majątek. Trzeba było się dobrze zastanowić, jak taką fortunę sensownie zainwestować. Przede wszystkim pomyśleć o mieszkaniu. Ale Magda miała już swoje plany. Ja godziłem się ze wszystkim, bo jakakolwiek forma sprzeciwu kończyła się awanturą.
Kilka dni po powrocie spotkałem kumpla. Gadu, gadu przy piwku i zwierzył się, że ma kuzyna, który jest prezesem spółdzielni mieszkaniowej. Ten za pewną kwotę byłby skłonny załatwić przydział na mieszkanie. Myślałem, że to tylko takie pijackie gadki, ale dwa dni później przyszedł do nas do domu i miał konkretną propozycję.
– Dajesz trzy tysiące baksów – postawił sprawę jasno – i masz przydział na M-5 prawie w centrum miasta.
Kiedy tylko wyszedł, zapytałem Magdę, co o tym myśli.
– Chyba sobie kpisz – rozsierdziła się – mamy mieszkać w bloku? Trzeba kupić ziemię i zacząć się budować! – zarządziła, zanim zdążyłem się odezwać.
No i kupiliśmy działkę pod budowę naszej rezydencji. Koledzy z firmy namawiali mnie, żebym wrócił do pracy. Żona nie chciała o tym słyszeć.
– Trzeba otworzyć własny biznes – stwierdziła kategorycznie.
Kupiliśmy dobrze prosperujący magiel. Pracowaliśmy sami, ale kokosów i tak nie było. Któregoś dnia starsza pani przyniosła do prasowana stertę obrusów.
– To z kościoła? – zapytałem, widząc typowe zdobienia.
– A jak z kościoła to co? – nastroszyła się.
– A to, że jak z kościoła to za darmo – odpowiedziałem spokojnie.
Nie wiem, jakim cudem się to rozniosło, ale nie było tygodnia, żeby ktoś nie przynosił do prasowania rzeczy z kościoła. Przyjeżdżali nawet z odległych parafii. Rodzina uznała, że skoro jesteśmy tacy hojni, to im też coś się należy. Bracia, ciotki i kuzynki, wszyscy uważali, że płacenie u nas za magiel ich nie dotyczy. Po półtora roku już do interesu dokładaliśmy. Sprzedaliśmy magiel znacznie poniżej wartości.
Uznaliśmy, że tym razem nie wyszło, ale nowy biznes na pewno ustawi nas na lata. Założyliśmy sklep z używaną odzieżą. Wtedy kupa ludzi się na tym dorobiła. Ale nie my. Po roku zlikwidowaliśmy sklep, a ciuchy porozdawaliśmy. Znowu wtopiliśmy sporo kasy.
Wszystkie pieniądze szły na spłatę długów
– Emilku, wróć do pracy w fabryce – namawiali mnie rodzice. – Ty się nie nadajesz do biznesu.
W duchu przyznawałem im rację. Tylko traciłem ciężko zarobione pieniądze. Dwa biznesy padły, działka pod dom zarosła chaszczami. Forsa topniała i trzeba było znowu o czymś pomyśleć. Wtedy napatoczył się kolega, z którym kiedyś pracowałem. Zwolnili go z pracy i zaczął dorabiać w firmie dekarskiej. Namówił mnie, żebym się tam zatrudnił i poduczył fachu, to „potem otworzymy własną firmę i będziemy kosić szmal, o jakim mi się nawet nie śniło”.
Posłuchałem go. Po dwóch miesiącach uznaliśmy, że wiemy już wszystko, i założyliśmy własny biznes. Wynajęliśmy pomieszczenia na biuro, zatrudniliśmy sekretarkę, kupiliśmy na kredyt dwa samochody. Już przy pierwszym zleceniu przyjęliśmy do pracy na etat czterech dekarzy. Okazało się, że z tym koszeniem szmalu to niedokładnie wyszło tak, jak się spodziewaliśmy.
Koszty niemal zrównały się z zarobkiem. Nam niewiele zostało, bo uważałem, że pracownikom musimy wypłacić przede wszystkim. Kolejne zlecenie miało nas ustawić. Wprawdzie na materiał i pracowników musieliśmy wyłożyć pieniądze, ale zlecenie było duże. W trakcie realizacji tylko raz dostaliśmy pieniądze za fakturę wystawioną na część wykonanych prac.
Kiedy budowa się skończyła, deweloper zbankrutował. Nawet nie było z kogo ściągnąć. Współwłaściciele byli biedni jak myszy kościelne. Fakt, że ich żony były prawdziwymi krezusami, nie miał nic do rzeczy.
– Mają rozdzielność majątkową – bezradnie rozłożył ręce prokurator.
Od wystawionych faktur na ponad 90 tysięcy złotych trzeba było zapłacić VAT i podatek dochodowy. Zaczął nas ścigać urząd skarbowy. Po miesiącu dołączył ZUS, gdzie zalegaliśmy ze składkami za pracowników. Jak by tego było mało, którejś nocy skradziono spod domu mój samochód. Aut nie ubezpieczyliśmy, więc i tu wtopa. Nubira pewnie poszła na części, bo to był dość popularny samochód. Auta nie było, ale został do spłacania kredyt.
Kolejne prace były syzyfowe. To, co zarobiliśmy, zajmowały na naszych kontach ZUS albo skarbówka. Wtedy wspólnik przekonał Magdę, żeby założyła nową firmę na siebie. My się odkujemy, a tego, co na tę firmę zarobimy, żaden urząd nie ruszy. Plan był chytry, więc od razu go zrealizowaliśmy.
Przez kilka miesięcy trochę zarobiliśmy. Ale nie na tyle, żeby spłacić nasze zobowiązania w skarbówce i ZUS-ie. Mieliśmy nadzieję, że jedna, dwie duże roboty i wyjdziemy na prostą. Wtedy trafiła się ta nieszczęsna budowa. Kameralne osiedle i my jako jedyna firma od dachów. Złapaliśmy pana Boga za nogi. Przez 3 miesiące pakowaliśmy kasę w materiały, wynagrodzenia, delegacje i zakwaterowanie pracowników. Moje zasoby już się skończyły i czekaliśmy niecierpliwie na rozliczenie budowy.
Nie doczekaliśmy się. Właściciele firmy zniknęli jak kamfora, zostawiając nas z wystawionymi fakturami. To był nasz koniec. Urząd skarbowy zajął moje mieszkanie (na obrzeżach miasta i mniejsze niż to, które kilka lat wcześniej mogłem mieć za łapówkę dla prezesa spółdzielni) na poczet zaległości.
Wtedy okazało się, że mój wspólnik był sprytniejszy. Kiedy założyliśmy firmę, od razu zrobił rozdzielność majątkową z żoną. Teraz był więc goły i wesoły. Wierzyciele nie mogli nic z niego ściągnąć. W ciągu dziesięciu lat wszystkie moje zarobki, spadek po rodzicach i zarobki żony szły na spłatę długów. Mój wspólnik nie poczuwał się do żadnych spłat. Mówił, że nic nie ma, więc z czego będzie płacił? Po jakimś czasie przestał odbierać moje telefony. Sprzedaliśmy działkę, na której mieliśmy budować dom. Pieniądze też zabrał komornik.
Długo nie mogłem znaleźć pracy
Po latach zabiegów część należności została umorzona jako przedawniona. Jednak to, co zostało do spłacenia, przerastało nasze możliwości. Znowu wyprawiłem się do Ameryki. Po roku przywiozłem sporo dolarów, ale to już nie był taki przelicznik jak poprzednim razem. Spłaciliśmy pozostałe zaległości podatkowe. Został już tylko ZUS. Składki za pracowników nie przedawniają się i musimy je spłacić do końca.
Dziś jestem po sześćdziesiątce. Przez prawie cztery lata szukałem jakiejkolwiek pracy i jedyne, co trafiałem, to praca na czarno na budowie. Przy kolejnej kontroli inspekcji pracy musiałem jak idiota uciekać przez płot i rów z jakimś szlamem. Wtedy powiedziałem: dość! To nie na moje lata. Znalezienie jakiejkolwiek pracy nie było łatwe. Komu potrzebny stary facet bez doświadczenia?
Wreszcie jednak udało mi się znaleźć zatrudnienie na etacie, z ubezpieczeniem i składkami na emeryturę. Nie jest to praca moich marzeń, ale to jedyne, co życie mi zaoferowało. Pracuję jako stróż w dużej stolarni. Do emerytury zostały mi ponad trzy lata. Doszliśmy do porozumienia z ZUS-em i dobrowolnie spłacamy ustalone raty. Dzięki temu komornik nie wchodzi już na moją pensję i żony emeryturę. Dzieci dorosły i wyprowadziły się kilka lat temu. A rok temu Magda spakowała się i pojechała do kuzyna do Ameryki.
– Jeszcze zobaczysz, że zarobię i przywiozę kupę forsy – zapowiedziała.
Czasami dzwoni i mówi, że jeszcze trochę posiedzi, bo musi więcej zarobić. Mówi, że kimś tam się opiekuje i nie chce tej osoby tak nagle zostawić. Mam więc tylko dla siebie trzypokojowe mieszkanie. Dla jednej osoby to prawie jak dom. Mieszkanie jest na parterze. Prosto z salonu wychodzi się na mały ogródek. Spędzam tam każdą wolną chwilę, siejąc, grabiąc i zbierając mikroskopijne plony. Tyle zostało z marzeń o własnej firmie, pięknym domu i życiu na wysokiej stopie…
Czytaj także:
„Nakryłam sąsiada, jak obmacuje kochankę na parkingu. Jaką świnią bez honoru trzeba być, by zdradzać ciężarną żonę?”
„Całe życie byłem uczciwy i rzetelny. Obrzydliwa plotka zakończyła moją karierę i zniszczyła życie mojej rodziny”
„Chciałem wyrwać się z zabitej dechami wsi. Ojciec nie był zadowolony, wolał kupić wódkę niż wydać kasę na edukację syna”