Pamiętam pierwszy wykład. Prawie nie słyszałem tego, co mówił profesor. Cały czas obciągałem przykrótkie rękawy swetra. Dopiero wtedy zauważyłem, że nie powinienem go wkładać. Ani niczego innego, co przywiozłem z domu. Obciach, na kilometr czuć biedę. To co było dobre na wsi, tutaj raziło. Ale co mogłem zrobić? Niewiele miałem dobytku. Jedna koszula na skórze, druga na sznurze, czyli w praniu.
Tata był wściekły, że wyjechałem
Do tej pory nie zastanawiałem się nad swoim wyglądem, zresztą nie miałem pieniędzy, by coś zmienić. Mieszkałem w akademiku, który opłacałem ze stypendium socjalnego, a jedzenie przywoziłem z domu. Nic specjalnego, co tam matka dała, i co udało jej się przemycić przed ojcem.
Na wódkę nie było mu żal pieniędzy, których i tak mieliśmy mało, ale marne grosze na bilet kolejowy do Warszawy piekły go miesiącami.
– Paniczyk nam się szykuje! Profesor jaki! Tylko patrzeć, a wieś mu zacznie śmierdzieć – warczał.
Nie rozumiałem, dlaczego był przeciwny moim studiom. Może się bał, że straci syna? Co prawda nigdy nie dbał o mnie przesadnie, ale człowiek zawsze się łudzi, że przynajmniej dla rodziców jest jedyny na świecie. Ojca jednak bolało co innego. Czuł się przy mnie gorszy. Ja wyfruwałem w świat, a on już tylko wegetował.
Niszczejące blokowisko postawione w szczerym polu. Obok pusta obora o rozmiarach wielkiej hali i kilka mniejszych budynków – paszarnia i zrujnowany silos na kiszonkę. Popegeerowski krajobraz smutku. Stamtąd pochodzę. Nie ma tu pracy ani perspektyw. Nudę i frustrację zapija się bimbrem. Zdawałoby się, że trzeba uciekać, ale to nie takie proste.
Tutaj ceni się tylko spryt i zaradność
Ludzie zostali. Moi rodzice, sąsiedzi i ich dzieci. Niełatwo przecież wyrwać z ziemi korzenie, tylko nielicznym się to udaje, tym którzy nie zgadzają się na bylejakość, są gotowi podjąć hazardową grę z losem, postawić wszystko na jedną kartę. W mojej wsi nie ceni się wykształcenia, raczej spryt i zaradność. Na tle rówieśników wydawałem się odszczepieńcem. Przede wszystkim uczyłem się. Matematyka sama wchodziła mi do głowy, nauczycielka chwaliła mnie, ale ojciec wzruszał ramionami.
– Po co mu to? Ja i bez szkół umiem policzyć te marne grosze zapomogi. I tak tu wróci, szkoda pieniędzy na pekaes – mówił.
Gadał i złościł się tak długo, że w końcu zacząłem dojeżdżać 15 kilometrów do szkoły na rowerze, starym i rozklekotanym, którym kiedyś ojciec objeżdżał pegeerowskie grunty. Wtedy był cenionym pracownikiem, sumiennym oborowym, spod którego ręki co kilka miesięcy wyjeżdżał transport dorodnych byczków. Stała pensja, premie – dobrze nam się żyło, chociaż niebogato. Aż się skończyło.
Rodzice od wielu lat nie pracują, nie potrafili przystosować się do nowych warunków, a ja… uciekłem. Tak o mnie mówią. Wyrwałem się na studia.
Jedni mi zazdrościli, inni drwili
– Pięć lat budowlanki się uczyć! – rechotali koledzy. – Przez ten czas my dorobimy się własnych domów, M. daje dobrą dniówkę, u niego nie trzeba żadnych dyplomów.
Kumple, kiedy im pasowało, zatrudniali się dorywczo w firmie budowlanej. M. zawsze potrzebował pracowników, a większość z nas coś tam potrafiła. A to ściany otynkować, a to beton wylać. Różnicy między sezonową pracą fizyczną a dyplomem inżyniera budownictwa koledzy nie widzieli. Nawet nie próbowałem im tłumaczyć. Dążenie do czegoś nie było popularną zabawą w mojej wsi, ściągało na głowę zawiść i niechęć.
Jakiekolwiek „wychylanie się” nie przysparzało przyjaciół. Za to marazm i bierność były dobrze widziane. Tak żyli wszyscy, od jednej zapomogi do drugiej. Po drzewo chodziło się do lasu, kapustę i kartofle się posadziło, grzyby w lesie zebrało. Bieda aż piszczała, ale szło żyć. Ziemia zawsze wyżywi.
Ja tak nie chciałem. Gdzieś był lepszy świat, mogłem zdobyć dla siebie większy kawałek szczęścia. Kiedy pakowałem plecak, mama płakała, a ojca nie było. Trzasnął drzwiami i wyszedł. Pewnie zakotwiczył się pod sklepem, czyli miejscową pijalnią piwa. Zawsze stało tam kilku znajomych, można było pogadać, przekląć zły los, powspominać dawne, dobre czasy. No i napić się, o ile ktoś był przy kasie.
– Jedź synku, jedź, a nie zapominaj o nas – szeptała mama, tuląc mnie.
Gula utkwiła mi w gardle. Odwróciłem zniszczoną rękę matki i wtuliłem w nią twarz. Moja kochana! Gdyby nie ona, chodzilibyśmy głodni. To ona dbała o rodzinę, żeby było co do garnka włożyć, i żebyśmy mieli się w co ubrać. Nie wiem, jak to robiła. Walczyła o przetrwanie za siebie i za nas, za całe wsparcie mając bezrobotnego, pogrążonego w depresji męża alkoholika.
– Nie zapomnę – obiecałem. – Skończę studia, dostanę pracę i pomogę wam. Będzie ci się łatwiej żyło.
Warszawa przywitała mnie zgiełkiem i szumem ulic
To był zupełnie inny świat. Z przyjemnością zanurzyłem się w anonimowym tłumie. Trochę kluczyłem, zanim odnalazłem akademik, ale dla chłopaka wychowanego na wsi nie ma takiego miejsca, w którym mógłby zabłądzić.
Skromnie umeblowany pokój typu klitka nie przeraził mnie. Dwóch współlokatorów narzekało, ile wlezie, dla nich to było dno i wodorosty. Co innego mnie martwiło. Jak tu wyjąć słoiki z gołąbkami, które zapakowała mi mama? Wstydziłem się.
Grzyby z ziemniakami zawinięte w kapustę to było tanie pożywienie. Wszystko własne, uzbierane w lesie lub wyhodowane na zagonie. Tylko olej trzeba było dokupić w sklepie, ale braliśmy na zeszyt, jak cała wieś. Długi płaciliśmy od czasu do czasu i tak się żyło. To, co miałem w plecaku musiało wystarczyć mi na dłuższy czas, dopóki nie zdobędę jakiegoś zajęcia. W kieszeni miałem zaledwie kilka złotych, musiałem zacząć zarabiać.
– Co tam masz? – Marek zajrzał mi przez ramię. – O rany, gołąbki! Dawaj! Zrobimy kolację.
Współlokator zakrzątnął się i wyciągnął z plecaka papier.
– Swojska kaszanka – wyjaśnił. – W życiu takiej nie jadłeś.
„Gospodarski syn – pomyślałem z zazdrością. – Nie to, co my, biedota…” Tego wieczoru postanowiłem, że się nie dam. Mam głowę i dwie ręce, poradzę sobie. Już następnego dnia rozglądałem się za robotą. Było tego trochę: roznoszenie ulotek, koszenie trawników, mycie okien, wszystko słabo płatne, ale mnie kilka stówek urządzało. Umiałem przeżyć za grosze.
Po kilku miesiącach zyskałem nową fuchę. W dodatku całkiem niezłą w porównaniu do poprzednich.
Zawsze umiałem radzić sobie z komputerem, reanimowałem szkolny złom, potrafiłem postawić system, oczyścić z wirusa, zrobić partycję dysku. Sam się tego nauczyłem.
Wódki nie można odmówić. To obraza!
Raz i drugi pomogłem dziewczynom z korytarza, i nie wiedzieć kiedy ustawiła się do mnie kolejka klientów. Tym z akademika serwisowałem laptopy za darmo, ale inni płacili. Brałem mniej niż informatycy, więc wkrótce stałem się znany na całej polibudzie i w okolicy. Zacząłem zarabiać, zobaczyłem życie w jaśniejszych barwach. Po egzaminach pojechałem na trochę do domu.
Mama była szczęśliwa, a i ojciec burczał mniej niż zwykle. Za to uderzyła mnie wyglądająca ze wszystkich kątów bieda. Wcześniej jakoś tego nie widziałem, chyba się odzwyczaiłem. Wcisnąłem mamie w rękę małą sumkę, którą miałem odłożoną na buty. Jakoś przechodzę w tych, które mam, są pilniejsze potrzeby.
Obojgu nam było przykro. Mnie, że widzę jej łzy, jej, że musi brać od syna pieniądze. Żeby ochłonąć, poszedłem przejść się po osiedlu. W oknach stali sąsiedzi, mój przyjazd stał się sensacją. Z balkonu zawołał mnie kumpel.
– Chodź, napijemy się chłopie!
Nie miałem ochoty na wódkę, ale nie mogłem odmówić, to byłaby obraza. Wstąpiłem do Wieśka. Drzwi otworzyła mi Grażyna. Znałem ją, chodziła z nami do podstawówki. Pod swetrem rysował się duży brzuch.
– Uwinąłem się, co? – Wiesiek objął Grażynę w pasie. – Musisz przyjechać na ślub, jakoś na wiosnę to będzie.
Tylko mama we mnie wierzyła
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wymamrotałem jakieś gratulacje. Na wsi ludzie szybko się schodzili. Żenili lub nie, mieli dzieci, a potem dopiero zastanawiali się, za co utrzymać rodzinę. „Moje dzieci nie będą znały takiej biedy. Dam im to, czego będą potrzebowały, wyrwę pazurami wszystko, co mi się należy od życia. Jestem chłopskim synem i jestem z tego dumny.
Odziedziczyłem upór i siłę, nie boję się pracy i nie będę czekał, aż szczęście przyjdzie do mnie. Sam po nie pójdę” – obiecałem sobie. Pięć lat studiów na wydziale budowy dróg i mostów to był długi marsz. Dwa razy chciałem się poddać, byłem piekielnie zmęczony. Praca i nauka, byle jakie jedzenie, bo trzeba oszczędzać, wieczne obliczanie, czy wystarczy kasy, ciuchy z lumpeksu. Ojcu zaczęła się dłużyć moja nauka, krzyczał, że powinienem rzucić wszystko i nająć się do roboty u M.
Tylko mama we mnie wierzyła. Wtykała mi ukradkiem do plecaka jakieś jabłka, czy co tam akurat miała, broniła przed ojcem. Była moją opoką. A jak się cieszyła, kiedy w końcu pokazałem jej dyplom! Pomyślałem wtedy, że po stokroć było warto!
Czytaj także:
„Wysłałam syna na działkę, żeby mieć chwilę spokoju. Nie sądziłam, że wraz z bandą smarkaczy puszczą nasz domek z dymem"
„Nie chciałem, by córka cierpiała po stracie przyjaciela, więc musiałem ją okłamać. Zamiast pomóc, wyszedłem na potwora”
„Gardziłam nową żoną ojca, ale gdyby nie ona, to ja musiałabym się nim zajmować. To paskudny tyran, który wykończył mamę”