Wchodziłem właśnie do sali, gdzie miał się odbyć test, kiedy dostałem esemesa. Przez chwilę wahałem się, czy powinienem go teraz odebrać, ale w końcu wyciągnąłem komórkę z kieszeni i spojrzałem. „Powodzenia!” – odczytałem wiadomość od mojego najlepszego kumpla, Adama, i uśmiechnąłem się.
„Jak zwykle niezawodny jako przyjaciel” – pomyślałem, i nie przejąłem się tym, że dziewczyna z firmy rekrutacyjnej zgromiła mnie wzrokiem.
– Proszę wyłączyć komórkę!
Wykonałem posłusznie jej polecenie i zasiadłem w ławce niczym uczniak podczas klasówki. Czekał mnie sprawdzian przygotowany przez firmę HR, która szukała dla swojego klienta kandydata na stanowisko dyrektora handlowego. Byłem dobrej myśli, jeśli chodzi o moje szanse. Czułem, że poradzę sobie ze sprawdzianem śpiewająco, a wszystko dzięki Adamowi. Mój przyjaciel poświecił dużo czasu na to, aby mnie do niego przygotować.
Sam bym nie dał rady, bo już dawno wypadłem z gry. Od dwóch lat byłem bowiem bezrobotny… A straciłem pracę w momencie, kiedy wydawało mi się, że właśnie zmierzam na sam szczyt kariery.
Poświęcałem się dla mojej firmy, nigdy nie patrzyłem na zegarek. Kiedy było coś do zrobienia, a zawsze było, zostawałem po godzinach bez szemrania. Zresztą, co ja mówię! Robiłem to z uśmiechem na ustach! Mogłem siedzieć do późnej nocy, a i tak następnego dnia zjawiałem się w biurze pierwszy – ogolony, w świeżej koszuli wyprasowanej przez żonę, pachnący dobrą wodą kolońską. Wypijałem hektolitry kawy, żeby jakoś trzymać się na nogach. Podkrążone oczy szybko nauczyłem się maskować odrobiną korektora, który pożyczała mi Anka. Przecież zawsze musiałem wyglądać, jakbym był w formie.
Kumple z pracy okazali się fałszywi
W windzie często spotykałem prezesa, który mówił mi po imieniu. Wydawało mi się to takie sympatyczne! Zresztą wszyscy ludzie z kadry kierowniczej byli ze sobą na ty. Taki zwyczaj, żeby w firmie czuć się super, niczym z kumplami w pubie. W swoim czasie naprawdę wierzyłem, że to koledzy z firmy są moimi najlepszymi przyjaciółmi, a nie Adam, którego poznałem jeszcze w liceum. Poświęcałem mu wówczas mało uwagi, chociaż on często dzwonił i zapraszał mnie do knajpy. Wykręcałem się zaległą pracą, spotkaniem rodzinnym, byle czym.
Potem, kiedy sprawy się skomplikowały i mój świat się zawalił, było mi naprawdę głupio za te wszystkie wymówki, bo… został mi tylko Adam. Tylko on jeden nie opuścił mnie w potrzebie. Wszyscy inni zawiedli, odsunęli się ode mnie jak od jakiegoś trędowatego. No jasne, po co kolegować się z kimś, kto już się nie liczy, kto stracił pracę?
Najpierw skończyły się znajomości z pracy. Kiedy Irek, dyrektor, z którym piłem wódkę po ostatnim szkoleniu, wręczał mi wypowiedzenie, nawet nie spojrzał mi w oczy. Waldek, prezes, także mnie zignorował, gdy jechałem z nim windą. Udawał, że pisze ważnego esemesa.
Czułem się jak wyrzutek, kiedy wyszedłem przed budynek, gdzie kilka osób z różnych działów paliło papierosy. Gadali tylko ze sobą, nikt mnie nie pozdrowił, chociaż byli wśród nich koledzy, z którymi nieraz jadłem obiad w pracowniczej stołówce. Wtedy z pasją wymienialiśmy się opiniami na temat ostatniego meczu, a teraz… Ech, szkoda gadać. Zachowywali się tak, jakby mogli się ode mnie zarazić brakiem pracy.
Tak… Kumpli z biura natychmiast miałem z głowy. Zostali mi jeszcze ci ze szkoły, z którymi od czasu do czasu spotykałem się gdzieś w pubie. Dzwonili, współczuli, zapraszali na piwo. Przez pierwszy miesiąc. Potem nasze kontakty zaczęły się rozluźniać. Być może dlatego, że nie miałem już kasy, którą mógłbym rozpuszczać na piwo, a przecież wiecznie mi stawiać nie mogli. A poza tym, co to za frajda ze spotkania, kiedy trzeba cały czas kontrolować to, co się mówi? Nie wolno pochwalić się nowym telewizorem lub, nie daj Boże, autem. Bo zaraz człowiekowi robi się głupio z powodu kolegi, który musiał swój samochód sprzedać i przesiąść się do komunikacji miejskiej. Jak to ich nawet rozumiałem…
Tylko jeden poczciwy Adam trwał przy mnie, bezrobotnym nieudaczniku, mimo że sam miał świetną posadę dyrektora handlowego w doskonale prosperującej firmie. Poznaliśmy się jeszcze w liceum ekonomicznym. Wokół nas były prawie same dziewczyny, bo wtedy uważało się, że księgowa to zawód dla kobiety. Zaprzyjaźniliśmy się więc od razu, choć bardzo różniliśmy się od siebie. Mnie można by określić jako typ żywiołowego sportowca, a Adam to chodząca refleksja, gość, który nie zrobi niczego, zanim nie rozważy wszystkich za i przeciw. Nasi znajomi śmiali się zawsze, że on pewnie kalkuluje na zimno nawet wizytę w toalecie: „iść od razu, czy może opłaca się jeszcze trochę poczekać?”.
To dzięki niemu poznałem swoją żonę
Okazało się jednak, że świetnie się uzupełniamy i doskonale rozumiemy. Kiedy zrobiliśmy dyplom i maturę w ekonomiku, obaj poszliśmy na studia handlowe. Tam też trzymaliśmy się razem. Nie było nam straszne żadne kolokwium czy egzamin. Nawet jak któryś czegoś nie umiał, zawsze mógł liczyć na to, że ten drugi podpowie mu na teście. To była idealna przyjaźń, świetnie czuliśmy się w swoim towarzystwie i zawsze trzymaliśmy się razem.
Oczywiście dziewczyny podrywaliśmy osobno. Adam zakochał się pierwszy, w naszej wspólnej koleżance z roku. Mnie Hanka także bardzo się podobała, ale ustąpiłem pola przyjacielowi, kiedy zauważyłem, że wprost oszalał na jej punkcie.
Dwa lata po obronie pobrali się, a ja byłem świadkiem na ich ślubie. Tamto wesele wspominać będę do końca życia, bo nigdy się tak nie wybawiłem! A jednak byłem trochę smutny. W tym samym czasie, kiedy Adam żenił się z Hanką, mnie zostawiła dziewczyna. Dziwnie jest patrzeć na cudzą radość, gdy ma się złamane serce. Nawet, jeśli to twój najlepszy przyjaciel się raduje…
Wkrótce jednak wszystko się zmieniło, bo poznałem Martę, moją przyszłą żonę. Spotkaliśmy się zresztą właśnie dzięki mojemu kumplowi. Pewnego dnia jechał gdzieś swoim autem i zauważył przy drodze kobietę mocującą się z kołem samochodu. Oczywiście, jak przystało na dżentelmena, zatrzymał się, by jej pomóc. Okazało się, że złapała gumę, a nie miała odpowiednich narzędzi. W dodatku lało jak z cebra. Na pożegnanie kobieta dała mu swoją wizytówkę. Adam włożył ją do schowka i szybko o niej zapomniał.
Miesiąc później jechałem z nim jako pasażer. Poprosił mnie o okulary, więc wyjąłem je ze schowka razem z tym niewielkim kartonikiem.
– Marta K… – przeczytałem. – Ładne nazwisko. A kobieta?
– Też ładna – przyznał Adam, a po chwili milczenia dodał: – Wiesz, co? W sumie to ona jest w twoim typie…
Nazajutrz zaprosił Martę na grilla.
Adam miał rację. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Na tamtej imprezie nie mogliśmy przestać rozmawiać. Zaprosiłem ją na randkę i zaczęliśmy się spotykać. Rok później zaręczyliśmy się.
Obaj z Adamem czuliśmy się ludźmi sukcesu. Ożeniliśmy się ze wspaniałymi kobietami. Obaj robiliśmy karierę, zarabialiśmy niemałe pieniądze. Wkrótce urodziły nam się dzieci. Mój przyjaciel ma dwóch chłopaków, ja – córkę i syna. Byliśmy obaj spełnieni i nieraz rozmawialiśmy o tym, jakie mamy szczęście…
Aż pewnego dnia okazało się, że szczęściarzem jest tylko jeden z nas. Straciłem robotę praktycznie z dnia na dzień. Nic nie zapowiadało tego, co miało nastąpić, a przecież taka decyzja na pewno nie została podjęta w ciągu minuty. Na moje stanowisko od dawna szykował się znajomy prezesa. Zostałem wygryziony.
Rozmowy o pracę kończyły się fiaskiem
Wkurzyło mnie to, jak mnie potraktowano w firmie, którą uważałem za swój drugi dom. Ale powiedziałem sobie: „dam radę!”, i nie przejąłem się tym za bardzo. Byłem pewny, że następną pracę dostanę błyskawicznie. Adam też tak uważał.
– Stary, zobaczysz, jeszcze zgarniesz większą pensję i wyjdzie ci to na dobre – twierdził.
Niestety, mijały miesiące, a ja wciąż pozostawałem bezrobotny. Rozesłałem setki CV, a byłem zaledwie na kilku rozmowach o pracę, które zakończyły się fiaskiem. Nawet kiedy dostawałem zasiłek dla bezrobotnych, było nam z Martą ciężko, ale potem, gdy go zabrakło, zrobiło się jeszcze gorzej…
– Może pożyczyć ci jakąś kasę? – Adam zapytał o to tylko raz i zrobił to bardzo dyskretnie.
– Dzięki stary, jakoś daję radę, a nie wiem, czy miałbym ci z czego oddać – pokręciłem głową, ale byłem mu wdzięczny za to pytanie.
Interesował się moją sytuacją, był jedynym kumplem, który to robił. Był też jedynym, który zaoferował mi pomoc, kiedy dowiedział się, że wreszcie odezwali się do mnie z firmy rekrutacyjnej. W pierwszej chwili wahałem się, czy w ogóle powinienem wysyłać do nich swoje CV, bo firma była naprawdę prestiżowa i droga, więc wynająć ją musiał jakiś bogaty klient, pewnie korporacja, w której pensje na kierowniczych stanowiskach szły w tysiące.
– Czuję, że chodzi o naprawdę dobrą posadę – powiedziałem Adamowi, zastanawiając się jednocześnie, czy podołam i przejdę przez sito rekrutacji.
– To chyba dobrze – ucieszył się.
– No, niby tak. Ale muszę przejść test kwalifikacyjny. Dopiero po nim zostanę zaproszony na rozmowę… albo i nie – westchnąłem. – Wiesz, boję się. Chyba wypadłem już z gry.
– Daj spokój! Poradzisz sobie. Jeśli chcesz, wspólnie powtórzymy najważniejsze zagadnienia – powiedział. – W końcu aplikujesz na takie samo stanowisko jak moje.
Ależ oni mają już jednego dyrektora!
Naprawdę bardzo mi pomógł. Siedzieliśmy nad przykładowymi testami codziennie po kilka godzin. Czułem się jak na studiach, gdy razem uczyliśmy się do egzaminów.
Test zdałem śpiewająco! A potem na spotkaniu z przedstawicielami przyszłego pracodawcy także poradziłem sobie znakomicie. Sam się dziwiłem, bo dwa lata na bezrobociu odebrały mi pewność siebie. Kiedy zadzwonili i powiedzieli, że dostałem tę robotę, niemal skakałem z radości. Ten stan jednak nie trwał długo, bowiem chwilę później dowiedziałem się, jak nazywa się firma, w której miałbym podjąć pracę. Nie wierzyłem własnym uszom!
„Ależ oni mają świetnego dyrektora handlowego! – przebiegło mi przez głowę. – Jest nim… mój przyjaciel Adam!”.
Tak, pomyślnie przeszedłem rekrutację na stanowisko, które właśnie miał stracić mój najbliższy przyjaciel. Oniemiałem. Facet, który do mnie zadzwonił, wziął to za objaw radości.
– Jaki dzień odpowiada panu na spotkanie? – zapytał i podał kilka terminów. Wziąłem najodleglejszy.
Kiedy się rozłączył, przez dłuższy czas siedziałem jak skamieniały i tępo gapiłem się w ścianę. Kiedy wyobrażałem sobie, co zrobię, jak już dostanę pracę, byłem pewny, że zacznę tańczyć z radości, a tymczasem miałem ochotę się popłakać.
Takim osowiałym zastała mnie żona. Powiedziałem jej wszystko.
– Nie możesz przyjąć tej posady! – oznajmiła stanowczo.
– Wiem, że nie powinienem, ale… jeśli jej nie wezmę, to Adam i tak straci pracę, którą dostanie inny kandydat na to stanowisko – wyjaśniłem żonie załamany.
Zamierzałem być z przyjacielem szczery. Pojechałem do niego i wyznałem, jaka firma mnie zwerbowała. Długo milczał. Z pewnością się tego nie spodziewał. Gdy w końcu się odezwał, jego głos drżał.
– Musisz przyjąć to stanowisko – powiedział. – I tak mnie wywalą, a to bez sensu, żebyśmy obaj byli bezrobotni. Ja sobie jakoś poradzę.
– Skoro już wiesz, może uprzedzisz ich ruch i pójdziesz na zwolnienie lekarskie? – zaproponowałem.
– To nieuczciwie – pokręcił głową. – Fakt, że inni są draniami, nie upoważnia mnie do zostania draniem.
Następnego dnia Adam poszedł normalnie do pracy i faktycznie został zwolniony. Przejąłem jego posadę. Nadal spotykamy się na piwie, jednak tym razem ja za nie płacę. Mijają kolejne miesiące, a on wciąż szuka roboty. Trzymam za niego kciuki, pomagam mu jak mogę. Wierzę, że w końcu los się do niego uśmiechnie, bo zasługuje na to jak nikt inny.
Czytaj także:
„Zamiast mnie, awans w pracy dostał mniej kompetentny kolega. Byłam pewna, że ktoś podłożył mi świnię, tylko pytanie kto?”
„Kierownik podłożył mi świnię i wyleciałem z pracy. Kumple zapomnieli języka w gębie, bo bali się o swoje ciepłe posadki”
„Chciałem odwdzięczyć się przyjacielowi za pomoc i przypadkiem podłożyłem mu świnię. W oczach ludzi stał się złodziejem”