„Pismaki wyśmiały mnie w lokalnej gazecie. Uratowałem dziecko z płonącego budynku, a oni wszystko przekręcili!”

Miałem być bohaterem fot. Adobe Stock, Sergey
„Zobaczyłem nadbiegającą reporterkę z fotoreporterem. Ta sama para, która była w remizie. On pstrykał Tomkowi zdjęcia, ona przeprowadzała z nim wywiad. Ciekawe, co tym razem ten laluś ma im ciekawego do opowiedzenia? Powie, jak o mało nie sfajdał się w spodnie ze strachu? To ja tu jestem bohaterem!”.
/ 10.04.2023 15:15
Miałem być bohaterem fot. Adobe Stock, Sergey

Tomasz od początku nie pasował mi do tej roboty. Jakiś taki za drobny, za delikatny. Ręce miał jak pianista, a nie jak strażak. No i za ładny był. Jak model wśród nas wyglądał. Nie to, że my niby z chłopakami brzydcy, ale normalni tacy, jak to faceci. A on jak cherubin jakiś. Blondynek długowłosy, niebieskie oczka, nos jak u dziewczyny. Ledwie przyszedł do roboty, a już się w gazecie znalazł.

Przyjechała reporterka z fotografem

Mówią, że materiał o strażakach robią.

– Róbcie – pozwolił aspirant, nasz szef. – Możecie chodzić tu wszędzie.

No to łazili. Zdjęcia robili. Remizy, wozu, a najbardziej to im się nasz ześlizg podobał, zwłaszcza tej reporterce. Ześlizg to taka rura do zjeżdżania. Nasze pomieszczenia są na piętrze, a garaż z wozami – na parterze. No i jest taki wielki otwór w suficie między piętrem a garażem. I rura w tym otworze, zamiast schodów. Jak jest alarm, to my hyc do tej rury, łapie się ją oburącz, obejmuje nogami i zjeżdża na dół. Żeby szybciej było. Prosta sprawa. Tej reporterce strasznie się ta rura spodobała.

– Boże, jak to męsko wygląda! – zachwycała się i zachwycała.

Męsko? Kto to widział, żeby rura wyglądała męsko. Rura jak rura. No, ale paniusia pierwszy raz w remizie, to niech się zachwyca. Przynajmniej nie zauważyła, że któryś z chłopaków ser w wozie wczoraj zostawił i okropnie śmierdziało. Patrzy zachwycona na rurę i wpada na pomysł, niestety.

– A może by któryś z panów zjechał, a mój fotoreporter zdjęcie wtedy zrobi? – pyta, a my wszyscy w sufit patrzymy, bo żaden nie chce za pajaca robić.

Aspirant stoi i się temu przygląda. W końcu wskazuje mnie palcem.

– Młodszy ogniomistrz dla pani zjedzie – zapewnia. – No, Janek rusz się, chłopie.

„Szlag”, myślę. „Dlaczego ja? Tomek, ten laluś, powinien jechać, jest najmłodszy stopniem”.

No, ale co zrobić. Aspirant każe, nie ma dyskusji. Lezę więc na piętro. Łapię rurę i zjeżdżam.

„Tyle przedstawienia. Kurtyna i oklaski”, myślę sobie.

Ale gdzie tam. Okazuje się, że ten fotoreporter nawet aparatu nie wyjął. Nie spodziewał się. No to jeszcze raz. Idę na górę, wychylam się i krzyczę na dół:

– Pan fotoreporter gotowy?

– Phi, ja zawsze jestem gotowy – przechwala się.

Jasne, zawsze. A przed chwilą jakoś nie był.

Łapię rurę i zjeżdżam

– Rety, lampa błyskowa mi się nie włączyła, zdjęcie za ciemne będzie – drapie się po łepetynie ten fotoreporter. – Może pan jeszcze raz?

Chłopaki się śmieją. Co robić… Lezę znowu na górę.

– Uwaga! – krzyczę. – Lampa gotowa?

– Gotowa! – zapewnia mnie głos z dołu.

No to łapię rurę i zjeżdżam. Zaglądają z tą redaktorką do aparatu. Marudzą, że rozmazane.

– Za szybko pan zjechał i ostrości nie ma – tłumaczy fotoreporter. – Mógłby pan zjechać wolniej? – prosi reporterka.

Chłopaki zwijają się ze śmiechu. A ja? Kobiecie nie odmówię. Lezę na górę.

– Uwaga! – krzyczę. – Będę zjeżdżał wolniej.

Łapię rurę i zjeżdżam. Przyciskam mocniej splecione nogi do słupa, hamuję butami. Wolniej się nie da. Chłopaki o mało nie posikają się ze śmiechu. Ale państwo redaktorstwo nareszcie zadowolone. Pstrykają jeszcze parę fotek, na koniec robią zdjęcie Tomkowi i już ich nie ma. Na drugi dzień przychodzę do pracy, a chłopaki pochyleni nad gazetą ryczą ze śmiechu. Podchodzę, patrzę, no i normalnie zalewa mnie krew. Jest reportaż z naszej remizy i są dwa zdjęcia. Na jednym, mniejszym, widać rurę i przylepionego do niej faceta. A ściśle mówiąc – widać głównie wielki tyłek i fragment owłosionych pleców, bo mi się bluza podwinęła.

– No, musiałem przecież hamować, dlatego tak głupio wyglądam – tłumaczę, ale na nic tu tłumaczenia, chłopaki ryczą ze śmiechu i ryczą.

Ale nie dość tego.

Na drugim zdjęciu jest strażak Tomek

W całej swojej pięknej okazałości, z uśmiechem od ucha do ucha. No mówię wam, chodząca reklama pasty do zębów w strażackim mundurze. Ależ mnie złość wzięła! To ja robiłem z siebie błazna i cztery razy jak ten głupek dla nich zjeżdżałem, a oni dali zdjęcie tylko mojego tyłka? W dodatku z perspektywy takiej, że wygląda monstrualnie? A ten śliczny Tomeczek, ledwo do roboty się go przyjęło, a już jego zdjęcie jest niemal na pół strony? Nie o to chodzi, że jestem zazdrosny, chociaż może trochę i tak, zwłaszcza że chciałem zdjęcie rodzicom pokazać. Ale o jakąś elementarną sprawiedliwość bym poprosił! Nic, trudno, w życiu już nie dam sobie zrobić zdjęcia do gazety. Naśmiali się chłopaki, naśmiali, w końcu przyszedł aspirant i pogonił ich do roboty.

Zwijaliśmy akurat węże rozwieszone wczoraj do suszenia, gdy rozległ się alarm. Rzuciliśmy wszystko na ziemię i w te pędy do samochodów. Wiedzieliśmy, że pożar musi być duży, bo od razu dyspozytor wysłał dwa wozy bojowe. Jechaliśmy dość wolno, bo była już godzina szczytu i zapchane ulice. Auta powoli zjeżdżały nam z drogi. Przed czerwonymi światłami zwalnialiśmy, bo nigdy nic nie wiadomo. Niektórzy jak mają zielone, to pędzą, nie zważając nawet na nasze syreny. Gdy dojechaliśmy na miejsce, ogień zajął już pół czteropiętrowej kamienicy. Nasz wóz został na ulicy, a koledzy w drugim wozie objechali dom dookoła, żeby prowadzić akcję od strony podwórka. Aspirant, widząc rozmiar ognia, od razu wezwał dwa następne wozy. Wyskoczyliśmy z samochodu. Jeden z chłopaków rzucił się do działka, i po kilku sekundach w kierunku dachu poleciał pięćdziesięciometrowy słup wody zmieszanej z pianą. Drugi z chłopaków pobiegł w tym czasie w kierunku bramy, rozwijając za sobą czterdzieści metrów jeszcze pustego węża.

Skinąłem na Tomka i pobiegliśmy w kierunku klatki schodowej. Rzut oka i wiedziałem już, że jest źle. Przedwojenna kamienica, drewniane schody, drewniane podesty wyłożone linoleum, drewniane balustrady. A do tego wszystko wymalowane farbą olejną! Za kwadrans to będzie jednym wielkim ogniem! Pożar musiał wybuchnąć na górnych piętrach, bo dół się jeszcze nie palił, ale wiedziałem, że gdy tylko z góry spadnie pierwsza płonąca belka, to minuty tej kamienicy będą policzone. Dwóch chłopaków z drugiego wozu pognało już na górę, więc krzyknąłem do Tomka, że sprawdzamy mieszkania. Parter zostawiliśmy dla tych, co zaraz przyjadą i wbiegliśmy na pierwsze piętro.

Tu dym był gęstszy

Pojedyncze płomyki ognia pełzały już po krawędziach desek.

Ty parzyste, ja nieparzyste! – rozkazałem nowicjuszowi.

Nie powinniśmy wchodzić do mieszkań w pojedynkę, lepiej jak jest ktoś do asekuracji, ale tu było jeszcze w miarę bezpiecznie. A czas nie był naszym sprzymierzeńcem. Wbiegłem do pierwszego mieszkania. Pokój pusty, drugi pokój pusty, zaraz, ktoś leży na podłodze? Nie, to tylko miś. Duży pluszowy miś w dziecięcym pokoju. Dalej. Kuchnia pusta, w łazience też nikogo. W porządku. Drugie mieszkanie. Sprawdzone. W porządku. Trzecie mieszkanie. Puste. Nie, zaraz, ktoś tam siedzi w rogu pokoju. Podbiegam. Starsza kobieta, po osiemdziesiątce.

– Proszę opuścić mieszkanie – powiedziałem. – Zaraz będzie tu ogień.

– Nigdzie nie idę – spojrzała na mnie niechętnie. – Ja tu zostanę.

– Nie może pani! – powiedziałem stanowczo. – Chce się pani żywcem spalić?

– Przeżyłam wojnę, nic mi nie będzie – upierała się kobieta.

– Proszę wyjść! – krzyknąłem. – Bo panią wyprowadzę siłą!

Nie lubię krzyczeć, ale są sytuacje, w których na spokojne negocjacje nie ma czasu. Spojrzała z przestrachem, podniosła się z krzesła i podreptała do wyjścia. Wyszedłem na korytarz, Tomasz właśnie skończył sprawdzać ostatnie mieszkanie. W porządku, piętro mamy z głowy. Na górze coś się zawaliło. Posypały się na nas fragmenty płonących desek. Poprawiłem hełm i dałem Tomkowi znak ręką. Idziemy na drugie piętro. Z góry schodziło dwóch strażaków w maskach.

Na czwarte już się nie da wejść – powiedział jeden przez mikrofon.

– A trzecie? – spytałem.

– Sprawdzone, puste.

To dobrze, zostało nam tylko to piętro. Tamtych dwóch poszło w jedną stronę korytarza, my z Tomaszem w drugą. Było tu tyle dymu, że Tomasz od razu założył maskę. Chciałem zrobić to samo, ale nie zdążyłem. Rozległ się potężny huk i mocny podmuch rzucił mną o ziemię. Sekundę później na ramię spadła mi jakaś belka. Taki był skutek wybuchu butli z gazem.

„Szkoda, że nikt nas nie uprzedził, że lokatorzy używają jeszcze butli”, pomyślałem.

Dym zrobił się czarny, gęsty i gryzący. Zacząłem się krztusić. Chciałem sięgnąć po maskę, ale tylko jęknąłem. Ostry ból prawego ramienia nie pozwolił mi na podniesienie ręki.

„Złamana” – przeleciało mi przez myśl.

Skinąłem na Tomasza, żeby mi pomógł

Podszedł, zobaczyłem przerażenie na jego twarzy.

„Chłopie, pomyślałem, prawdziwego ognia to ty jeszcze nie widziałeś”.

Pomógł mi się podnieść i założyć maskę. Zostały nam tylko dwa mieszkania.

Sprawdź – powiedziałem, wskazując to, które było bliżej.

Ja poszedłem w głąb korytarza. Ostatnie mieszkanie. Spod drzwi wydobywał się dym. A więc w środku jest już ogień.

– Ratunku! – usłyszałem zza drzwi.

Złapałem za klamkę. Zamknięte.

„No jasne, pomyślałem, jeszcze mnie psem poszczuj, palancie”.

Chciałem sięgnąć po toporek, ale ostry ból ramienia znów zatrzymał mnie w miejscu.

– Tomek! – krzyknąłem. – Tomek!

Nic, cisza. Cofnąłem się o dwa kroki i uderzyłem drzwi butem. Drugi raz, trzeci. Nic.

– Tomek!

Najgorzej, gdy w takich sytuacjach jesteś sam. Tam za drzwiami ludzie czekają na twoją pomoc, a ty nic nie możesz zrobić. Chciałem ponownie uderzyć w drzwi, ale w tym czasie tuż nade mną znów rozległ się wybuch. Ściana wokół drzwi pękła i jak zapałka trzasnęła drewniana futryna. Ponownie kopnąłem drzwi. Zamek wyskoczył z pękniętej futryny. Ciemno. Nic nie widać. Gdzieniegdzie tylko małe ogniki.

– Tomek! – zawołałem przez plecy.

Cisza. Gdzie on jest?

Zszedł na dół? Zostawił mnie? Wyjąłem latarkę i przyczepiłem do rzepa. Cienki snop światła rysował przede mną wąską ścieżkę. Powoli posuwałem się do przodu.

– Pomocy – usłyszałem zduszony głos z lewej strony.

Błyskawicznie skierowałem tam latarkę. Jest! Mały chłopiec skulony siedzi na podłodze! Zrobiłem kilka kroków, wziąłem go za rękę. Dygotał z przerażenia. Nagle z trzaskiem pękły szyby w pokoju i gorący wiatr omiótł wszystkie pomieszczenia. Tlen, który wpadł do środka natychmiast podsycił tlące się na podłodze ogniki. Buchnęły! Ruszyłem do wyjścia, ciągnąc za sobą chłopca. Klatka schodowa wyglądała tragicznie. Część stropu runęła, odcinając nam wyjście. Ogień był wszędzie. W oddali paliły się schody. Przeciskałem się przez rumowisko, cały czas trzymając za rękę chłopca. Kaszlał, krztusił się. Ale tu nie mogłem podać mu tlenu. Prawą ręką nie mogłem ruszyć, a bałem się, że jak lewą puszczę jego dłoń, to akurat zwali się reszta stropu i już się nie odnajdziemy.

To są ułamki sekund, w których trzeba błyskawicznie decydować. Z tlenem zdążę, z ucieczką mogę nie zdążyć. Zostało nam ostatnie pół metra, przeciskaliśmy się między belkami i gruzem szparą nie grubszą niż trzydzieści centymetrów. Chłopiec kaszlał, cały czas kaszlał. To dobrze, bo dopóki kaszle, to znaczy, że żyje. Ostatnie centymetry pokonywaliśmy w chwili, w której wąskie przejście za nami zaczęło się zamykać. Gdy tylko wyszliśmy z rumowiska, wszystko zawaliło się za naszymi plecami. Od razu podałem chłopcu aparat tlenowy.

Malec był dzielny

Nawet coś powiedział. Chyba, że dziękuje. Ruszyliśmy w kierunku schodów, kiedy spostrzegłem Tomka! Siedział, a wokół niego płomienie! Podniosłem jego głowę, był siny, ale chyba przytomny. Strach go sparaliżował czy brak tlenu? A może jedno i drugie? Sprawdziłem jego butlę, była pusta. Podpiąłem jego maskę do swojej butli.

– Możesz iść? – zapytałem.

Kiwnął głową. Przez kilka sekund pozwoliłem mu oddychać ze swojej butli, po czym wypiąłem jego maskę. We trójkę, jeden obok drugiego, nie mogliśmy iść po płonących schodach.

– Biegnij, chłopie! – krzyknąłem.

Wstał i zaczął schodzić. My za nim. Na szczęście schody wiodące z drugiego piętra dopiero zaczęły się palić, lawirowaliśmy więc między płomieniami, było nieznośnie gorąco, ale po kilku krokach już w miarę bezpiecznie. Na dole tłum ludzi, trzy kolejne wozy strażackie, karetka, policja. Zdjąłem chłopcu aparat tlenowy.

– Wszystko w porządku, synu?

– Tak, proszę pana.

– Jak masz na imię?

– Kamil. A pan?

– Janek.

Chciałem mu podać rękę, ale znów poczułem potworny ból.

Objąłem chłopca lewą ręką

Zobaczyłem nadbiegającą reporterkę z fotoreporterem. Ta sama para, która była w remizie. On pstrykał Tomkowi zdjęcia, ona przeprowadzała z nim wywiad.

„Ciekawe, co tym razem on ma im ciekawego do opowiedzenia?” – pomyślałem.

Powie, jak o mało nie sfajdał się w spodnie ze strachu? Nagle podbiegła do nas mała dziewczynka.

– Panie strażaku – zawołała cienkim głosem. – Tam jest mój miś! On się spali! Żywcem!

– A gdzie ten twój miś?– zapytałem odruchowo, bo przecież nie było mowy, bym wracał po pluszaka.

– Na parterze, w moim pokoju, w mieszkaniu numer jeden.

Byłem tam przecież. Pamiętam leżącego na podłodze misia. Spojrzałem na kamienicę. Pożar uda się opanować. Parter był niezagrożony. Misiowi i tak nic się nie stanie. Spojrzałem na dziewczynkę. Zobaczyłem jej pełne nadziei oczy.

– Panie strażaku – powiedziała cichutko, a z jej oczu spłynęły łzy. – Proszę...

Nie wiem, kto powiedział, że strażacy to twardzi faceci. Ja nie znam żadnego, który na widok takich oczu nie poczułby, jak nogi mu miękną. To nie wymagało poświęcenia, niczego nie wymagało, tylko kilku kroków.

– Poczekaj tu – powiedziałem.

Spokojnie wszedłem do kamienicy, omijając pilnujących dostępu strażaków. Poszedłem do mieszkania numer jeden, podniosłem z podłogi misia. Wyszedłem z bramy i pomachałem do niej, unosząc do góry pluszaka. Podbiegł fotoreporter i zaczął pstrykać zdjęcia. Odsunąłem go i podszedłem do dziewczynki.

– Proszę, oto twój miś.

Nazajutrz, z ręką w gipsie pojechałem do pracy tylko po to, żeby rozmówić się z Tomkiem. Chciałem zapytać, gdzie był, gdy wołałem go, nie mogąc sforsować drzwi. Ale w remizie nigdzie go nie mogłem znaleźć. Aspirant powiedział, że szefostwo uznało, że ma dobre podejście do dziennikarzy i awansowało go do biura rzecznika prasowego. Może to i lepiej. Gdy podszedłem do chłopaków, na mój widok ryknęli śmiechem.

– Idzie nasz bohater! – zawołał jeden.

„Co jest?” – pomyślałem. „Czy ja tu za błazna robię, że rechoczą ze mnie drugi dzień z rzędu?”.

Patrzę, na stole leży gazeta. Na pierwszej stronie moje zdjęcie z misiem i tytuł: „Dla płaczącej dziewczynki dzielny strażak wyniósł z płonącego domu Kamila, jej ulubionego misia!”. Co oni znów napisali? To przecież ten chłopiec miał na imię Kamil, a nie misio! Człowiek ratuje małego chłopca, wyciąga z ognia swojego kolegę, sam ledwo uchodzi przy tym z życiem, a w gazecie piszą, że uratował misia. Ech!

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA