„Czasem nie wiem, jak pomóc dzieciakom w szpitalu. Okazało się, że czworonożny przyjaciel i ja tworzymy zgrany duet”

zmęczony mężczyzna fot. Adobe Stock, Svyatoslav Lypynskyy
„Jestem fizjoterapeutą na oddziale onkologii dziecięcej. Jeśli ktoś chce zgadywać, jaka tam panuje atmosfera, to dokładnie taka, jak sobie wyobraża, choć nie przez cały czas, za to zdarzają się dni, gdy dosłownie chce się wyć do nieba”.
/ 18.06.2023 18:30
zmęczony mężczyzna fot. Adobe Stock, Svyatoslav Lypynskyy

Ten psiak jest diabłem wcielonym, ostatnim synem samego szatana i dobrze wie, że rozgryzłem jego piekielny rodowód. Niestety, moja narzeczona go uwielbia, bo potrafi ją rozbawić w pięć sekund. Ja drania szczerze nie cierpię, a i tak muszę z nim wychodzić na spacery, czy słońce, czy deszcz, czy blady świt, czy mroźna noc styczniowa. Muszę, bo kocham moją kobietę, a ona kocha to małe brzydactwo.

Pepe to buldog francuski

Ma grzbiet w czarnobrązowe prążki, biały śliniak i biały brzuszek. No i uszy jak nietoperz. W dodatku chrapie, jak śpi, a jak nie śpi, to sapie. Masakra po prostu. Brzydki jak noc, w domu szaleje, gania jak wariat, wskakuje na fotele i kanapę, tarmosi koce i poduszki, ciągle na spacery chce wyłazić, a w nocy śpi z nami w łóżku, wtulony w moją narzeczoną, tam, gdzie ja powinienem się wtulać. I mam szczęście, jak mi kawałek kołdry użyczy ten skurczybyk.

Naprawdę nie wiem, po jaką cholerę go trzymamy. Moja narzeczona nie potrzebuje dodatkowego rozbawiania. Pracuje w wesołym miejscu: jest wychowawczynią w przedszkolu.

Bawi się z dziećmi, rysuje kredkami, śpiewa piosenki o ogórku w zielonym garniturku, o mydle, które wszystko umyje, nawet uszy i szyję, i ogólnie luz, blues, bajlando.

Ja także pracuję z dziećmi, ale w dużo, dużo smutniejszym miejscu, mimo kolorów na ścianach i pościeli we wzorki. Jestem fizjoterapeutą na oddziale onkologii dziecięcej. Jeśli ktoś chce zgadywać, jaka tam panuje atmosfera, to dokładnie taka, jak sobie wyobraża, choć nie przez cały czas, za to zdarzają się dni, gdy dosłownie chce się wyć do nieba i przeklinać Boga.

Dzisiaj akurat miałem wolne

Jednak zostawiłem w pracy swój telefon, i musiałem po niego pojechać. Nie zostawiłem go tam przez przypadek – dałem komórkę małej Kasi, mojej pacjentce, żeby mogła dzwonić do mamy, tyle ostatnich razów, ile zechce; jej własny aparat skończył w sedesie.

Może z rozpaczy popełnił to samobójstwo. Matka Kasi była gdzieś na Zamojszczyźnie w ważnych sprawach i już wracała, ale mogła nie dotrzeć na czas, bo choroba bywa szybsza niż pekaes. Nie wiem, co jest ważniejsze od umierającej córki, ale nauczyłem się nie osądzać.

Telefon miałem odebrać od pielęgniarki. Lekarz prowadzący po wieczornym obchodzie uznał, że następnego dnia gdzieś koło południa mój telefon raczej już nie będzie Kasi potrzebny. Mówił to z pozoru obojętnie, ale widziałem, jak zaciska zęby.

Musiałem zabrać ze sobą tego psiego bandytę

Nie miałem wyboru. Najpierw wziąłem go na długi spacer, by drania zmęczyć, potem wsadziłem go pod pachę, mocniej owinąłem smycz wokół ręki, dopiąłem paski w szelkach i zaniosłem mój dopust boży do samochodu.

Na parkingu pod szpitalem przez krótką chwilę rozważałem, czy nie zostawić go w aucie, ale przypomniało mi się, co ostatnim razem zrobił z tapicerką – przez raptem siedem minut samotności, kiedy ja obsługiwałem kompresor na stacji benzynowej. Ścisnąłem go więc mocniej, żeby nie próbował żadnych numerów, i poszedłem po telefon.

Malwina zeszła z dyżuru, kiedy dowiedziała się, że czekam pod drzwiami na oddział. Otworzyła, wyściskała mnie, poczochrała Pepe po łebku. Ale nie przyniosła mojego telefonu.

Z podziwem pokręciłem głową

Mała Kasia okazała się dzielniejsza i silniejsza, niż prorokował lekarz. Uśmiechnąłem się z lekką nadzieją, nawet poweselałem trochę i trochę się rozluźniłem nawet. To był błąd.

Producent uprzęży gwarantował na piśmie, że nawet mysz się z niej nie wyślizgnie, a Pepe dał radę. Przekręcił się jakoś, skubaniec, i w jednej chwili trzymałem go pod pachą, a w drugiej gnał środkiem szpitalnego korytarza.

– Pepe! Wróć!

Olał mnie totalnie.

Wystartowałem parę sekund po nim, ale byłem bez szans w tym wyścigu. Gdy ja ruszałem w pogoń, on już znikał za drzwiami pierwszej sali. Chwilę później zza tych drzwi dobiegł przeciągły pisk.

Przerażony zajrzałem do środka pomieszczenia, gdzie szalał Pepe. Widziałem przez górną szybę, jak odbił się na tych swoich krótkich, koślawych nóżkach, niczym na sprężynach, i wylądował centralnie na łóżku Kamila. Konkretniej na samym Kamilu.

Kamil był jednym z najsmutniejszych dzieci na oddziale

Rodzice pracowali za granicą, odwiedzała go tylko babcia, a i to nieczęsto. Pepe wyhamował na kołdrze, podjeżdżając aż pod nos chłopca, po czym… rzucił się na piszczące dziecko!

Uznałem, że muszę wkroczyć, nim zaliże chłopaka.

– Pepe, wróć! – zawołałem groźnie.

Buldog obejrzał się i wrócił, ale do swojego niehigienicznego zajęcia lizania Kamila po twarzy.
Chłopak piszczał ze szczęścia, a inne dzieciaki skakały na swoich łóżkach.

– Pepe, wróć! – powtórzyłem twardo.

Wrócił. W każdym razie chciał, żebym tak myślał. Zeskoczył z łóżka i zbliżał się do mnie powoli. Pochyliłem się, żeby wziąć go na ręce, i wtedy znów wystartował jak rakieta, śmigając mi między nogami.

– Pepe! Wróć! – zawołała chórem gromadka dzieciaków.

Ich też nie posłuchał.

Na korytarzu nie wyrobił się na zakręcie i wpadł na wózek z brudnymi talerzami. Wszystko poleciało na podłogę.

Prosto pod nogi zdumionej kucharki

– Aż ty, cholero! – krzyknęła i zamachnęła się ścierką; kucharka zawsze ma w ręku ścierkę, taka tradycja.

Pepe wyskoczył, złapał w locie koniec szmaty i siłą odśrodkową zakręcił kucharką jak frygą. Biednej kobiecie zaplątały się nogi i rymsnęła w resztki zup mlecznych, które utworzyły na podłodze sporą kałużę.

Dzieciaki wylegały tłumnie na korytarzu. Nie tylko z sali, którą Pepe właśnie skończył wizytować. Cały oddział wyległ. Boże! Ależ oni wyglądali… Mógłbym powiedzieć, że jak banda cierpiętników, bo my tu nie mieliśmy lekkich przypadków, ale dziś wyglądali inaczej, dziś wyglądali na… szczęśliwych.

Pepe, mając widownię, dał prawdziwy popis. Bo to, co wyczyniał do tej pory, było zaledwie przygrywką.

Zawrócił po zaskakująco miękkim lądowaniu i spróbował zup mlecznych z podłogi. Poleciał dalej, przy wtórze łopotu uszu. Przewrócił Krystiana i jego stojak z kroplówką.

Podciął nogi Zuzi; na szczęście opierała się o wózek, na którym siedział Mikołaj. Wskoczył Mikołajowi na kolana, a ten zawrócił w miejscu jak akrobata i pomknął przed siebie.

– Pepe! Wróć! – krzyczały dzieciaki.

Właściwie powinny wołać do Mikołaja, żeby się zatrzymał, ale dobrze wiedziały, gdzie się tak spieszy.
Zahamował z piskiem opon, słowo daję! Na końcu korytarza, tuż przed drzwiami ostatniej sali po lewej.

– Kaśka! – wrzasnął. – Cho! Zoba to!

Żadnej odpowiedzi.

– Kaśka, no mówię ci, musisz to zobaczyć! – krzyczał na całe gardło Mikołaj. – Mamy psa!!!

Drzwi się otworzyły i stanął w nich ordynator

Surowy starszy pan, siwy, ze stetoskopem na szyi. Dzieciaki trochę się go bały, ale nie tak jak ja. W końcu to był mój szef.

Jednym spojrzeniem ogarnął sytuację. A potem zmierzył wzrokiem psa udającego aniołka na kolanach Mikusia.

Podniósł go i wolno obejrzał ze wszystkich stron.

– Czyj to pies? – zapytał cicho.

Ordynator nigdy nie mówił głośno, a i tak wszyscy doskonale go słyszeli.

– I jak się wabi?

Podszedłem ze spuszczoną głową.

– Pepe…

– Ładnie. Pożyczam go na chwilę. Oczywiście wyłącznie w celach terapeutycznych.

Zostawił mnie z rozdziawioną paszczą i wszedł z powrotem do pokoju, gdzie podłączona do wielu urządzeń leżała bledziuchna Kasia. Po chwili dobiegł nas zza drzwi cichutki śmiech, pomieszany z charakterystycznym sapaniem kosmicznie zadowolonego z siebie buldoga francuskiego.

Cały korytarz pełen był małych pacjentów. Przyszły też pielęgniarki, salowe, jeszcze trzech lekarzy, dwaj stażyści, a kucharce pomogła wstać jej pomocnica, pani Irenka.

Wszyscy wstrzymali oddech i nasłuchiwali

Cichutki śmiech dziewczynki rozbrzmiewał coraz słabiej, aż po paru chwilach ucichł. A potem rozległ się skowyt Pepe.

Ordynator wyszedł z pokoju, trzymając psa na rękach.

Podał mi go i powiedział:

– Dziękuję, panie Jacku, że pan zdążył.

Potarmosił psa po głowie, westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mój telefon. Podał mi go już bez słowa.

Schowałem go do kieszeni, także w milczeniu. Bo co tu powiedzieć, gdy gardło ściśnięte imadłem…

– Panie doktorze… – usłyszałem.

Obróciłem się. Ordynator też spojrzał w tamtą stronę.

Pod ścianą na wózku pół leżał, pół siedział Patryk. Miał już dziewięć lat, ale wyglądał na dużo mniej, sam już nie chodził ani nie wstawał. Rak to straszne ścierwo.

– Czy teraz moja kolej? – zapytał.

Ordynator uśmiechnął się łagodnie, bo ani skłamać, ani prawdy powiedzieć.

– A spieszysz się? Bo jak nie, to może poczekasz trochę, wtedy ja poproszę pana Jacka, żeby za tydzień znów przyszedł z Pepe w odwiedziny. Hm?

– Dobra – zgodził się Patryk. – Poczekam jeszcze ten tydzień. I może następny też…

Czytaj także:
„Nie rozumiałem, dlaczego żona robi mi awantury o wyjścia z kolegami. Uznałem, że wolę rozwód niż jej humory”
„Byłam gotowa zrobić wszystko, aby uratować córkę, nawet zajść w ciążę z obcym mężczyzną. Wszystko dobrze zaplanowałam”
„Mój mąż poszedł do więzienia, bo stanął w obronie niewinnej starszej kobiety. Co za niesprawiedliwość”

Redakcja poleca

REKLAMA