– Mamo, mogę po szkole iść do Asi? – Julita, jak zwykle, kiedy o coś prosiła, przytuliła się do mojego ramienia. – Odrobimy u niej lekcje, obiecuję. Mogę?
Szósta klasa to nie przelewki, ale nie mogłam odmówić córce. Wymusiłam na niej tylko obietnicę, że wszystko po trzy razy sprawdzi, żeby nie złapać złej oceny.
Jej tata zostawił nas, kiedy Julita miała cztery lata
Wiele razy ją pytałam, czy go pamięta, ale zawsze robiła wtedy zdezorientowaną minę. To w sumie zrozumiałe, bo nawet kiedy jeszcze z nami mieszkał, praktycznie się nią nie interesował. Nie pamiętam, żeby choć raz poczytał jej bajkę czy zabrał na plac zabaw.
Nie mieliśmy ślubu, więc nie było żadnej sprawy rozwodowej. Romek po prostu któregoś dnia zniknął z naszego życia, a ja nie miałam nawet pojęcia, jaki adres podać w pozwie o alimenty. W końcu sobie darowałam i pogodziłam z tym, że córkę wychowuję i utrzymuję sama.
– Długość cienia zależy od wysokości słońca nad widnokręgiem – do dzisiaj pamiętam zdanie, które powtarzałam córce, przygotowując ją w czwartej klasie do sprawdzianu z przyrody.
Potem przyszła kolej na historię i matematykę, która dla mnie była czarną magią. Wszystkiego jednak uczyłam się równo z córką, żeby móc jej pomagać w lekcjach. Bardzo się bałam, że moje dziecko będzie miało w szkole opinię „zaniedbanego”, bo „przecież wiadomo, samotna matka nie daje sobie rady”.
– Mamuś, zapiszesz mnie na taniec? – Julita co chwila miała nową pasję.
– A mogę chodzić na zajęcia teatralne? A na ceramikę?
Nikt nie mógłby powiedzieć o niej, że jest zaniedbana
Pomimo że wychowywałam ją sama, starałam się zapewnić jej wszystko, czego dziecko może potrzebować! W piątej klasie Julita zaczęła mieć problemy ze zdrowiem. Szybko się męczyła, miała kołatanie serca, jej wyniki badań krwi były bardzo niepokojące. Wtedy po raz pierwszy poczułam strach siadający mi na plecach i obejmujący gardło lodowatymi szponami.
Na początku szóstej klasy lekarze postawili diagnozę: jakaś straszna odmiana anemii. Zaproponowali leczenie immunosupresyjne i zapewniali, że to pozwoli jej żyć w miarę normalnie.
Wypisałam ją więc ze wszystkich zajęć ruchowych i zaczęłam szukać innych form spędzania czasu. Bardzo nie chciałam, żeby córka koncentrowała się na swojej chorobie. Jak zahipnotyzowana powtarzałam, że to tylko etap przejściowy i że niedługo całkowicie wyzdrowieje.
Właśnie dlatego pozwalałam jej odwiedzać koleżanki, umawiać się do kina i gadać godzinami przez telefon.
Chciałam, żeby żyła normalnie
Ja sama ledwie funkcjonowałam z powodu potwornego stresu.
– I jak jej wyniki, doktorze? – zapytałam podczas kolejnej wizyty. – Leczenie pomogło? Kiedy możemy je zakończyć?
Lekarz niestety nie miał dla mnie dobrych wieści. Próbował mi to tłumaczyć najprościej, jak się da, ale z tego całego medycznego bełkotu zrozumiałam tylko, że Julita potrzebuje przeszczepu szpiku i cała rodzina powinna się przebadać, żeby szybko znaleźć dawcę.
Boże, jak ja się modliłam, żeby mój szpik okazał się właściwy dla Julity! Niestety, nie był. Moja mama, ani nikt z rodzeństwa także nie mógł być dawcą.
– A ojciec Julity? – zapytał lekarz kilka tygodni później, kiedy córka trafiła już do bazy potencjalnych biorców. Ja i wszyscy przebadani krewni byliśmy w bazie dawców. – Ma pani z nim kontakt?
Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg
Nie widziałam Romka od dziewięciu lat i nie miałam pojęcia, gdzie go szukać! On był naszą jedyną szansą. Jego szpik mógł uratować życie córki!
Stan Julity się pogarszał i choć nie musiała jeszcze leżeć w szpitalu, była to kwestia tygodni. Wzięłam bezpłatny urlop z pracy, żeby być przy córce, a także, by szukać jej ojca. Przeczesywałam internet, dzwoniłam we wszystkie miejsca, gdzie kiedyś się pokazywał, poszłam nawet na policję. Nic to nie dało. Romek jakby zapadł się pod ziemię.
– Wie pani, nie ma gwarancji, że jeśli go znajdziemy, będzie mógł być dawcą – lekarz Julity widział chyba w moich oczach szaleństwo. – Najlepiej, gdy dawcą jest ktoś z rodzeństwa, ale tu niestety, jak rozumiem, nie mamy szans…
– Panie doktorze – w mojej biednej głowie zaczęły pojawiać się coraz bardziej desperackie myśli – a czy jeśli teraz zajdę w ciążę i urodzę zdrowe dziecko, to ono mogłoby…
– Niech pani tak nie myśli – wpadł mi ostro w słowo i zaczął tłumaczyć, dlaczego to beznadziejny pomysł.
Nie słuchałam go
W ogóle wtedy nie słuchałam już nikogo poza głosem z tyłu głowy, który szeptał, że moja córka niedługo umrze. Moja Julita, światło mojego życia! Mój cały świat!
– Co ty mówisz? – moja mama aż zbladła, kiedy jej powiedziałam o swoim szalonym planie. – Chcesz zajść w ciążę z byle kim, żeby zrobić z dziecka dawcę szpiku? Córcia, ty oszalałaś!
– Być może, ale jeśli to jedyna szansa, żeby ocalić życie Julity, to poświęcę się – oświadczyłam.
– O ile uzyska zgodność – powtórzyła mama słowa lekarza.
– To jedyna szansa, więc muszę spróbować – wydawało mi się, że powiedziałam to spokojnie, ale mama aż się cofnęła, jakbym wywrzeszczała jej to w twarz.
Chciałam do tego wykorzystać młodego, wyglądającego na zdrowego, kolege z pracy. Kręciłam się przez chwilę koło niego i próbowałam uwodzić. W niedzielę wieczorem miałam do niego zadzwonić z zaproszeniem na kolację.
Ale koło południa to do mnie ktoś zadzwonił
– Pani Mario, dzwonię, ponieważ jest pani w naszej bazie dawców szpiku – usłyszałam obcy głos. – Właśnie dostaliśmy informację, że jest biorca, z którym ma pani zgodność tkankową. Czy nadal chce pani oddać szpik?
– Co? – nie mogłam zrozumieć, co ta kobieta do mnie mówi. – Ale ja nie zarejestrowałam się, żeby być dawcą. To moja córka czeka na przeszczep.
– Rozumiem, ale może pani uratować komuś życie – moja rozmówczyni była cierpliwa i uprzejma. – To bardzo pilna sprawa, zabieg musiałby odbyć się jeszcze w tym tygodniu. Czy potrzebuje pani czasu na przemyślenie tego?
Byłam skołowana. Moje dziecko leżało w szpitalu w ciężkim stanie, ja właśnie zamierzałam przeprowadzić szalony plan, który zmieni życie co najmniej czterech osób w nieodwracalny sposób, a oni pytali, czy pojadę gdzieś tam oddać szpik?
– Ale kiedy ten zabieg? – usłyszałam swój głos.
– Właściwie to bardzo by nam zależało, żeby jutro wsiadła pani do samolotu – odpowiedziała kobieta z bazy dawców.
Porozmawiałam z nią jeszcze przez chwilę i dowiedziałam się, że musiałabym lecieć do Czarnogóry.. Zabieg, czy raczej operacja, byłaby w znieczuleniu ogólnym, do tego musiałabym brać leki o licznych skutkach ubocznych.
– Ale moja córka jest w szpitalu – wciąż byłam zaskoczona tą propozycją. – Muszę szukać jej ojca, muszę być przy niej…
– Proszę pani, nie powinnam tego mówić, bo to wbrew zasadom, ale powiem... – usłyszałam. – Na pani szpik czeka 23-letnia kobieta, matka rocznego dziecka. Pani poświęcenie może uratować jej życie i sprawić, że to dziecko nie straci mamy.
Poświęcenie
Słowo, które jeszcze godzinę temu rozumiałam jako życie z niekochanym mężczyzną, urodzenie dziecka, którego wcześniej nie planowałam, i zrezygnowanie z własnego życia, by ratować córkę.
Teraz okazało się, że oznacza to pozostawienie umierającej córki samej. Lot w środku nocy do Czarnogóry, poddanie się operacji w pełnej narkozie, tysiąc nieprzyjemnych skutków ubocznych i utratę szansy na „randkę” z Marcinem. A to wszystko dla jakiejś obcej osoby, bez żadnych korzyści dla mnie… Bez gwarancji, że ten akt poświęcenia odsunie choć trochę widmo śmierci od Julity.
Uświadomiłam sobie, że być może inny zarejestrowany dawca w ten sam sposób zareaguje, kiedy ktoś go powiadomi, że może uratować życie Julicie. Że też będzie się bał i myślał o rezygnacji w ostatniej chwili.
– O której mam być na lotnisku? – zapytałam zachrypniętym głosem.
Nie mam pojęcia, jak wygląda Podgorica, stolica Czarnogóry. W taksówce byłam tak zaabsorbowana własnymi myślami, że nawet nie patrzyłam przez okno. Pamiętam tylko szpital, mówiącą po angielsku pielęgniarkę i zadziwiająco luksusową salę szpitalną. Kiedy tylko nie wkłuwano we mnie igieł, nie przeprowadzano wywiadów i nie podawano leków, modliłam się, ofiarowując Bogu to poświęcenie w intencji znalezienia dawcy dla Julity.
Wciąż miałam nadzieję, że Romek odbierze któryś z listów wysłanych we wszystkie miejsca, w których mógł przebywać i skontaktuje się ze szpitalem Julity. I że będzie mógł być dawcą.
– Słyszy mnie pani? Widzi pani mój palec? – ktoś powiedział to po czarnogórsku, a może po serbsku, ale zrozumiałam i mrugnęłam dwa razy.
Byłam już na sali pooperacyjnej, pobranie szpiku się udało. Moja biorczyni także dochodziła do siebie.
Uratowałam komuś życie
– Muszę czym prędzej wracać do domu – powiedziałam do anglojęzycznej pielęgniarki. – Natychmiast.
Nie wypuścili mnie jednak przed końcem trzeciej doby po zabiegu. Okazało się, że źle zniosłam narkozę i ciągle wymiotowałam. Do tego, przed wyjazdem nie włączyłam roamingu i moja komórka była kompletnie bezużyteczna. Nie miałam pojęcia, co się dzieje w Julitą. Szalałam z niepokoju, cierpiałam od skutków ubocznych zabiegu i z rozpaczą myślałam, że właśnie mogłam zajść w ciążę i to dziecko uratowałoby życie mojej córki, ale ta szansa mnie ominęła.
Kiedy wreszcie wróciłam, prosto z lotniska pojechałam do szpitala.
– I co? Mamy dawcę? – już od progu sali zaatakowałam czuwającą przy łóżku moją mamę. – Coś się zmieniło?
– To ty nie wiesz? – otworzyła szeroko oczy. – A, no tak, byłaś poza zasięgiem. Przecież Roman się znalazł! Już się przebadał, czekamy na wyniki!
Nie mogłam w to uwierzyć
Czyżby spełniły się moje modlitwy?
– Marysia – mój były facet, którego nie widziałam od dziewięciu lat, właśnie wszedł do sali. – Nie zmieniłaś się…
– Masz zgodność?! – przerwałam mu gwałtownie. – Możesz być dawcą?
– Nie, nie mogę… – pokręcił głową.
Nogi się pode mną ugięły. Znowu poczułam mdłości i osunęłam się na kolana, łapiąc się metalowej ramy łóżka Julity.
– Ale czekaj – zaczął mnie ostrożnie podnosić. – Ten lekarz powiedział, że dawcą może być też rodzeństwo, a ja mam syna. Ma sześć lat. Jego matka już go tu wiezie.
Znowu poczułam się oszołomiona, jakbym dostała cegłą w głowę. Tyle informacji, tyle wydarzeń w ciągu zaledwie kilku dni… Więc Julita ma przyrodniego brata? I on się przebada? Ale czy to znowu nie jest płonna nadzieja, która zostanie mi okrutnie odebrana?
Okazało się, że zemdlałam. Na szczęście w szpitalu, więc natychmiast zabrano mnie do dyżurki pielęgniarek i udzielono pomocy. Potem stanowczo kazano mmi wracać do domu. Tymon, syn Romka miał i tak dotrzeć dopiero rano.
Romek odwiózł mnie taksówką
Choć było między nami tyle żalu, niedopowiedzeń i pytań, mówiliśmy tylko o Julicie. Kłótnie o przeszłość mogły zaczekać. Dowiedziałam się, że Romek mieszka z żoną i synem nad morzem, prowadzi smażalnię ryb i w sezonie nieraz pracuje po szesnaście godzin na dobę.
Popatrzyłam na jego stare buty i znoszoną kurtkę i uznałam, że smażenie ryb nie idzie najlepiej w dzisiejszych czasach. Zresztą sam przyznał, że mieszkają z teściami i ledwie im starcza na życie. Na szczęście nic od niego nie chciałam. Żadnych zaległych alimentów, żadnych pieniędzy na leczenie Julity. Chciałam tylko, żeby jego syn mógł być dawcą szpiku.
Następnego dnia poznałam Olę, żonę Romka. Cichą i skromną.
– Tymon był rano na badaniu – powiedziała, uśmiechając się łagodnie. – Tak mi przykro z powodu twojej, eee… waszej córki. Mam nadzieję, że Tymek będzie mógł jej pomóc.
– Bardzo doceniam to, że go przywiozłaś – powiedziałam. – Nie każda matka, by się na to zdecydowała.
W południe dowiedzieliśmy się, że Tymon może być dawcą! Ale pobranie komórek było możliwe dopiero za pięć dni, ponieważ chłopiec musiał najpierw przyjmować odpowiednie leki zwiększające ich liczbę we krwi.
Kiedy nadszedł dzień pobrania krwi, wszyscy czekaliśmy pod drzwiami gabinetu, tylko Ola była z synem w środku. Ja, Roman i moja mama ściskaliśmy się za ręce.
– Był bardzo dzielny – Ola wyszła nieco blada, Tymon walczący ze łzami. – Idziemy teraz do twojej siostry, tak?
To niesamowite, jak szybko się zaakceptowali
Tymon był nawet trochę podobny do Julity i wszyscy od razu to zauważyli. Jego komórki krwiotwórcze pomogły jej odbudować szpik kostny, co chłopczyk skomentował stwierdzeniem:
– Teraz jesteśmy podobni nie tylko z zewnątrz, ale i od środka!
Julita się roześmiała, ja poczułam łzy pod powiekami, Romek przytulił Olę.
Wiem, że to tylko takie powiedzenie, że dobro do nas wraca, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że odnalezienie się Romana miało coś wspólnego z tym, że pojechałam do Czarnogóry oddać szpik tamtej młodej matce...
A nawet jeśli to przypadek, zawsze warto zrobić to, co możemy, by uratować komuś życie. A zacząć można od zarejestrowania się w bazie potencjalnych dawców. To nie jest wielkie poświęcenie, a życie, które możemy uratować, jest bezcenne!
Czytaj także:
„Rozstanę się z moim facetem, jeśli nie przestanie słuchać disco polo. Robi mi wstyd przed miastowymi znajomymi”
„Zamiast zrugać niewydarzonego kelnera, powinnam całować go po rękach. Jak na tacy przyniósł mi kandydata na męża”
„Mój ukochany zamiast w księżniczce, zakochał się w kopciuchu. Czerwona kiecka nie zadziałała, ale brudne dresy już tak”