„Moja żona zginęła z mojej winy. Była lepszym kierowcą, a ja dałem się podpuścić. Nie wiem, jak spojrzę w oczy dzieciom”

załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, Antonioguillem
„Pamiętam zgrzyt blachy i okropny, najbardziej obrzydliwy dźwięk, jaki słyszałem w życiu. I ból, który objął całe moje ciało ogniem, a potem wbijał się w każdą jego część igłami lodu”.
/ 02.11.2023 20:30
załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, Antonioguillem

Moja żona powtarzała, że jestem nietypowym samcem, bo nie ciągnie mnie do samochodów. Nie sprzeczałem się. Kiedy moi koledzy robili prawo jazdy, ja wcale się do tego nie paliłem. Wolałem korzystać z transportu publicznego.

Pod koniec studiów wreszcie zdałem ten cholerny egzamin, bo już nie mogłem słuchać, jaki to wstyd, że facet, a nie ma prawka. No to przystąpiłem i za szóstym razem mi się udało, ale prowadzenie samochodu pozostało dla mnie stresem. Żadna przyjemność, żaden relaks jak dla niektórych, raczej przykra konieczność – dlatego chętnie wyręczałam się Agnieszką.

Żona była lepszym kierowcą

Moja żona bowiem uwielbiała i umiała jeździć, więc również w tej kwestii świetnie się uzupełnialiśmy. Owszem, czasem siadałem za kółkiem, ale rzadko. Zwykle to ona prowadziła, jeździła po zakupy, wiozła nas na wakacje.

Prowadziła pewnie, z refleksem, potrafiła wykorzystywać okazje do wyprzedzenia, znaleźć skróty i objazdy, a przy tym jeszcze śpiewała piosenki, rozmawiała z dzieciakami siedzącymi na tylnym siedzeniu, a nawet jadła podawane przez smarkaczy smakołyki. Była wielozadaniowa i miała podzielną uwagę. Wiozła przecież swoje największe skarby, czyli nas. Z nikim nie czułem się tak bezpiecznie jak z nią.

Tego dnia Aga o coś się na mnie pogniewała. Nie potrafię sobie przypomnieć, o co, a chciałbym. Chciałbym pamiętać jak najwięcej, zachować we wspomnieniach każdą sekundę tamtego dnia, podobnie jak wszystkich wcześniejszych, każdą chwilę spędzoną z żoną.

Trzeba było odebrać dzieci

Mieliśmy odebrać dzieciaki od dziadków. Spędzały weekend u moich rodziców, żeby mogli nacieszyć się wnukami, które ze względu na odległość widywali rzadziej niż rodzice mojej żony. Z powodu kłótni o bzdurę, której nie kojarzę, Agnieszka postanowiła mnie ukarać i zmusiła do prowadzenia auta. Wymówiła się bólem głowy, mogącym się rozwinąć w migrenę.

– To zostań w domu, weź proszki i odpoczywaj. Jakoś sobie poradzę. Po co i ty masz się tłuc dwieście kilometrów w jedną stronę, a potem w drugą, na dokładkę z trójką dzieciaków, którym papy nie będą się zamykały?

Ale się uparła. Łyknęła tabletki i stwierdziła, że zanim dojedziemy, ból głowy powinien jej przejść, a potem albo przejmie kierownicę, albo pomoże okiełznać dzieciaki, żebym mógł spokojnie prowadzić.

Zdenerwowała mnie

Ruszyliśmy. Znajomi śmiali się, że jeśli to ja prowadzę, przewidywany czas podróży samochodem należy pomnożyć razy dwa. A niech się śmieją, na zdrowie. Nie czułem się pewnie za kierownicą, więc się nie spieszyłem. Jechałem zgodnie z przepisami, nie przekraczałem prędkości, co prowokowało Agę do kpin. Wtedy również.

– Nie spieszy ci się, jak widzę, po dzieci… – zachichotała, widząc, jak znowu wyprzedza nas jakiś wóz, któremu daleko było do wyścigowego.

Wzruszałem ramionami.

– Ważne, żeby dojechać w jednym kawałku.

– Docisnąłbyś trochę gazu, zaczynam się robić głodna. A twoja mama obiecała zrobić pierogi z mięsem.

Moja żona wspaniale gotowała i uwielbiała dobrze zjeść, więc to oczywiste, że doceniała kuchnię mojej mamy. Na tej płaszczyźnie zbudowały swoją komitywę. Przyspieszyłem odrobinę.

– Remek, błagam… Ślimaki nas wyprzedzają!

– Niech wyprzedzają! Czy ja im bronię? – burknąłem, ale dodałem jeszcze trochę gazu.

– Remuś, kocham cię, ale wleczesz się jak flaki z olejem, jak dziadek na furmance pod górkę – marudziła.

Wkurzyłem się.

– Dobrze, jak sobie życzysz. Chcesz, to przyspieszę!

Przed nami nikogo nie było, więc wdepnąłem gaz mocniej, strzałka prędkościomierza dotknęła setki. Chyba pierwszy raz w życiu tak szarżowałem. Pamiętam, jak mocno biło mi serce. Jaki byłem zły, że Agnieszka wymusza na mnie robienie czegoś, na co nie miałem ochoty.

– Zadowolona? – warknąłem.

– Bardzo! – odparła z uśmiechem. – Może zdążę jeszcze przed emeryturą zobaczyć własne dzieci!

To były sekundy

Nie wziąłem pod uwagę, że na wiejską drodze może wyskoczyć pies. A tak się właśnie stało. Nagle na drogę wbiegł jakiś kundel i stanął na środku asfaltu. Jego sparaliżowało. Mnie ogarnęła panika.

Zareagowałem odruchowo, wciskając hamulec do oporu! Auto zatańczyło, moja żona krzyknęła. Nie wiem, czy do mnie czy ze strachu. Pasy wpijały mi się w ciało. Wóz sunął bokiem po szosie. Aga złapała za kierownicę. Nie wiedziałem wtedy, co chciała zrobić – wyprostować kierownicę i przejechać psa czy ominąć go z drugiej strony, czy wyprowadzić nas z poślizgu – tak jak nie wiem, czemu instynkt kazał mi się z nią siłować. Byłem silniejszy, skręciłem mocniej w lewo i walnęliśmy w drzewo od strony pasażera

Pamiętam zgrzyt blachy i okropny, najbardziej obrzydliwy dźwięk, jaki słyszałem w życiu. I ból, który objął całe moje ciało ogniem, a potem wbijał się w każdą jego część igłami lodu. Potem nie pamiętam już nic, poza ciemnością, w którą się zapadałem. Ostatnią myślą było imię mojej żony, którego już nie zdołałem wypowiedzieć…

Nigdy sobie nie wybaczę

Ktoś wezwał karetkę i policję. Mnie wyciągnęli dość szybko, ale żeby wydobyć Agnieszkę, musieli rozcinać karoserię. A kiedy już ją wyjęli, lekarz stwierdził zgon. Nie miała żadnych szans, by wyjść z tego cało – zginęła na miejscu. Ja miałem złamaną nogę, miednicę, pękniętą kość ramienia. Byłem pocięty i posiniaczony. Przez moją klatkę piersiową biegła fioletowa wstęga, którą zostawił pas. Ale żyłem.

Wolałbym się zamienić z Agnieszką miejscami! Wolałbym nie żyć! Ale… nie miałem tego luksusu. Została trójka dzieci, dla których musiałem trwać, choć świadomość, że przez mnie Aga zginęła, odbierała mi wolę istnienia. Bo to była moja wina, cokolwiek by mi mówiono, jakkolwiek by mnie pocieszano – że odruch, instynkt, wypadek, los. Wiedziałem swoje.

To moja wina, że leżała gdzieś w kostnicy. To moja wina, że dałem się podpuścić. Mogłem jechać bezpieczną pięćdziesiątką, mogłem olać tego psa, mogłem nie szarpać kierownicy, mogłem ją kochać bardziej, tak by mój instynkt nie poświęcił jej, by uratować mnie…

Kiedy leży się w gipsie, na wyciągu w szpitalu, ma się wiele czasu na myślenie i na płakanie. Robiłem jedno i drugie. Analizowałem każdą sekundę tej podróży. Wspominałem każdą chwilę spędzoną razem z Agnieszką, od kiedy się poznaliśmy, i rozpaczałem, i umierałem z tęsknoty…

Zostały mi tylko obrazy, kadry w głowie, zapamiętane zapachy, dźwięki, dotknięcia. Jej uśmiech, gdy poprosiłem ją o rękę. Jej oczy, pełne łez szczęścia, kiedy rodziły się nasze dzieci. To, jak tańczyła. To, jak nuciła ulubioną piosenkę. To, jak gładziła dzieci po główkach, gdy zasypiały. To, jak wtulała się we mnie. Zapach jej włosów, smak jej malinowej szminki. Brzmienie jej głosu. Odgłos jej kroków…

To koniec. Nigdy już tego nie zobaczę, nie poczuję, nie usłyszę, nie doświadczę. Czemu dodałem gazu, choć wcale nie chciałem? Dlaczego nie zatrzymałem wozu i nie powiedziałem: oddaję miejsce mistrzowi kierownicy?

Czuję się winny

Jak teraz spojrzę w oczy naszym dzieciom? Jak mam żyć ze świadomością, że zabiłem ich matkę, że to przez mnie nie mogą już poczuć jej dotyku, obecności, miłości? W porównaniu z tą torturą zarzuty postawione przez prokuraturę – prowadzenie z nadmierną prędkością i spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym – to nic.

Zasłużyłem na karę. Godzę się z tym, że być może pójdę do więzienia. Odpokutuję zgodnie z prawem. Nie odpokutuję nigdy wobec naszych dzieci, rodziców Agnieszki, jej przyjaciół. Zawsze już będę miał przed oczami jej dłonie kurczowo chwytające kierownicę, kiedy starała się mi pomóc wyjść z poślizgu.

Do końca życia będę słyszał w koszmarach jej krzyk i chrzęst miażdżonego ciała. Nie zdołam przeprosić bliskich za tę krzywdę, nie zdołam wybaczyć samemu sobie… Bo niby, jak to zrobić? Określenie „nieumyślne spowodowanie śmierci” jest zbyt eufemistyczne, nie oddaje tego, co dzieje się w moim sercu. A tam jest tylko mrok, tam jest tylko poczucie winy, tam jestem mordercą ukochanej kobiety. Nie mogę przestać płakać, obejmując nasze dzieci. Jak mam być dla nich opoką, skoro sam potrzebuję jakiegoś oparcia, choćby dna, od którego mógłbym się odbić?

Mam wrażenie, że ciągle spadam, ciągle tonę, bez możliwości wypłynięcia na powierzchnię. Nie wiem, czy kiedykolwiek to się zmieni, nie wiem, czy kiedykolwiek poczuję się lepiej. Rany się zasklepiły, kości się zrosły. Zmiażdżona dusza nie poskleja się nigdy.

Czytaj także: „Znajomi o mnie zapomnieli, gdy wyprowadziłem się do leśnej głuszy. Tam poznałem smak szorstkiej, męskiej przyjaźni”
 „Na 30. rocznicę ślubu mąż dał mi w prezencie pozew rozwodowy. Po roku wracał na klęczkach, bo wybranka puściła go kantem”
„Mąż adoptował i pokochał moją córkę. Po 15 latach pojawił się jej biologiczny ojciec i zniszczył naszą rodzinę”
 

Redakcja poleca

REKLAMA