Tamten rok był najgorszy w moim życiu. Miałam 35 lat i wszystko się zawaliło… A zaczął się tak wspaniale. Marek, mój mąż, zabrał mnie na sylwestra do Tajlandii. Ten wyjazd był jak drugi miesiąc miodowy. Piękne plaże, wspaniałe jedzenie, wygodne hotele.
Zachowywaliśmy się jak nowożeńcy. Wpatrzeni w siebie, roześmiani, szczęśliwi… Marek tłumaczył mi później, że to był pożegnalny prezent. Moim zdaniem to było niepotrzebne okrucieństwo. Dwa tygodnie po powrocie mój mąż oświadczył mi, że odchodzi.
– Wiesz, że ja chcę mieć dzieci. Zawsze to mówiłem. A ty nie możesz mi ich dać – tłumaczył. – Poznałem kogoś. Ma na imię Zosia, ma 25 lat. I pod sercem nosi już moje dziecko. Przepraszam cię.
Mama nie chciała walczyć, poddała się
Zajęło mi trochę czasu, zanim zrozumiałam, co tak naprawdę Marek do mnie mówi. Tak, wiedziałam, że marzy o dziecku. Ja też go chciałam. Tak, zdaniem lekarzy to była moja wina. Próbowaliśmy wszystkiego, terapii hormonalnej, in vitro. Dwa razy udało mi się zajść w ciążę. Żadnej nie donosiłam.
Lekarze ostrzegli mnie, że kolejnej próby mogę nie przeżyć. Przez jakiś czas rozmawialiśmy o adopcji. Wydawało mi się, że oboje jesteśmy na ten krok gotowi. Planowaliśmy, że wiosną pójdziemy do ośrodka adopcyjnego. Zamiast tego Marek wybrał Zosię.
Rozwód dostaliśmy bardzo szybko. Zanim dziecko się urodziło – Marek był już mężem Zosi. A kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że mój mąż długo nie nacieszył się z ojcostwa. Mówiąc wprost, został przez uroczą Zosię wystrychnięty na dudka.
Najpierw w czasie rozwodu oskubała go z mieszkania, samochodu, dostała też na ich syna wysokie alimenty. Pół roku po rozwodzie wniosła do sądu sprawę o zaprzeczenie ojcostwa. Badania genetyczne nie pozostawiały wątpliwości – Marek nie był biologicznym ojcem Tymka. Jasne, alimentów nie musiał dalej płacić – ale mieszkania już nie odzyskał.
Ale wróćmy do tamtego roku. Po odejściu Marka nie miałam nawet czasu poużalać się nad sobą. Trzy tygodnie później moja mama dowiedziała się, że ma nowotwór. Trzustka, wątroba… zaatakowane były już wszystkie ważne organy. Odmówiła przyjmowania chemii.
– Córuś, to koniec. Nie mam siły. Dobrze wiesz, że leczenie tylko przedłuży moją agonię o kilka miesięcy. Wolę się nacieszyć tym, co mi zostało. Pojedziemy z tatą nad morze, potem w Bieszczady. Chcę się zdążyć pożegnać z każdym ważnym miejscem.
Płakałam, próbowałam ją przekonać, lecz w głębi serca wiedziałam, że ma rację. Tata stanął po jej stronie. Mama odeszła w listopadzie. W grudniu tata miał zawał. Lekarze nie zdążyli go uratować.
Na Boże Narodzenie zostałam sama
Przez kilka miesięcy jakoś funkcjonowałam. Musiałam zająć się porządkowaniem spraw po rodzicach, sprzedałam swoje mieszkanie, przeprowadziłam się do domu po nich. Chodziłam po bankach, urzędach. Od internistki dostałam leki nasenne…
Wykonywałam tylko niezbędne minimum czynności. Jadłam, żeby nie umrzeć, myłam się, żeby nie śmierdzieć. Do pracy przychodziłam pierwsza, wychodziłam ostatnia. Ale to były tylko pozory. Robiłam jedynie to, co musiałam. Przez resztę czasu wpatrywałam się w monitor. Byle zabić czas.
Ze znajomych, których nie miałam wielu, większość powoli odpadała. Ile razy można kogoś zapraszać i spotykać się z odmową? Została mi tylko Ania, przyjaciółka jeszcze z podstawówki. Choć bardzo się starałam, żeby ją zniechęcić, trwała przy mnie. To ona po raz pierwszy zasugerowała, że powinnam iść do lekarza. Że to już nie jest zwykły smutek.
– Anka, daj spokój. Jaka depresja. Nie widzisz, że jestem w żałobie? Nie rozumiesz tego? Pozbieram się, tylko dajcie mi wszyscy święty spokój! – zaczęłam wrzeszczeć.
I kazałam jej sobie pójść. Żeby udowodnić samej sobie, że wszystko jest okej, zaczęłam porządki. Przemalowałam ściany w salonie. Postanowiłam wymienić meble. Stare ubrania oraz rzeczy po rodzicach postanowiłam oddać do noclegowni dla bezdomnych.
Przysłali po nie furgonetkę. W czasie pakowania pękło pudło z rzeczami mamy, wypadła jej ulubiona podomka. Podniosłam ją i poczułam zapach perfum. Ukryłam w podomce twarz i zaczęłam płakać.
– Zostawcie to wszystko i się wynoście. Rozumiecie? Wynoście się!
Posłuchali. Odjechali z meblami, ale kartony zostały na podjeździe. Wciągnęłam je z powrotem do domu i w pustym salonie porozkładałam na podłodze ubrania rodziców. Położyłam się na nich i leżałam tak cały weekend. W poniedziałek wyszłam z pracy o normalnej godzinie. Wróciłam do domu, zjadłam zupę z torebki i poszłam do salonu. Układałam ubrania rodziców na kupki, przekładałam. Z każdym sweterkiem, kurtką łączyło się tyle wspomnień! Trochę płakałam, trochę się śmiałam, aż zasnęłam.
W ten sposób funkcjonowałam przez półtora roku. Praca, jakieś zakupy, a potem zamykałam się w salonie z duchami rodziców. Gdy czasem wpadała Anka, zamykałam pokój na klucz i kłamałam:
– Wiesz, tam ciągle trwa remont, pokażę ci dopiero, jak wszystko urządzę.
Anka kiwała z powątpiewaniem głową, ale nie nalegała. Po tamtej awanturze przestała też wspominać o lekarzu i depresji. Któregoś dnia nie poszłam do pracy. Byłam pewna, że poprosiła mnie o to mama. Do Anki napisałam esemesa: „Wzięłam wreszcie zaległy urlop. Jadę do Gdańska, do kuzyna. Odezwę się, jak wrócę”. Potem wyłączyłam telefon. Rzuciłam pracę z dnia na dzień, bo miałam dość ciągłych pytań o to, jak się czuję. Chciałam świętego spokoju, jednak w mojej głowie zatarły się granice rozsądku i pogrążyłam się w smutku.
Obudziłam się w białej sali. Byłam sama.
– Mamo, tato! – zaczęłam wołać.
Najpierw cichutko, potem coraz głośniej. Dziś wiem, że Anka i mój szef Tomasz uratowali mi życie. Anka po kilku próbach kontaktu ze mną poszła do mojego biura. Usłyszała od Tomka, że po prostu porzuciłam pracę. Z dnia na dzień.
Razem próbowali dostać się do mojego domu. W końcu udało im się przekonać policję, że musi mi pomóc. Anka wysprzątała dom. Rzeczy po rodzicach wyniosła do piwnicy, kupiła mi nową kanapę, fotele i stół.
– Nie martw się, oddasz mi, jak będziesz miała z czego – zapewniła.
Wiedziałam, że muszę zacząć życie na nowo
I że muszę wyjść do ludzi. Anka starała się, jak mogła, zabierała mnie ze sobą do swoich znajomych na przyjęcia, weekendy. Byłam jej wdzięczna, lecz wiedziałam, że muszę znaleźć swoje stado. Próbowałam sobie przypomnieć, co sprawiało mi kiedyś przyjemność. Sport. Rower. Wycieczki górskie.
Poszukałam w internecie. Okazało się, że w mojej okolicy działa Sąsiedzki Klub Turystyczny. Poszłam na pierwsze spotkanie. Grupa ludzi w wieku od 20 do 70 lat. Próbowałam się nie wychylać, usiadłam w kącie. Ale zauważyła mnie starsza pani.
– O, mamy chyba nowego członka, prosimy tu do nas, prosimy.
Musiałam wyjść na środek.
– Dzień dobry, mam na imię Marzena. Mieszkam niedaleko. Mam za sobą ciężki okres… i postanowiłam, że muszę zmienić swoje życie. Mam nadzieję, że mi w tym pomożecie – wypaliłam w końcu.
Od tamtej pory minął już rok. Wciągnęłam się w działalność klubu. Na tyle mocno, że wycieczki rowerowe i piesze przestały mi wystarczać. Pół roku temu powołałam sekcję sportową. Jest nas na razie trójka. Ja, Maciek i Andrzej. Chcemy wystartować w triatlonie. Reszta trochę się z nas śmieje. Fakt, nie wyglądamy na atletów. Ale trenujemy ostro. Na następny sezon powinniśmy być gotowi.
Wróciłam do pracy. Spotykam się z Anką. Wiem, że ciągle się o mnie martwi. Czasem, jak mówię, że wyjeżdżam z klubem, to wiem, że mnie sprawdza. Nie mam jej jednak tego za złe.
Czytaj także:
„Przyjaciółka marzyła o mężu i sukni, lecz znów trafiła na świnię. Kochanek skradł nie tylko jej serce, ale i nasz aparat”
„Na emeryturze miałam odpoczywać, zwiedzać i żyć pełną piersią, lecz coś poszło nie tak. Nie tak to sobie wyobrażałam”
„Córka miała wszystko podstawione pod gębę, a i tak traktowała mnie jak śmiecia. Jest mi wstyd, że wychowałam taką egoistkę”