„Na emeryturze miałam odpoczywać, zwiedzać i żyć pełną piersią, lecz coś poszło nie tak. Nie tak to sobie wyobrażałam”

Kobieta na emeryturze fot. Adobe Stock, Dragana Gordic
„Przez pierwsze miesiące cieszyłam się. Wylegiwałam się do południa, chodziłam na spacery, czytałam zaległe lektury, robiłam wnukom sweterki na drutach. Ale powoli mój impet słabł".
/ 06.11.2022 09:30
Kobieta na emeryturze fot. Adobe Stock, Dragana Gordic

Obiecałam sobie, że pierwszego dnia emerytury wyrzucę budzik. Ten przeklęty terkoczący czasomierz, który wyrywał mnie ze snu o 5.45 w każdy dzień roboczy przez 27 lat! Zatrudniając się w sanepidzie, nie myślałam, że poświęcę badaniu wody niemal pół życia.

Pomyli się ktoś, kto sądzi, że nie lubiłam swojej pracy, ale… ile lat można robić to samo? Z utęsknieniem wyczekiwałam pierwszego dnia wolności. Namawiali mnie, żebym popracowała jeszcze rok, dwa, ja jednak nie zamierzałam iść w tym kieracie ani dnia dłużej.

Odbyło się przyjęcie pożegnalne. Postawiłam ciasto, kawę i szampana; dostałam bukiet kwiatów i brzydki wazon w prezencie od dyrekcji, uściskałam koleżanki. A następnego dnia budzik znowu wyrwał mnie ze snu za piętnaście szósta. Wytresowana niczym małpa w cyrku, nie pomyślałam, żeby go wyłączyć. Koniec z tym! Pora spełnić daną sobie kiedyś obietnicę.

– Irenko, w koszu na śmieci zauważyłem twój budzik, zepsuł się? – spytał mnie Edek przy śniadaniu.

– Nie, wyrzuciłam go – odparłam beztrosko. – Jestem na emeryturze, nie muszę już wstawać na gwizdek. 

– No… niby tak… – w głosie męża wyczułam dziwne wahanie. – Ale szkoda pozbywać się dobrego zegarka.

Teraz wreszcie odpocznę!

Od paru lat był na rencie i większość czasu spędzał na działce albo grając z kolegami w ukochane szachy. Robił, co chciał, nie to, co musiał. Jakże mu zazdrościłam! 

– Szczęśliwi czasu nie liczą – uśmiechnęłam się do męża. – Dobrze będzie, Edzik, teraz wreszcie pożyjemy. Zaczniemy zwiedzać. Zawsze marzyłam o wyciecze do Rzymu. Co ty na to?

Nie wyglądał na przekonanego. Martwił się pieniędzmi. Niepotrzebnie. Na co dzień żyliśmy skromnie, a nasi chłopcy dawno się usamodzielnili i nie potrzebowali pomocy finansowej. Kiedy mieliśmy wydawać oszczędności jak nie teraz? Przez pierwsze miesiące cieszyłam się niczym więzień, który po latach zamknięcia wyrwał się na wolność. Wylegiwałam się do południa, chodziłam na spacery, czytałam zaległe lektury, studiowałam przewodniki po Europie, planując przyszłe wycieczki, robiłam wnukom sweterki na drutach, szalałam na działce, malując altanę i sadząc nowe drzewka. Ale powoli mój impet słabł,  zaczęło mi brakować pomysłów na kolejny dzień, tydzień, miesiąc. I pojawił się dziwny lęk…

– Cierpisz na syndrom nagłego emeryta – postawiła diagnozę Hanka, moja przyjaciółka jeszcze ze studiów. – To się zdarza wartościowym jednostkom. Wiem, co mówię. Miałam dużo starszego męża i już to kiedyś przerabiałam. Etap pierwszy: zachłystywanie się swobodą. Etap drugi: strach, że nie da się zapełnić rozrywką każdej chwili. Etap trzeci: lepiej w niego nie wchodzić. Dobrze ci radzę, znajdź sobie jakieś dorywcze zajęcie.

– Chyba żartujesz? – prychnęłam, nie traktując poważnie jej teorii. – Nie po to odeszłam z sanepidu z kryształowym wazonem pod pachą, żeby teraz składać breloczki albo długopisy!

Zresztą wkrótce miałam zajęć pod dostatkiem. Gdy Edek wskutek wylewu doznał paraliżu lewej strony ciała, wszyscy wpadli w przerażenie. Synowie chcieli zatrudnić kogoś do pomocy, ale się nie zgodziłam. Wreszcie wiedziałam, co mam robić. Poczułam przypływ energii. Kupiłam sobie nowy budzik, by regularnie serwować mężowi lekarstwa. Karmiłam go, myłam, czytałam gazety. Nawet uczyłam się grać w szachy, do czego nie dałam się namówić przez czterdzieści lat naszego małżeństwa.

Nie tak miało być!

Dopiero teraz, gdy Edek gasł w oczach, a ja ze wszelkich sił starałam się go zatrzymać przy sobie…
Nie udało się. Zmarł w szpitalu, do którego trafił po kolejnym wylewie. Już nie cierpiał, to jedno mnie pocieszało.

Zostałam sama ze swobodą, a raczej pustką, której nie umiałam zapełnić. Jeździłam na działkę, zaczęłam remont mieszkania. Wybrałam się na upragnioną wycieczkę do Rzymu i Watykanu. Stojąc na placu Świętego Piotra, czułam się prawie szczęśliwa, ale potem wróciłam do pustego domu i znów nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Rozpłakałam się.

Nie tak wyobrażałam sobie emeryturę. Przez lata przywykłam do stałego rozkładu zajęć, do dnia wypełnionego obowiązkami, do tego, że wypoczynek był luksusem. Marzyłam, by się uwolnić, a teraz?

Tęskniłam nawet za marudnym, niekompetentnym szefem. Przynajmniej było kogo obgadywać, na kogo się wściekać. Nie wiem, czemu kiedyś mi się wydawało, że w pracy wiało nudą. Czasem tyle się działo, że człowiek z trudem nadążał. No i zawsze było z kim poplotkować. Może pospieszyłam się z odejściem?

Tyle że już nie było odwrotu! Z cennej pracownicy stałam się emerytką – czytaj: nikomu niepotrzebną, starą kobietą. Odwiedzając dzieci, czułam się jak piąte koło u wozu. Tyle mieli do obgadania, tyle spraw ich zaprzątało, a ja co? W końcu ile można opowiadać o jednej wycieczce do Włoch?

Przestałam się narzucać. Zamknęłam się w domu. Nie chciało mi się czytać, spacerować ani jeździć na działkę. Na co, po co? Od rana do wieczora oglądałam telewizję. Wystarczyły dwa lata emerytury, bym zmuszała się do wstawania z łóżka, sprzątania, robienia zakupów i posiłków. Nie odbierałam telefonów, nie podchodziłam do drzwi, chyba że zjawił się listonosz z pieniędzmi. Chłopcy, acz niechętnie, pogodzili się z faktem, że ich matka zdziwaczała. Martwili się o mnie, lecz w końcu zrezygnowali z prób wyrwania mnie z marazmu. Tylko Hania się nie poddała.

O rany, co ona najlepszego wymyśliła?

Wpadała raz po raz niczym burza i wymyślała mi od kretynek. Nie mogłam jej ignorować. Dzwoniła do drzwi tak długo, aż jej otworzyłam. Znałyśmy się od wieków i na dodatek była moją sąsiadką z trzeciego piętra. Doskonale wiedziała, kiedy jestem w domu, nie dawała się oszukać.

– Irena, tak dalej być nie może! – wparowała do mnie pewnego letniego dnia. – Uprzedzałam, że emerytura ogłupia, zwłaszcza osobniki ambitne i inteligentne, ale ty już przekraczasz wszelkie dopuszczalne granice. Co to za strój? – obrzuciła mnie zdegustowanym spojrzeniem.
Sama wyglądała jak spod igły. Ja miałam na sobie dres. Wygodnie mi w nim było

– Odczep się, dobra? – jęknęłam. – Cierpię na migrenę…

– Cierpisz na syndrom nagłego emeryta, już ci mówiłam. I właśnie wkroczyłaś w fazę trzecią, najgorszą: totalnego zniechęcenia spowodowanego nadmiarem wolnego czasu. Ale mam na to receptę. Jak wiesz, jestem od roku wykładowcą w prywatnej szkole medycznej. Trzyletnim studium, działającym w trybie dziennym i wieczorowym.

– Tak…? – zdziwiłam się.

– Tak – zmarszczyła brwi. – Na pewno ci się chwaliłam, lecz widocznie byłaś zbyt zajęta rozczulaniem się nad sobą, żeby słuchać. Teraz nie uroń ani słowa. Uważaj: potrzebują kogoś do laboratorium recepturowego i od razu pomyślałam o tobie.

– Niby czemu? – mimo gorąca przeszyły mnie ciarki; miałam złe przeczucia.   

– Bo masz odpowiednie kwalifikacje i nic innego do roboty. Już zgłosiłam twoją kandydaturę – oznajmiła ta cholera.

– Zwariowałaś?! – przeraziłam się. – Jakie kwalifikacje? Nie dostałam się na medycynę, byłam za słaba…

– Ale byłaś świetna na farmacji. W sporządzaniu receptur lepsza ode mnie, a to coś znaczy – Hania nigdy nie cierpiała na nadmiar skromności. – Nie pojmuję twoich obaw, przecież zanim trafiłaś do sanepidu, przepracowałaś kilka lat w aptece.

– Co ty chcesz mi zrobić? – szepnęłam.

– Uratować cię, dziewczyno. Nie mogę patrzeć, jak się marnujesz. Tkwisz w domu jak w więzieniu. Nie poznaję cię. Gdzie się podziała dawna, pełna energii Irenka, która potrafiła robić pięć rzeczy naraz? Gdzie ona jest, co?

– Zestarzała się. A co do tej pracy… pewnie płacą grosze, skoro szukają chętnych wśród emerytów – zakpiłam, łapiąc się tej linii obrony.

– Wypraszam sobie! – obruszyła się. – Stać mnie na dużo więcej niż niańczenie wnuków czy karmienie gołębi w parku. Ciebie też. Poza tym, zależnie od liczby godzin wyciągam od tysiąca do dwóch tysięcy złotych miesięcznie.

Hanka wzruszyła ramionami

Z wrażenia przełknęłam ślinę.

– Sama widzisz – powiedziała. – Kwota nie do pogardzenia. Ale nie tylko o pieniądze chodzi. Uwierz, naprawdę jesteś im potrzebna. Nikogo lepszego i bardziej dyspozycyjnego nie znajdą.

I tu mnie miała. Nic więcej nie musiała dodawać. Przydatność, tego najbardziej mi brakowało na emeryturze. Tylko czy dam radę? Nigdy wcześniej nie uczyłam. Pomaganie synom w lekcjach to nie to samo co zawodowe nauczanie.

– Poradzisz sobie. Jesteś praktykiem, nie teoretykiem, i bardzo dobrze. Spójrz na siebie jak na mądrą czarownicę, która uczy młodych adeptów warzenia leczniczych kordiałów. Mają nie pomylić składników, dawek, proporcji. Twoja aptekarska precyzja, lata doświadczeń przy badaniu wody sprawdzą się lepiej niż dyplom z pedagogiki. To w końcu dorośli ludzie, a nie dzieciaki z podstawówki.

Tak podbudowana poszłam na spotkanie z panią rektor. Przyjęła mnie miło. Wysłuchała mojej zawodowej historii, pomysłów na ćwiczenia, z szacunkiem przyjrzała się mojemu wypłowiałemu dyplomowi magistra farmacji. Na koniec powiedziała:

– Pani Hanna bardzo panią zachwalała. I z tego, co widzę, nie myliła się. Teoria wykładów musi być poparta praktyką na ćwiczeniach. Sprawdziłam, w naszym mieście są zaledwie cztery apteki, które sporządzają leki na receptę. To zamierająca sztuka. A szkoda. Mam nadzieję, że z pani pomocą to się zmieni. Oto skrypty wykładów… – przesunęła w moim kierunku grubą teczkę. – Witam w zespole, pani Ireno. Zaczynamy od października.

Natychmiast pobiegłam do piwnicy, gdzie trzymałam stare notatki z ćwiczeń. Na szczęście ich nie wyrzuciłam. Tajniki w nich zawarte były teraz na wagę złota. Bo w skryptach znalazłam wyłącznie mądre teoretyczne terminy. Żadnych konkretów. 

Uskrzydlona wracałam do domu

Zapewniłam panią rektor, że do października zdążę przygotować konspekt zajęć na pierwszy semestr. Trzy roczniki, po jednej grupie w każdym, i jeszcze dwie grupy zaoczne. Miałam co robić przez calusieńkie lato. Kto by pomyślał, że jeszcze tydzień temu wizja chodzenia po domu w dresie wydawała się najbardziej realna…

Gdy po kilku dniach na rodzinnym obiedzie wyznałam, że niedługo zostanę wykładowcą, mój najmłodszy wnuczek, Piotruś, zaczął wołać:

– Babcia idzie do szkoły, babcia idzie do szkoły! Tak jak ja!

– Babcia będzie nauczycielką, nie uczniem – wyjaśniła mu mama.

– To znaczy, że mniej się boi? – Piotrek nieco zmarkotniał.

– To znaczy, że boję się dużo bardziej niż ty – zapewniłam go szczerze.

– Fajnie – uśmiechnął się.

– Mamo, jesteś pewna? – spytała Marysia, moja synowa. – To spore zobowiązanie, a ty nigdy nie uczyłaś…

– Uważasz, że sobie nie poradzę? – odezwało się we mnie wcześniejsze wahanie.

– Oczywiście, że sobie poradzisz! – huknął Michał. – Gdyby nie ty, w życiu bym nie zaliczył chemii organicznej. Maryśka, nie mąć matce w głowie, dobrze? Wreszcie zdecydowała się ruszyć z domu i chwała Bogu, bo miałem wrażenie, że ktoś mi rodzicielkę podmienił. 

Tak jak obiecałam, towarzyszyłam Piotrusiowi w jego pierwszej drodze do szkoły. Bardzo żałował, że nie mógł mi się odwzajemnić tym samym. Ja też. Potrzebowałam wsparcia. Na drżących nogach poszłam na moje pierwsze zajęcia.

– Hm, dzień dobry państwu. Na tych zajęciach nauczymy się przyrządzania różnych mikstur…

– Alkoholowych też? – spytał dowcipniś z ostatniego rzędu. – Reflektowałbym, nawet bardzo…
Rozległy się chichoty.

Tuś mi, bratku! Ale nie z takimi jak ty miałam już do czynienia.

– Owszem, alkohol etylowy, nie mylić, broń Boże, z metylowym, będzie składnikiem niektórych recept, ale w tak znikomych ilościach, że na kaca nie pomoże. W przypadku pana dolegliwości proponuję piwo, okaże się bardziej skuteczne.

Poczułam wiatr w żaglach

Od kilku lat jestem „wiedźmą Irenką”, jak mnie nazywają. Nie toleruję spóźnień ani lekceważenia. Nie robię niczego nadzwyczajnego. Przyrządzam z uczniami syrop na kaszel, puder na odparzenia, krople uspokajające albo na żołądek. Nic wielkiego, ale liczą się dokładność i właściwe podejście. Tego ich uczę. To może kiedyś uratować komuś życie.

Czy tak sobie wyobrażałam emeryturę? Osiem godzin dziennie, często zajęte weekendy, rodzina marudząca, że nie mam dla nich czasu, wakacyjne wypady do sanatorium albo… do Europy. Kupiłam sobie aparat cyfrowy, by dzieciaki choć w części zobaczyły i poczuły to, co ja. Czy tak miało być? Właśnie tak. Nie inaczej.

Czytaj także:
„Marzyłem o miłości, ale internetowe randki były porażką. Gdy uznałem, że nie ma dla mnie nadziei, los mi to wynagrodził”
„Zakochałam się w facecie młodszym o 13 lat. Jego wiedźmowata matka wyzywa mnie na ulicach. W rodzinnym mieście jestem skończona”
„Kobietom to bym nieba przychylił. A te żałosne, głupie istoty nie chcą brać. Doceniały moje pieniądze, ale uczuć już nie”

Redakcja poleca

REKLAMA