Przez całe dorosłe życie byłam bardzo zajętą kobietą. Bywało ciężko, czasem miałam wrażenie, że doba jest za krótka, ale nigdy nie narzekałam na swój los.
Szczęście bliskich było dla mnie najważniejsze
Cieszyłam się, że ich mam, że jestem potrzebna. Prosiłam więc Boga tylko o jedno: by nigdy nie zabrakło mi energii i sił, by podołać wszystkim obowiązkom. Wysłuchał mojej prośby. Mąż i dzieci żartowali czasem, że chyba jestem podłączona do jakiejś dodatkowej baterii. Rzeczywiście, gdy inni padali ze zmęczenia, ja niestrudzenie parłam do przodu jak czołg.
Kilka lat temu mój szczęśliwy świat zaczął się walić. Najpierw zmarł nagle mój mąż, potem dzieci wyjechały za granicę. Najpierw córka, niedługo po niej syn. Myślałam, że rozstajemy się tylko na kilka miesięcy. Popracują trochę, zarobią i wrócą. Ale nie… Zostali na obczyźnie. Kasia zamieszkała ostatecznie w Hiszpanii, Michał we Francji.
Od tamtej pory widywaliśmy się tylko trzy, cztery razy w roku. Czy było mi przykro? Pewnie, że tak, ale starałam się o tym nie myśleć. Miałam przecież jeszcze swoją pracę i grono sprawdzonych przyjaciółek, z którymi spędzałam miło wolny czas. Choć więc brakowało mi bliskich, a moje życie nieco zwolniło, nie narzekałam jeszcze na samotność i bezczynność.
Całymi dniami oglądałam seriale
Spotkał mnie wtedy kolejny cios: wysłano mnie przymusowo na emeryturę. Nie chciałam odchodzić z firmy, bo planowałam, że popracuję jeszcze z pięć lat. Ale szef był nieubłagany.
Powiedział, że co prawda żal mu się ze mną rozstawać, ale przez pandemię musi zredukować zatrudnienie. A przyzwoitość nakazuje mu, by pożegnać się z tymi, którzy będą mieli z czego żyć, opłacić rachunki.
Byłam załamana. Czułam się stara, niepotrzebna. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Przecież w całym swoim dorosłym życiu nie miałam aż tyle wolnego czasu!
Była pandemia. W normalnej sytuacji poszukałabym pewnie sobie natychmiast jakiegoś zajęcia. Poszłabym na wykłady Uniwersytetu Trzeciego Wieku, została wolontariuszką w schronisku dla zwierząt, zaczęła zwiedzać kraj z Klubem Seniora… Ale z powodu ograniczeń i zakazów było to niemożliwe.
Nawet z przyjaciółkami nie mogłam się spotkać na ploteczki czy brydża, gadałyśmy jedynie przez telefon. Tak jak wszyscy zamknęłam się w czterech ścianach swojego mieszkania w blokowisku i próbowałam nie zwariować. Odkurzałam po trzy razy te same półki, przestawiałam książki, bibeloty, oglądałam w telewizji powtórki seriali. I wmawiałam sobie, że pandemia szybko się skończy i życie wróci do normalności.
Latem wydawało się, że wirus faktycznie jest w odwrocie. Co prawda lekarze specjaliści przestrzegali, że jesienią możemy się spodziewać drugiej fali zachorowań, ale starałam się o tym nie myśleć. Nie chciałam się niepotrzebnie denerwować. Wolałam być optymistką. I byłam. W myślach układałam sobie listę rzeczy, które zrobię, gdy ten koszmar się skończy.
Nadeszła jesień i czarny scenariusz, o którym mówili specjaliści, niestety się sprawdził. Liczba zakażeń zaczęła rosnąć w niespotykanym dotąd tempie. Codziennie zasiadałam przed telewizorem i wysłuchiwałam coraz bardziej dramatycznych wieści.
Że brakuje miejsc w szpitalach, że personel jest na na granicy wytrzymałości, że będzie jeszcze gorzej. Słuchałam tego, słuchałam i mój optymizm gdzieś się ulotnił. Zastąpił go lęk o życie i jakaś dziwna niemoc.
Wcześniej nigdy nie narzekałam na brak energii i sił, nie brakowało mi motywacji. A teraz byłam jak balon, z którego ktoś nagle wypuścił powietrze. Już nawet nie próbowałam wynajdywać sobie zajęć. Całymi dniami leżałam w łóżku i użalałam się nad sobą.
Rozum podpowiadał mi, że taka bezczynność i narzekanie do niczego dobrego mnie nie doprowadzą, ale nie potrafiłam się przełamać i pozbierać. I nie wiadomo, czym by się to dla mnie skończyło, gdyby nie pewne wydarzenie.
Czemu tak wydzwaniała? Coś się stało?
To było tuż po Nowym Roku. Jak zwykle leżałam w łóżku, gdy zadzwonił telefon. Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać, więc nie odbierałam. Ale ktoś po drugiej stronie był wyjątkowo namolny i ponawiał próby.
Chcąc nie chcąc, sięgnęłam więc po komórkę i spojrzałam na wyświetlacz. To była Teresa, moja daleka kuzynka. Byłam zaskoczona, bo od wielu lat właściwie nie utrzymywałyśmy ze sobą kontaktu.
Ona żyła sobie z córką i zięciem na wsi, na Podlasiu. Ja sama, we Wrocławiu. Więcej nas dzieliło, niż łączyło. Spotykałyśmy się tylko z okazji ślubów i pogrzebów. Wiedziałam, że wesela nikt w rodzinie nie planuje. Czyżby więc doszło do nieszczęścia? Zatrwożona odebrałam.
– Tereska? To naprawdę ty? Co się u was stało? Coś złego? – zarzuciłam ją pytaniami.
– Nie, wszystko w porządku. Chciałam po prostu sprawdzić, co u ciebie. Dawno nie rozmawiałyśmy. A w dzisiejszych trudnych czasach rodzina powinna o sobie pamiętać – usłyszałam.
– To miło, że tak myślisz. A co u mnie? No cóż, jeszcze chodzę i oddycham… Ale nie wiem, jak długo… Fatalnie się czuję
– westchnęłam.
– O Boże, co ci dolega? Wirus cię dopadł? – zaniepokoiła się.
– Nieeee. Na szczęście nie… A przynajmniej nic o tym nie wiem.
– No to co się stało?
– A masz czas i ochotę, żeby posłuchać? Bo to nie będzie krótka historia.
– Mam.
– To może ja zacznę od początku – odparłam.
Przez następne pół godziny opowiadałem jej, jakie to nieszczęścia spotkały mnie w ostatnim czasie. O wyjeździe dzieci za granicę, przymusowej emeryturze, izolacji, samotności, bezczynności i tej denerwującej niemocy, która mnie ogarnęła. Wyrzucałam z siebie wszystkie smutki i żale.
– Zawsze byłam taka silna, obrotna, chętna do działania. A teraz? Mam wrażenie, że zapadam się w jakąś czarną otchłań, z której nie ma wyjścia – zakończyłam.
Spodziewałam się, że Tereska od razu zacznie mi współczuć i pocieszać. Tymczasem ona długo milczała.
– O rany, ale ci zazdroszczę. Aż mnie w środku skręca – odezwała się w końcu.
– Ale czego ty mi tak zazdrościsz? – zdziwiłam się.
– Też bym sobie poleniuchowała i poużalała się nad sobą w samotności. Choćby przez jeden, jedyny dzień.
– No wiesz, jak możesz! Nie zasłużyłam na takie złośliwości! – obruszyłam się.
– Ale ja wcale nie jestem złośliwa! Mówię szczerze! Gdybyś miała na głowie dom i córkę z czworgiem dzieci, to byś nie posądzała mnie o takie rzeczy.
– Z czworgiem? Z tego, co pamiętam, twoja Iwonka ma tylko jedno dziecko.
– Miała jedno, miała. Dawno temu. Trzy lata temu urodziła drugie, a dwa miesiące temu bliźniaki. Wyobrażasz to sobie? Ja wiem, że każde dziecko to skarb, ale chwilami ze zmęczenia nie wiem już, jak się nazywam. Maluszki są takie niespokojne, płaczliwe. Biedna Iwonka z trudem sobie z nimi radzi. Nie wysypia się, nie ma chwili dla siebie. A starsze? To żywe srebra. Ja Iwonce przy nich pomagam, ale to robota na okrągło i straszna odpowiedzialność. Wystarczy, że głowę na chwilę odwrócę i już coś broją… Nie mam czasu porządnie posprzątać, ugotować, poprać… – żaliła się dalej Tereska.
– A co z zięciem? Nie pomaga?
– Pomaga, ale rzadko, bo prawie w ogóle nie ma go w domu. Zapomniałaś już, że tirem jeździ na zagranicznych trasach? Jak wyruszy w drogę, to nie ma go przez tydzień albo i dłużej. Prosiłam, żeby zmienił firmę, ale nie może. Przez tę pandemię wielu kierowców robotę potraciło. Musi się trzymać tej, co ma, i pilnować, żeby szefostwu nie podpaść.
– O rany, to faktycznie nie jest ci za wesoło – przyznałam.
– A nie jest, nie jest… Zwłaszcza że mam już swoje lata. Ale cóż, muszę dalej ciągnąć ten wóz, bo na żadną pomoc liczyć nie mogę… No chyba że… – przerwała nagle.
Czułam, że coś chodzi jej po głowie.
– Że co? – ponaglałam ją.
– No chyba że ty do nas przyjedziesz! Choćby na trochę! – wypaliła.
Przyznam, że zaskoczyła mnie tą propozycją. Przez dłuższą chwilę nie mogłam wydusić z siebie słowa. Potem jednak odzyskałam głos.
– Ja? No coś ty! To niemożliwe! Nie mogę tak po prostu wyjechać z Wrocławia, wszystkiego zostawić!
– A dlaczego nie? Przed chwilą narzekałaś, że czujesz się samotna i niepotrzebna. U nas nigdy nie byłabyś ani sama, ani bezrobotna. I jeszcze byśmy ci dziękowały z Iwonką za pomoc.
– Wiem, ale…
– Ale co? To było tylko takie gadanie? Chciałaś sobie jedynie ponarzekać? A tak naprawdę to dobrze ci samej? I nie chcesz, żeby się coś w twoim życiu zmieniło? Jeśli tak, to wycofuję propozycję. Zapomnij o tym, co powiedziałam. I nie martw się, nie obrażę się…
– Nie o to chodzi… Po prostu boję się, że nie dam rady…
– E tam, nie dasz. Sama mówiłaś, że to bezczynność i samotność pozbawiły cię sił i energii. Masz szansę je odzyskać!
– No dobrze. Przyjadę. Nie wiem, na jak długo, ale przyjadę – poddałam się.
Głupio było mi odmówić. Pomyślałam, że posiedzę u Tereski najwyżej miesiąc i wrócę do siebie. Przecież na dobrą sprawę prawie nie znałam ani kuzynki, ani jej bliskich. Poza tym kochałam mój Wrocław i nie wyobrażałam sobie życia na wsi.
Trudno mi było przywyknąć do hałasu
Pierwsze dwa dni w domu kuzynki były bardzo trudne. Nie potrafiłam odnaleźć się w nowej sytuacji. Nie wiedziałam, co gdzie jest, co mam robić, przeszkadzał mi płacz maluszków, bieganie i psoty starszych dzieci.
Na dodatek męczyłam się nawet przy najlżejszych pracach. Wstawiłam pranie, obrałam trochę ziemniaków na obiad, usmażyłam parę kotletów i już czułam się, jakbym tonę węgla przerzuciła. Co godzinkę uciekałam więc na chwilę do swojego pokoju na poddaszu, by odsapnąć i pobyć w ciszy.
Nachodziły mnie wtedy wątpliwości. Zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam, czy przypadkiem nie spakować się i nie uciec. Ale Tereska jakby czytała w moim myślach. Gdy wracałam na dół, mówiła z uśmiechem:
– Wiem, że nie jest ci łatwo, ale nie przejmuj się… Wkrótce przywykniesz, a nawet polubisz cały ten cyrk.
Miała rację. Mijały kolejne dni, a ja coraz lepiej czułam się w domu na podlaskiej wsi. Byłam szczęśliwa, gdy kuzynka prosiła mnie o pomoc czy radę, chętnie wyręczałam Iwonkę w karmieniu maluszków, cieszyłam się, gdy starsze dzieci zaczęły mówić do mnie „ciociu”.
Ze zdziwieniem i radością odkryłam też, że wróciła mi dawna energia i siła. Robiłam coraz więcej, a coraz wolniej się męczyłam. Pod koniec stycznia byłam taka jak dawniej.
– Jak wrócę do Wrocławia i znowu zamknę się w czterech ścianach, to ta energia i siła pewnie mnie opuszczą. Szkoda, naprawdę szkoda. Nie pamiętam już, kiedy tak świetnie się czułam – powiedziałam przy kolacji.
– To nie wracaj. Możesz przecież zostać. Na zawsze – odezwała się kuzynka.
– Żartujesz sobie? Jak to na zawsze? Przecież tam jest mój dom – spojrzałam na nią zdziwiona.
– A w naszym jest ci źle, ciociu? – wtrąciła się Iwonka.
– Nie. Świetnie, ale…
– To o co chodzi?
– Bo to nie jest takie proste… Muszę sobie wszystko na spokojnie przemyśleć. Jak podejmę decyzję, to wam powiem. Ale dziękuję za propozycję. Jestem wam za nią bardzo wdzięczna – odparłam i szybko zmieniłam temat.
Na szczęście Tereska i Iwonka nie naciskały. Chyba wiedziały, że tamtego dnia więcej ze mnie nie wyciągną.
Z jednej strony tęskniłam za Wrocławiem, ruchem, moim Starym Miastem. Tam przeżyłam całe swoje życie, mam ulubione kąty, własne mieszkanie. Ale z drugiej… Jak sobie pomyślałam, że mam spędzić resztę życia w samotności, to mi się płakać chciało.
U Tereski czułam się potrzebna, doceniana, a nawet kochana. A tam? Z powodu izolacji i braku towarzystwa tylko czarne myśli mnie nachodziły.
Wróciłam do miasta, spakowałam potrzebne rzeczy i przyjechałam na Podlasie.
Czytaj także:
„Gdy słyszę opowieści sąsiadek o wnukach i dzieciach, łzy cisną mi się do oczu. Jestem samotna, dla mnie nikt nie ma czasu”
„Wychowałam 5 dzieci, a na starość zostałam sama. Wszyscy wolą zarabiać wielkie pieniądze za granicą niż się mną zajmować”
„Mama wychowała 5 dzieci i na starość została sama. Poświęciła życie dla rodziny, ale los gorzko jej się odwdzięczył”