Paweł pojawił się u nas we wsi cztery lata temu. Przyjechał z Warszawy. Kupił ziemię po starych Nowakach, wyremontował podniszczone budynki i urządził gospodarstwo agroturystyczne. Ludzie najpierw patrzyli na niego podejrzliwie. Nie mogli uwierzyć, że taki młody, mądry facet chce z własnej i nieprzymuszonej woli w głuszy mieszkać. Stąd przecież młodzi uciekali…
Zaglądali mu więc do okien, węszyli i szeptali po kątach, że pewnie ma coś na sumieniu, że musi się ukrywać. A on się nie przejmował. Tym, którzy chcieli słuchać, cierpliwie tłumaczył, że miał dość miasta, zgiełku, pośpiechu. Że chciał żyć spokojniej. Ileż on wódki w gospodzie chłopom musiał nastawiać, żeby mu uwierzyli!
Po roku dali mu spokój, a po dwóch latach zaczęli traktować jak swojaka. Bo to i zarobić przy turystach dał, i do kościoła co niedzielę chodził.
Od razu wpadł mi w oko. Innym dziewczynom też
Łaziły za nim, wdzięczyły się… Ale on wybrał mnie. Byłam taka szczęśliwa i dumna! Spędzaliśmy razem całe dnie, bo pomagałam mu w prowadzeniu gospodarstwa. Kiedy poprosił mnie o rękę, nie zastanawiałam się nawet chwili. Czułam, że to ten na całe życie… Ustaliliśmy, że ślub weźmiemy w październiku następnego roku. Tak jak jego rodzice, dziadkowie.
– U nas wszyscy wierzą, że październikowe małżeństwa są najtrwalsze. I to chyba prawda, bo rozwodów nie ma! – śmiał się.
Było mi wszystko jedno, kiedy staniemy przed ołtarzem. Najważniejsze, że chciał spędzić ze mną życie. Paweł nie potrafił usiedzieć spokojnie. Miał głowę pełną marzeń i planów. Wiecznie chciał coś w gospodarstwie ulepszać, rozbudowywać. Mówił, że chce przyciągnąć jeszcze więcej turystów, i to nie tylko w lecie.
– Muszę przecież zapewnić byt rodzinie, zwłaszcza jak się powiększy. Będziemy mieć przynajmniej trójkę dzieci – mówił mi.
Często jeździł więc na targi agroturystyczne, podróżował po Polsce, żeby podpatrzyć, jak radzą sobie inni. Cieszyłam się, że jest taki odpowiedzialny i myśli o przyszłości. Nawet nie podejrzewałam, że przez te jego wyjazdy wydarzy się coś, co może przekreślić moje marzenia o naszym szczęściu.
Robert był fotografem z Krakowa
Przyjechał do gospodarstwa w lipcu na kilka dni. Chciał odpoczywać i fotografować przyrodę. Całe dnie biegał z aparatem po okolicy. Był taki wesoły, otwarty. Paweł znowu wyjechał, więc wieczorami chętnie siadałam z Robertem i innymi letnikami na tarasie i słuchałam jego opowieści. Potrafił tak pięknie i ciekawie mówić! O krajach, które zwiedził, o ludziach, których spotkał. Pokazywał nam zdjęcia, filmy. Zauroczył mnie. Był jak z innego, nieznanego mi świata.
Kiedy więc ostatniego dnia pobytu niespodziewanie wziął mnie za rękę i pociągnął za sobą do pokoju, nawet się nie broniłam. Może za dużo wypiłam, a może byłam ciekawa, jak to jest z innym mężczyzną? Paweł był moim pierwszym i jedynym… Spędziliśmy z Robertem całą noc. Było zwyczajnie. Żadnych fajerwerków, rozstępującej się ziemi. Rankiem wyjechał. Przed wyjściem zostawił na stole swoją wizytówkę.
– Zadzwoń, jak będziesz w Krakowie. Może się spotkamy – rzucił.
– Zadzwonię… – wykrztusiłam, wiedząc, że nigdy tego nie zrobię.
Czułam się podle. Zdradziłam Pawła. Mężczyznę, którego kochałam i z którym za trzy miesiące miałam wziąć ślub. Przez cały dzień chodziłam jak struta i myślałam nad tym, co się stało. Nawet telefonów od Pawła nie odbierałam, w obawie, że z tonu mojego głosu odgadnie prawdę. Napisałam mu więc, że jestem zajęta i zadzwonię później. Biłam się tak z myślami do wieczora. Dobrze, że nowi turyści przyjechali i trzeba się było nimi zająć, bo chyba bym od tego myślenia zwariowała.
Gdy poszli już spać, otworzyłam butelkę wina i wypiłam ją całą. Nawet nie wiem, jak dowlokłam się do łóżka. Kiedy nazajutrz się obudziłam, czułam się o niebo lepiej. Pomyślałam, że nie ma się czym zamartwiać, rwać włosów z głowy. Przecież czasu cofnąć się nie da. Trudno, stało się. Najważniejsze, żeby Paweł się o niczym nie dowiedział. Podarłam więc wizytówkę Roberta i postanowiłam ten mój seksualny eksces wymazać z pamięci. Paweł wrócił po trzech dniach.
Niczego się nie domyślił
Był jak zawsze czuły, a i ja starałam mu się wynagrodzić jakoś tę zdradę. Wszystko się między nami świetnie układało. Prawie zapomniałam o Robercie. Z niecierpliwością odliczałam dni do naszego ślubu. Byłam szczęśliwa jak dawniej. Do czasu, aż nie dostałam okresu. Nie podejrzewałam, że to ciąża. Raczej jakieś kłopoty z hormonami. Już wcześniej miewałam z tego powodu nieregularne miesiączki, więc byłam pewna, że sytuacja się powtarza. Nie zrobiłam nawet testu, bo po co wydawać pieniądze? Pomyślałam, że moja ginekolog przepisze mi jakieś tabletki i wszystko wróci do normy. Tymczasem ona miała dla mnie inną wiadomość.
– Gratuluję, jest pani w ciąży, to ósmy tydzień – stwierdziła pogodnie.
– Słucham? Nie, nie to niemożliwe… Jest pani pewna? – dopytywałam osłupiała.
– Na sto procent – uśmiechnęła się.
Nogi się pode mną ugięły. Lekarka zauważyła, że coś ze mną nie tak, ale nie chciałam niczego wyjaśniać. Ledwie zdołałam wyjść z gabinetu. Usiadłam na krześle w poczekalni i długo próbowałam zebrać myśli. Wiadomość o ciąży mnie przeraziła. Nie chodziło o to, że nie chciałam tego dziecka. Przecież marzyłam o tym, aby być matką. Ustaliliśmy zresztą z Pawłem, że szybko powiększymy rodzinę, że nie ma na co czekać. Sęk w tym, że wcale nie byłam pewna, czy to jego dziecko.
Liczyłam te przeklęte tygodnie ze trzy razy. No i za każdym wychodziło mi, że ojcem może być Robert. Pewności nie miałam, bo dokładnej daty poczęcia to żaden lekarz nie ustali, ale prawdopodobieństwo było duże… Przez dwa tygodnie nie przyznałam się nikomu, że jestem w ciąży. Jednak potem powiedziałam Pawłowi. Doszłam do wniosku, że nie ma sensu przed nim tego dłużej ukrywać, bo ja się i tak zadręczam, a prawda tak czy inaczej za chwilę wyjdzie na jaw.
Jak podejrzewałam, bardzo się ucieszył. Od razu zaczął planować pokoik dla dziecka, oglądać foldery z mebelkami, wyobrażać sobie, jak to będzie cudownie, kiedy maluch już przyjdzie na świat. I tak jest do dziś.
– Dobrze, że nasz ślub jest już za chwilę. Przynajmniej bez problemu zmieścisz się w sukienkę! – śmieje się Paweł, dotykając z czułością mojego brzucha.
Chętnie śmiałabym się razem z nim, ale nie potrafię
Mama zawsze powtarzała mi, że nie można zbudować szczęśliwego małżeństwa na kłamstwie. Że szczerość to podstawa. Co więc mam zrobić? Przyznać się Pawłowi do przygody z Robertem? Powiedzieć, że dziecko może być jego? I liczyć na to, że się z tym pogodzi, zapomni? Bo mnie kocha, a miłość wszystko wybacza? Tak byłoby najuczciwiej, ale…
Nie mam złudzeń. Takie szczęśliwe zakończenia zdarzają się tylko w romansach. Jak znam życie, nasza historia zakończyłaby się zupełnie inaczej. Paweł odwołałby ślub, a mnie by przepędził na cztery wiatry. I nawet nie mogłabym mieć o to do niego pretensji. No bo który normalny facet chce wychowywać dziecko kochanka żony?! Może więc milczeć, wziąć ślub, czekać na narodziny dziecka i udawać, że wszystko jest tak, jak być powinno? A po cichu zrobić badania DNA? Jeśli się okaże, że ojcem jest Paweł, przynajmniej odzyskam spokój. Ale jeśli wyjdzie, że nie? Czy mam liczyć na to, że tajemnica się nie wyda? A jak maluch nie będzie podobny do Pawła? Albo mój mąż nie nawiąże z nim więzi, bo jednak będzie czuł, że to nie jest krew z jego krwi?
No i co z Robertem? Ma prawo wiedzieć, że jest ojcem. A ja nawet nie wiem, gdzie go szukać. Wizytówkę przecież podarłam… Nie mogę spokojnie spać. Jestem nerwowa, drażliwa. Paweł skacze koło mnie, próbuje mnie uspokajać. Myśli, że ten mój zły nastrój to efekt ciąży. A ja się zastanawiam: powiedzieć prawdę i przekreślić swoją szansę na szczęśliwą przyszłość – czy milczeć i mieć nadzieję, że tajemnica się nie wyda?
Czytaj także:
Zamiast spadku po ojcu, dostałam jego długi. Wszystko przez jego głupotę
Wymyśliłam sobie chłopaka, żeby zabłysnąć przed znajomymi w pracy
To, że jestem wdową, nie znaczy że umarłam za życia