„Paweł był niedojrzałym gnojkiem. Pewnego dnia go spakowałam i zostawiłam mu worki na śmieci z jego rzeczami w pracy”

Wyrzuciłam narzeczonego z domu fot. Adobe Stock, Victor Koldunov
Inne pary pożeniły się, doczekały dzieci, a Paweł beztrosko sobie hasał. Nasze narzeczeństwo, jeżeli można je tak nazwać, dało mi jedynie rozczarowanie. Wściekła, zaczęłam pakować jego rzeczy. Nie zasługiwał nawet, żeby marnować na niego walizki.
/ 18.02.2022 07:04
Wyrzuciłam narzeczonego z domu fot. Adobe Stock, Victor Koldunov

To był wtorek. Mglisty, szary i chłodny, ale wiosenny poranek. Wiosna, pora zmian, rozkwitu... Nie żeby coś uderzyło mi do głowy, ale czułam, że w moim związku z Pawłem znalazłam się pod ścianą.

Najwyższy czas to zmienić

Nasze pięcioletnie narzeczeństwo, jeżeli można tak nazwać owo „nie wiadomo co”, dało mi jedynie rozczarowanie, z przerwami na coraz krótsze chwile nadziei, gdy liczyłam, że coś się może zmieni na lepsze. Daremnie. Niczego przez te pięć lat nie zbudowaliśmy; niczego, co byłoby trwałe i dawało podstawę dalszego wspólnego życia. Nawet ze znajomymi traciliśmy kontakt.

Zaprzyjaźnione pary pożeniły się, porodziły im się dzieci, a mój słodki Pawełek beztrosko sobie hasał, planując kolejny wyjazd z kumplami w Himalaje. Wszystko byłoby dużo prostsze, gdybym go tak nie kochała, chociaż teraz… sama już nie byłam pewna, co do niego czuję. Co mi po przewodniku stada, za którym włóczą się tabuny zafascynowanych nim beztroskich palantów, gotowych przyklasnąć każdemu, nawet najgłupszemu pomysłowi, jaki mu strzeli do głowy?

Co mi po niemal dwumetrowym herosie, z bujną blond czupryną, mierzącym się z wciąż nowymi wyzwaniami? Potrzebowałam zwykłego faceta, gotowego na zwykłe życie. Podumałam jeszcze chwilę, aż poczułam, że dojrzałam do zmiany.

Zaczęłam pakować wszystko, co należało do niego

Ubrania nie sprawiły mi trudności, zmieściły się do jednego wora na śmieci. Paweł w tym względzie wykazywał totalną abnegację. Gorzej wyglądała sprawa książek, gadżetów i gadżecików, miliona różnych dupereli. Żeby je zebrać, musiałam zajrzeć w każdy kąt, bo mój pan i władca nie miał w zwyczaju przejmować się czymś tak prozaicznym jak porządek. Nie chciało mi się marnować walizki na jego rzeczy, a niestety worki na śmieci nie wytrzymywały ciężaru ani ostrych, twardych rogów książek.

W końcu wzięłam się na sposób: poowijałam niewymiarowe przedmioty starymi szmatami, przemieszałam z ciuchami. Wyszło wszystkiego pięć worków 30-litrowych. Byłoby mniej, ale szlachetnie dorzuciłam mu jeszcze trochę sprzętu elektronicznego, który kupowaliśmy, składając się po połowie, dwa talerze, płaski i głęboki, sztućce i solniczkę z pieprzniczką. Niech ma; w końcu traci swój kąt mieszkalny, a według własnych słów Pawła: bezpieczną przystań i oazę spokoju. Zatargałam siaty do samochodu; musiałam znosić je z czwartego piętra na dwa razy, bo były nieporęczne.

Nawet lepiej, przynajmniej niczego nie zapomniałam, nawet kawałek grubego, mocnego sznurka wzięłam ze sobą. Wszystko to robiłam w takich emocjach, że nie czułam ciężaru tych worków; nawet sto takich pakunków mogłabym przenieść! Podjechałam pod wydział informatyki, na którym Paweł, szanowany pan adiunkt, realizował się zawodowo. Zaparkowałam przy samym budynku, niedaleko drzwi wejściowych.

Obawiałam się, że może mnie zauważyć, albo, co gorsza, wyjść mi na spotkanie, zanim cały ten balast porzucę na jego biurku. Nie powinien, bo akurat w tym momencie prowadził wykład, ale przypadki rządzą światem. A tu jeszcze otoczenie nie sprzyjało zachowaniu tajemnicy, bo budynek od strony wewnętrznego dziedzińca, na którym znajdował się parking, był przeszklony. I dlatego cała operacja musiała przebiec sprawnie, szybko i z wojskową precyzją. Zaczęłam od sznurka.

Związałam nim najcięższy i najmniejszy z worków, robiąc specjalną pętelkę. Musiałam wszystkie wory zabrać jednocześnie, a przecież ręce miałam tylko dwie. Ten jeden miałam zamiar ciągnąć po posadzce, tym bardziej że była bardzo wyślizgana. Byle dotrzeć do windy, a potem jakoś już pójdzie… Winda okazała się zepsuta! Chyba furia mi pomagała, bo tego, w jaki sposób dostałam się na drugie piętro, w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć.

Ocknęłam się już w drzwiach pokoju służbowego Pawła, w momencie kiedy jeden z trzymanych worów pękł i jego zawartość wylądowała na podłodze, zaśmiecając też korytarz. Nie bawiłam się w ceregiele i wkopałam wszystko do środka, byle szybko, bo nadciągała jakaś chmara studentów i rozchichotanych studentek z moim cudownym narzeczonym na czele. Coś tam opowiadał, gestykulując szeroko, jak to miał w zwyczaju; blond grzywę rozwiewał pęd powietrza. A taki był rozradowany, że nie mogłam się oprzeć i stanęłam sobie z boku po to, żeby zobaczyć, jak uśmiech stopniowo znika mu z twarzy.

Nawet mnie nie dostrzegł

Liczyłam na to, że nie będę zmuszona zbyt długo czekać – przekaz w postaci bielizny leżącej na biurku, brudnej przemieszanej z czystą, i wkomponowanych w to skarpetek, był dość jasny i czytelny; powinien go szybko zrozumieć.

– O, narzeczona się zbiesiła – powiedział jeden ze studentów, najwyraźniej przytomniejszy od Pawła, który na widok swojego biurka stanął jak wyryty.

„Oj, zbiesiła, zbiesiła” – potwierdziłam w duchu, schodząc po schodach.

Było mi cudownie lekko na duszy i ciele. Nic nie mogło zmącić tego stanu. Telefon profilaktycznie wyłączyłam wcześniej, żeby mi nie buczał, gdy Paweł będzie żebrać o łaskę.

„Czy naprawdę nic?” – pomyślałam, gdy bezskutecznie mocowałam się z drzwiami samochodu.

Automatyczne otwieranie w kluczyku nie chciało działać, przyciskałam guzik i nic. Spróbowałam go włożyć do zamka, niestety, także się nie udało. Może czegoś mi napchali do środka, bo kluczyk wchodził zaledwie na kilka milimetrów, nie było mowy o przekręceniu go. Może ktoś widział mnie z rzeczami Pawła, doniósł mu i to jego zemsta? Głupi dowcip? Pociągnęłam za klamkę. Próbowałam nią poruszać, ale zamek nie chciał odpuścić.

Spociłam się ze stresu i z wysiłku

Nie poddam się, nie będę żebrać u Pawła o pomoc. Podeszłam do bagażnika, może tędy uda mi się wejść. I odjechać. O niczym bardziej w tej chwili nie marzyłam. Niestety historia z kluczykiem się powtórzyła, zaklęłam. Kilka osób wyszło przed drzwi, żeby zapalić, i widziałam, że zaczynają się nieźle bawić. Z rozpaczy szarpnęłam klapę bagażnika. Klapa podniosła się do góry – nie była zamknięta! Bagażnik Matiza ma to do siebie, że pół świni się zmieści i na tym lista jego zalet się wyczerpuje.

„Szczęście, że nie jestem gruba”, myślałam, przepychając się między zagłówkami oparcia tylnej kanapy ku upragnionemu przodowi.

Trudno opisać, co czułam, gdy wreszcie usiadłam za kierownicą. Wcale nie obchodził mnie coraz większy tłum przed drzwiami. Pewnie się rozniosło, jaki prezent dałam Pawłowi, bo każdemu nowemu wskazywali na mnie. Coś tam nawoływali, ale nie wiem co, bo nie miałam czasu na otwieranie okna i wysłuchiwanie komentarzy. Miałam za to wielką ochotę na szampana. Kierunek: sklep! Trzeba uczcić początek nowego etapu w życiu, inaczej nie będzie udany.

Skierowałam kluczyk do otworu stacyjki i… nie wszedł! Cholernik jeden! To niemożliwe! Przyjrzałam mu się. Może skrzywiłam go w tym amoku? Może coś się do niego przykleiło? Znajoma opowiadała, że malutki podłużny magnes przylgnął do kluczyka tak, że skutecznie unieruchomił ją na dobrą godzinę, zanim się zorientowała, w czym rzecz.

Wtem usłyszałam pukanie w szybę

Spojrzałam i zobaczyłam za oknem uśmiechniętego faceta w okularach z okropnie rozczochranymi włosami i wyraźnie zakłopotanym obliczem. Uchyliłam szybę.

– Myślę, że mógłbym pani pomóc – stwierdził uprzejmie.

– Zna się pan na samochodach?

– Niespecjalnie. Tylko na tym jednym.

– Matiz nie jest skomplikowany i zazwyczaj mało wymagający. Ale ten dzisiaj postanowił się zbiesić.

Facet pogmerał w kieszeni i wyjął kluczyk samochodowy. Włożył go do zamka, bez najmniejszego problemu, otworzył sobie drzwi od strony pasażera i wsiadł.

– O! – zawołałam zdziwiona. – Skąd ma pan te klucze? Nie wiedziałam, że jest możliwość kupna uniwersalnych. Rewelacja!

Mówiąc to, obróciłam głowę w lewo i… zrobiłam się czerwona jak burak. Bo go zobaczyłam. Matiza. Mojego matiza. Jak mogłam tak kretyńsko się pomylić, i do tego jeszcze przy tej pomyłce trwać mimo jasnych dowodów, że coś tu nie gra? Zabrakło mi śmiałości, żeby odwrócić się w prawą stronę.

– Szczerze podziwiam determinację, z jaką chciała pani rąbnąć mój samochód. Naprawdę napracowała się pani – powiedział z uśmiechem. – Gratulacje!

I zaczął się śmiać, rechotać właściwie. A mnie nie pozostało nic innego, jak się do niego przyłączyć. A szampana i tak wypiłam! Nie sama. Razem z miłym rozczochrańcem w okularach. W niczym nie przypominał herosa mierzącego się z ekstremalnymi wyzwaniami. I dzięki Bogu. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA