„Partner zarzuca mi, że żyję jak staruszka. A dla mnie imprezy są dla imbecyli, a przyjaciółki w moim wieku to bezmózgie lale”

Moja córka zostawiła dobrego męża fot. Adobe Stock, New Africa
„– Jesteś wariatką, wiesz? Odbija ci coraz mocniej, nie masz żadnych znajomych, nie spotykasz się z żadnymi ludźmi w swoim wieku! – Jestem, przyznaję. Nawet odczuwam dumę z tego powodu. Lepiej być wartościowym człowiekiem, nawet jeśli mają go za wariata, niż prymitywnym, bezdusznym i bezmyślnym zwierzakiem”.
/ 01.11.2022 08:30
Moja córka zostawiła dobrego męża fot. Adobe Stock, New Africa

Zamknęłam drzwi na wszystkie zamki, stary i dawno nieużywany łańcuch i przepchnęłam pod nie masywną komodę.

– Już tu nigdy nie wejdziesz! Ani tu, ani do mojego życia! – załkałam boleśnie.

Co za szczęście, że zostało mi chociaż to mieszkanie

Skoro już cała egzystencja rozbiła się w drobiazgi niczym talerz ciśnięty z całej siły o podłogę. Nic nie może mi się stać, póki tu jestem, zawsze wierzyłam w to głęboko. Pośród tych ścian wychowały się moja mama i jej młodsza siostra, tutaj, z dziadkami w większym pokoju i ciotką w najmniejszym, sami ulokowani w tak zwanym stołowym, gnieździliśmy się całą rodziną przez pierwszych siedem lat mojego życia. Najpiękniejszych lat, bo nawet kolejki do kibelka i nieunikniony tłok w kuchni, przynajmniej rano i wieczorem, wspominam z łezką w oku dziś, gdy czuję się samotna jak źdźbło rachitycznej trawki na rozległej pustyni.

Wiele lat później, gdy ciotka znalazła już swoje własne lokum, a babcia owdowiała i zapadła na zdrowiu, chętnie się nią opiekowałam, przy okazji uciekając przed dramatem związanym z rozwodem rodziców. To była prawdziwa masakra, więc w pewnym momencie zaanektowałam dla siebie pokój i na dobre wyniosłam się od matki i ojca. Babcia wkrótce umarła, pozbawiona męża straciła wolę życia, a ja zostałam w naszej starej kamienicy i mimo pogmatwanych praw własności, nikt mnie z niej po dziś dzień nie ruszył. Znam tu każdy schodek, załom ściany i wszystkich sąsiadów. Na ogół są starzy, z pokolenia moich dziadków albo co najwyżej rodziców. Niektórzy mylą mnie z mamą, bo byli świadkami dorastania nas obu i trochę im się czasy plączą.

Wzruszają mnie ich zagubienie i samotność. Co jakiś czas ktoś z nich odchodzi, to takie smutne, ale nie przeraża mnie. Wsiąkłam w ten klimat schyłku i melancholijny koloryt zmurszałego domu, który nawet nie jest zabytkiem z epoki secesji, jedynie przedwojennym, skromnym odpowiednikiem współczesnych „bloków”. Ja sama, mimo że taka młoda, gdy tu ponownie zamieszkałam, a szczególnie gdy straciłam babcię, też się czułam bardzo samotna. Ale było mi z tym dobrze i pielęgnowałam ten stan. Podczas bezsennych nocy wyobrażałam sobie, że nawiedza mnie duch babci i rozpina nade mną niewidzialny szeroki parasol. Wierzyłam w to, że przedwojenne kredensy, komody i przetarte dywany, których dziadkowie jakoś nigdy nie byli w stanie się pozbyć, są elementami tej przejmującej ochrony z zaświatów. Traktowałam je jak dekoracje w teatrze, niezbędne rekwizyty w sztuce mojego własnego życia. Dlatego nigdy nie chciałam się stąd wyprowadzić, nawet gdy Adam emocjonalnie mnie szantażował.

– Mam już naprawdę dosyć tej trupiarni – zwykł mawiać z wściekłą i zaciętą miną w przypływach złego humoru, a miewał je coraz częściej i częściej. – Stać nas przecież na wygodne mieszkanie w nowym budownictwie, z dużym tarasem i kuchnią połączoną z living roomem. No i młodymi fajnymi sąsiadami, wesołymi, żywymi. Wśród tych rupieci sam się czuję jak jakiś zramolały dziad, czasem myślę o tym, by już teraz kupić sobie trumnę, pasowałaby tu, leżąca gdzieś w kącie, a dla ciebie druga, oparta o ścianę, żeby ci było łatwiej z niej wyleźć od czasu do czasu. Ja bym nawet nie musiał, już bym tak w niej poczekał na nieuchronny koniec. Amen.

No więc, dziadu zramolały i wredny, kup teraz takie mieszkanie, najlepiej natychmiast, bo do tego już nigdy nie wejdziesz. Miej sobie nowoczesne living roomy i tarasy, i młodych sąsiadów. Gówniarzy takich samych jak ty i jak ty głupich.

Adam pojawił się w moim życiu dzięki sąsiadce

Był jej wnukiem – za sprawą powikłanych losów córki, pani Kasi (znałam ją, oczywiście, głównie z opowieści mamy, dla której była koleżanką), wychował się na Mazurach i właśnie zamierzał przenieść się do Warszawy. Ponieważ pani Irena zajmowała niewielką kawalerkę, o wspólnym mieszkaniu z wnukiem nie mogło być mowy.

Wynajmij mi dla niego jeden z pokoi – zaproponowała pewnego dnia. – Będziesz miała z tego kilka groszy i towarzystwo miłego chłopca w twoim wieku. Kuchni ci nie zajmie, bo stołował się będzie u mnie i w ogóle będę miała na niego oko. Obiecałam córce dopilnować chłopaka.

Brzmiało nieźle, potrzebowałam pieniędzy, towarzystwa dużo mniej, ale liczyłam na to, że jak znajdzie jakąś robotę, to go wessie i może nawet poszuka sobie czegoś samodzielnego, z dala od babki. Zgodziłam się. Był niezupełnie w moim wieku, bo trzy lata młodszy i wyglądał jak dziecko. To przez tę buzię trochę dziewczęcą, prawie bez zarostu, białą, lekko zaróżowioną, delikatną.

„Co za piękny chłopak” – pomyślałam na jego widok i już nie miałam nic przeciwko temu, by został na dłużej, a nawet „się stołował” w mojej kuchni.

Gdyby zaanektował również i moją smętną sypialnię, też nie uciekłabym z krzykiem na skargę do starej sąsiadki. I nie uciekłam, gdy rzeczywiście tak się pewnej nocy stało. Adam po prostu wślizgnął się do mojego łóżka, całkiem nagi i cały gładki, dokładnie tak samo jak na swojej anielskiej twarzy. I tak się między nami zaczęło.

Mocno erotycznie, ślicznie

Z drugiej strony budził we mnie odruchy macierzyńskie – był taki niezaradny, naiwny, naprawdę młody, w przeciwieństwie do mojej jakiejś takiej wewnętrznej starości. To prawda, że my, kobiety, szybciej i może nawet skuteczniej dojrzewamy. Trzy lata różnicy czasem stanowiły przepaść, a niektóre pomysły Adama zdawały się rodzić w główce przedszkolaka. Nie mam pojęcia, jak poradziłby sobie beze mnie w miejskiej dżungli, on, chłopak z malutkiej wsi zagubionej między lasami i jeziorami, taki niewinny, taki cukierek. To dzięki mojemu wstawiennictwu znalazł pracę w świetnej firmie współpracującej z moją, ale większej, dającej szansę na rozwój i prawdziwą karierę. Protegowałam go i pilnowałam: by się nie spóźniał, niczego nie zawalił, nikomu nie przywalił. Bo był chłopakiem gwałtownym i temperamentnym, i nieraz długo musiałam mu tłumaczyć, że tak się nie da, z ludźmi trzeba żyć, szanować ich, a jeśli nawet na to nie zasługują – udawać dla dobra sprawy. Szczególnie w robocie, którą stracić łatwo, a znaleźć nową dużo trudniej.

Adam patrzył na mnie z niedowierzaniem, ironią i absolutnym brakiem zrozumienia, ale nic nie mówił, nie dyskutował. Miałam u niego autorytet, byłam dziewczyną z miasta, do tego starszą i odnoszącą zawodowe sukcesy. Słuchał mnie, przynajmniej do czasu. A ja w swoich własnych oczach rosłam i kraśniałam. I upewniałam się, czego chcę.

Byłam zszokowana, gdy pierwszy raz wpadło mi w uszy, w pracy właśnie, i powoli dotarło, że to o nas: „Piękny i bestia”. „Bestia”? Niby w jakim sensie? Nicole Kidman to ja nie jestem, bez przesady jednak. Wiem, że mam opinię odludka i dziwaczki, że konsekwentne unikanie imprez w knajpach, wszystkich tych durnych spotkanek nad winem, ploteczek i wspólnych „szopingów” w centrach handlowych nie przysparza mi popularności, ale żeby aż tak?

Co za podłość, złośliwość!

Ile obrzydliwego jadu w tych słowach. Jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie. Robiłam swoje i szefostwo doceniało mój wysiłek, konsekwentnie awansowałam, ale przestałam utrzymywać prywatne kontakty z kimkolwiek.

„Zazdroszczą mi, małpy, bo mało która może się pochwalić takim nadobnym samczykiem” – myślałam, z ulgą wracając do domu, czyli do mojego świata. Zamykałam się w nim i może zaczęłoby mi być trochę nawet źle, gdyby nie Adam. On jeden wnosił w moje życie blask. Ale jaki blask! Prawdziwego złota, diamentów. Kochałam go coraz bardziej, mojego niewinnego chłopaka z Mazur. Uwielbiałam te opowieści z czasów dzieciństwa, egzotykę, w której wyrastał. Dla mnie równie dobrze mogła to być Amazonia, tak obca zdawała mi się jego do niedawna codzienna rzeczywistość.

Inna sprawa, że wcale nie pragnęłam jej osobiście poznać, nigdy tam nie pojechaliśmy, czegoś się bałam. W weekendy próbował zabrać mnie chociaż gdzieś do lasu, nawet podmiejskiego, brakowało mu drzew, świeżej trawy, zapachu przyrody, ale ja tego nie znosiłam. Czasem poświęcałam się, lecz niechętnie. Zawsze wolałam zostać w domu i poczytać książkę, a wieczorem pójść do kina, a najlepiej do teatru. Działają na mnie ciemności, rozświetlony reflektorem mrok, z którego wydobywa się nieznany świat. Usiłowałam zarazić tym Adama, ale bezskutecznie. On proponował mi na przykład siłownię.

Słuchaj, Adam, nie można się dać zwariować. Ludzie dzisiaj dbają wyłącznie o ciało i urodę. Wszystko zrobią, żeby ładnie wyglądać. Nawet to całe ekologiczne żywienie, to tak zwane zdrowe życie do tego im jedynie potrzebne. Muszą być piękni i bogaci. Popularni i sławni. Ale czasem warto coś zrobić nie dla mięśni, nie dla ciała, lecz dla ducha. Dla piękna i bogactwa wewnętrznego, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć – pouczałam go.

Patrzył z rosnącym smutkiem

A przecież mnie rozumiał i wiele razy w różnych rozmowach, które prowadziliśmy, zgadzał się ze mną. No i kochał mnie, tego byłam pewna. Więc skąd ten smutek?

„Piękny i bestia” – słyszałam to coraz częściej pośród tych głupich babskich, ostentacyjnych, z powodu zazdrości oczywiście, chichotów.

Nie przejmowałam się. Adam wiedział, co w życiu ma naprawdę znaczenie. Wiedział dzięki mnie. I swojej babci, którą wkrótce zaczęłam traktować jak własną. Wpadaliśmy do niej czasem na herbatę i ciasto, które sama piekła, jedyne w swoim rodzaju, nie dające się kupić w żadnej cukierni, w żadnej nawet najmodniejszej kawiarni. Lubiłam te spotkania o szarej godzinie, dawały mi poczucie kontaktu z przeszłością, ciągłości z czymś stałym, niezmiennym i bardzo bardzo ważnym.

– Jesteś wariatką, wiesz? Odbija ci coraz mocniej, zaczynam się ciebie bać – rzucił pewnego razu podczas jakiejś drobnej kłótni, która nagle stała się ponuro zacięta.

– Jestem, przyznaję. Nawet odczuwam dumę z tego powodu. Lepiej być wartościowym człowiekiem, nawet jeśli mają go za wariata, niż prymitywnym, bezdusznym i bezmyślnym zwierzakiem.

– Idiotka!

– Debil!

Trochę się kotłowało. Ale nigdy nie wierzyłam w powagę tych kłótni, w to, że się mogą źle skończyć. Przecież otaczał mnie ochronny parasol z zaświatów.

Nic złego nie miało prawa się stać

Adam może był i głupi, ale to dobry chłopak. Szlachetny. Umiał rozróżnić dobro od zła, kwiat od chwastu. Tylko że coraz częściej przebywałam w swoim królestwie sama. To bolało.

W sobotę wieczór umówiłem się z chłopakami. Napijemy się piwa, obejrzymy razem mecz.

– Ale ja kupiłam bilety do teatru. Na premierę – przypominałam mu.

– To pójdź z koleżanką.

– Nie mam koleżanek.

– I co ja na to poradzę?

Musisz iść ze mną. Chłopaki to przeżyją, kiedy indziej się spotkacie…

– To mnie doprowadza do furii, wiesz?

– Co? Że chcę cię wziąć do teatru?

– Nie. Że dysponujesz moim czasem jak swoim. Że chcesz mnie podporządkować każdej swojej zachciance.

– Nie przesadzaj. Tak akurat się złożyło.

– Tak się składa ciągle, Mariola! Oddaj bilet w kasie, nie idę z tobą.

Może bym się z tym wszystkim pogodziła, może bym zmieniła front, na ile by to było konieczne, gdyby nie ta ostatnia kłótnia, taka straszna. Od słowa do słowa. Od teatru, poprzez mecz, do śmierdzącej kloaki. Już nie nazywał mnie wariatką ani idiotką, lecz „popieprzoną psychopatką” i „walniętą socjopatką” Uwięziony w „koncentracyjnym obozie” i pilnowany za pomocą „duchowego bata” marzy jedynie o tym, by uciec ode mnie jak najdalej. Ode mnie, czyli „gestapowca wzruszonego słuchaniem Mozarta”.

Skąd on wziął takie słowa?

Same się w nim zalęgły? I te o dzikiej bestii. Obrzydliwym, cuchnącym trupem potworze, którego nienawidzi i ma najserdeczniej dosyć? Sam to wymyślił, słodki, kochany Adam? Pewnie maczała w tym palce któraś z tych dziwek w pracy! Trzasnął drzwiami i poszedł. A ja pomyślałam sobie: „Już tu nie wrócisz, choćbyś na kolanach błagał”.

Nie, to nie. Won! Płakałam długo, w każdym razie jak na gestapowca. Wróciły do mnie sceny z rozwodu moich własnych starych – teraz tak samo to wyglądało. Strząsnęłam je z siebie, jakby były czarnymi włochatymi pająkami, które mnie nagle oblazły i zaczęły śmiertelnie kąsać. I wtedy – jakże miłosiernie – przed oczami stanął mi inny obraz: babci trzymającej za rękę umierającego dziadka. I jak chciała się koło niego położyć, przytulić, pomóc w tej pełnej zgrozy wyprawie. Jak gorzko płakała, i ile w tym było miłości i przywiązania. Tak silnego, że wolała umrzeć, niż żyć dalej sama. Nigdy nie opuszczę tego babcinego świata, zostanę mu wierna. Choćbym miała być ostatnim wojownikiem, samotnym i jedynym. Wyśmiewanym i traktowanym jak wariat. Będę nim. A wy latajcie sobie na siłownie i szopingi. Z Adamem na czele. Serce mi pęka, ale wytrzymam.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA