Przez pięć lat pracowałem w korporacji. Każdego dnia marzyłem tylko o tym, żeby wreszcie zostać swoim własnym szefem. Tylko że nie miałem pomysłu na biznes. W końcu doszedłem do wniosku, że najlepiej, aby to było coś związanego z tym, co lubię. I tak narodził się pomysł własnego klubu fitness.
Sport uprawiałem od dziecka
W podstawówce trenowałem piłkę nożną, koszykówkę, biegałem przez płotki. W liceum skupiłem się na treningach koszykarskich. Był nawet moment, że myślałem o karierze zawodowej. Paskudna kontuzja sprawiła, że musiałem o tym zapomnieć. Mój plan B to były studia na wydziale rehabilitacji i praca jako fizjoterapeuta koszykarzy. Studia skończyłem, ale dalej nie poszło już tak łatwo.
Najpierw musiałem zdobyć doświadczenie, więc zatrudniłem się jako rehabilitant. Zamarzyło mi się własne mieszkanie, a żeby dostać kredyt – potrzebowałem etatu. Skończyłem za biurkiem. Mój klub to miało być miejsce dla normalnych ludzi, którzy chcą poćwiczyć, nie dla mięśniaków nafaszerowanych sterydami. Przyjazne dla osób każdej płci i w każdym wieku.
Niedaleko domu w pawilonie handlowym było kiedyś studio jogi. Pomieszczenie od roku stało puste. Odszukałem właściciela. Dogadaliśmy się. Potrzebny był mi już tylko kredyt. Z biznesplanem poszedłem do banku. W pierwszym się nie udało, w drugim i trzecim też nie. Ale w końcu znalazłem bank, który uznał, że mój plan ma szansę powodzenia. Uznałem, że najwyższa pora, i w biurze złożyłem wypowiedzenie.
Było tam parę osób, które lubiłem, ale wiedziałem, że za tą pracą nie będę tęsknić. Spakowałem swoje rzeczy do kartonu i wyszedłem, nie oglądając się za siebie. Zaczynałem nowe, lepsze życie i byłem bardzo podekscytowany.
Najpierw remont
Pomógł mi kumpel z podwórka, który miał firmę budowlaną. Wyburzyliśmy kilka ścian i powstała duża sala do zajęć aerobiku czy jogi – zależy, na co będzie zapotrzebowanie. Dwa pomieszczenia przeznaczyłem na squasha. Jedno na saunę. A w trzech pozostałych postawiłem urządzenia do ćwiczeń. Wymyśliłem, że jedno będzie dla facetów, jedno dla kobiet, a trzecie koedukacyjne.
Taki podział okazał się strzałem w dziesiątkę – zauważyłem, że szczególnie kobiety doceniają, że mają siłownię tylko dla siebie. Po roku salę koedukacyjną zamieniłem w barek – bo i tak ćwiczyli tam tylko faceci, a męska stała pusta. Ale początki nie były łatwe. Pomimo setek plakatów rozwieszonych na osiedlu, na wielkie otwarcie przyszło kilka osób na krzyż.
Przez kolejny tydzień nie było lepiej. Zacząłem się martwić, że źle rozpoznałem rynek. Może na moim osiedlu nikt nie potrzebował fitness klubu? Nie zamierzałem się jednak tak łatwo poddawać. Odwiedziłem wszystkie sklepy i punkty usługowe w okolicy. Proponowałem im promocję w swoim klubie, jeżeli będą rozdawać klientom moje ulotki i kupony promocyjne.
Na darmowe pierwsze zajęcia przyszło sporo osób. Ale najważniejsze, że ponad połowa z nich została moimi klientami na dłużej! Jako pierwsze zapełniły się siłownie i sala do squasha. Na zajęcia aerobiku nie było chętnych. Podejrzewałem, że to wina Martyny, która prowadziła zajęcia.
Wyglądała jak modelka i tak się zachowywała
Jej biust i usta prawie na pewno były dziełem chirurga plastycznego. Klientki traktowała z góry, zdarzało się, że wytykała im niedoskonałości ich ciał. Jej ulubionym zajęciem było robienie sobie selfie i wrzucanie ich na Instagram. Po miesiącu na zajęcia Martyny przychodziło regularnie pięć kobiet. Nie wytrzymałem i jej podziękowałem.
Obsmarowała mnie w internecie jako seksistę, ale się nie przejąłem. Następczynią została Laura. Wiedziałem, że ją zatrudnię, jak tylko weszła do mojego biura. Ubrana w leginsy, T-shirt. Bez makijażu, uśmiechnięta od ucha do ucha. Była tak naładowana pozytywną energią, że ta udzielała się wszystkim, którzy choć na chwilę znaleźli się blisko niej. Miała fantastyczne poczucie humoru i prawdziwą charyzmę.
Każda klientka, która trafiła na jej zajęcia, wracała i jeszcze przyprowadzała koleżankę. Po dwóch miesiącach Laura prowadziła już zajęcia cztery razy w tygodniu, a nowe klientki musiały się zapisywać na listę oczekujących. Od pierwszego dnia podejrzewałem, że to się tak skończy – zakochałem się w Laurze.
Na szczęście okazało się, że z wzajemnością.
Już w drugą rocznicę otwarcia klubu wzięliśmy ślub
Przez dwa lata rozwijaliśmy nasze fitness studio razem. Laura miała mnóstwo pomysłów. Zajęcia dla seniorów, dla matek z dziećmi, dla ciężarnych. Do siłowni musiałem zatrudnić dodatkowe trenerki i trenerów. Latem pojechaliśmy na zasłużone wakacje.
Rok 2020 miał być naszym rokiem. W lutym zapłaciłem ostatnią ratę kredytu. W styczniu Laura powiedziała mi, że w sierpniu zostaniemy rodzicami. Wydało mi się, że jestem najszczęśliwszym facetem na świecie! Jeszcze na początku marca, gdy we Włoszech już umierali ludzie, wydawało mi się, że wszyscy przesadzają.
Oczywiście, rozstawiliśmy na korytarzach pojemniki z płynem dezynfekującym, rozwiesiliśmy w toaletach instrukcje mycia rąk. Ale klientów przychodziło coraz mniej. Niektórzy anulowali swoje abonamenty. Musiałem z żalem podziękować kilku pracownikom. Zrezygnowaliśmy z darmowej kawy dla klientów i z owoców. Miesiąc zmniejszonych wpływów? Damy radę. W najgorszym razie wezmę kolejny kredyt.
Liczyłem się z ograniczeniami, ale decyzja o zamknięciu wszystkich klubów sportowych zaskoczyła mnie. Z dnia na dzień musiałem zawiesić działalność. Na początek posłałem wszystkich pracowników na urlopy. Stałym klientom musiałem oddać pieniądze za niewykorzystane zajęcia. Z przerażeniem patrzyłem, jak na firmowym koncie ubywa środków.
Rząd zaczął zapowiadać, że pomoże firmom. Czekałem. Liczyłem na to, że uda mi się uratować firmę i przynajmniej część miejsc pracy. Ale w tak zwanej tarczy antykryzysowej nie znalazł się żaden zapis, który mojej firmie mógłby pomóc. Zatrudniałem ponad dziewięć osób, więc nie dotyczyło mnie umorzenie składek ZUS za trzy miesiące. A ich zawieszenie to żadna pomoc.
Przecież w czerwcu tych pieniędzy nie będę miał nadal, a raczej będę miał ich jeszcze mniej. Laura niektóre zajęcia zaczęła prowadzić online. Ale nie brała za nie pieniędzy.
– Nie mogę zostawić tych ciężarnych bez ćwiczeń. Zresztą muszę coś robić, bo oszaleję – tłumaczyła.
Już pod koniec marca zrozumiałem, że nie będzie mnie nawet stać na zapłacenie czynszu za lokal. A co dopiero na pensje. Musiałem podjąć decyzję. Pod koniec marca wręczyłem prawie wszystkim wypowiedzenia.
– Naprawdę nie mam innego wyjścia. Muszę was zwolnić, żebyście może za kilka miesięcy mieli do czego wracać – tłumaczyłem ludziom.
To były okropne rozmowy
Wiedziałem, że pracę stracili także partnerzy niektórych z nich. Całe rodziny nie będą miały z czego żyć. Piękne w całej tej sytuacji było to, że kilku moich pracowników zapytało, czy muszę też zwolnić Emilkę z bufetu. Nie zwolniłem. Samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Młodszy syn ma porażenie mózgowe. Ale i tak musiałem jej zmniejszyć pensję.
Za marzec i kwiecień zapłaciłem jej z prywatnych oszczędności. Chociaż, jeśli nic się nie zmieni, w maju będę musiał zwolnić i ją. To był naprawdę zgrany zespół fajnych ludzi. A to, że zostaną teraz bez pracy, nie ich winą. Nie było też moją.
W kwietniu właściciel lokalu zaczął domagać się czynszu. Powiedziałem szczerze, że nie mam pieniędzy. Chciałem zabrać sprzęt i rozwiązać umowę najmu. Ale właściciel nie dał mi niczego dotknąć.
– Sprzęt biorę w zastaw. Jak mi zapłacisz zaległość, odzyskasz swoje sztangi.
I co z tego, że rząd pod naciskiem przedsiębiorców potem „poprawiał” swoją tarczę antykrysysową? Dla mojej firmy już było za późno. Nie miałem ludzi, lokali, sprzętu. Zostały mi tylko długi. Jeżdżę do kilku klientów do domu. Masaże, rehabilitacja. Zarabiam na czarno. Przynajmniej mamy z Laurą na jedzenie.
Raz szedłem do klienta dwie przecznice dalej. Zatrzymał mnie patrol. Powiedziałem, że idę do pracy. Poprosili o telefon do pracodawcy. Dostałem pięćset złotych mandatu. Cudownie po prostu. Zadzwoniłem do kolegi z byłej firmy.
– Na razie zmniejszyli nam pensje. Podobno będą zwalniać – powiedział.
Czyli nawet nie mam co myśleć o powrocie tam. Dziecko ma się urodzić w wakacje. Rodzice i teściowie obiecują, że nam pomogą, ale przecież nie wiadomo, czy sami nie stracą pracy. Bardzo kocham moje nienarodzone dziecko, ale czasami żałuję, że nie poczekaliśmy.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”