„Oszczędzanie na wymarzony ślub, prawie mnie wykończyło. Przez 3 lata pracowaliśmy na 2 etaty i jedliśmy przecenione kluski”

Oszczędzanie na ślub prawie mnie wykończyło fot. Adobe Stock, stokkete
„O wyjściu do knajpy, pubu czy choćby na pizzę nie było mowy. Zamówienie chińszczyzny do pracy urastało do rangi grzechu, skoro można było zrobić kanapki w domu. A kopytka z sosem pieczarkowym śniły mi się po nocach, bo jedliśmy je na okrągło. Nie wolno mi było włożyć piwa ani batonika, bo to zbędny wydatek”.
/ 23.10.2022 22:00
Oszczędzanie na ślub prawie mnie wykończyło fot. Adobe Stock, stokkete

Coś się ze mną działo, i to od kilku miesięcy. Nigdy dotąd tak się nie czułem. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca, wszystko mnie denerwowało, wszystkiego się obawiałem. Jakby mi się jakiś przełącznik w głowie przestawił – na inny, nerwowy tryb.

Do tej pory miałem jasno określony plan

Skończyłem liceum z niezłym wynikiem, potem studia, po magisterce dostałam pracę w urzędzie, po kilku niewypałach znalazłem tę właściwą dziewczynę i postanowiliśmy być razem na dobre i złe. Jako młody urzędnik nie zarabiałem wiele, więc na pierścionek oszczędzałem kilka miesięcy. Nie chciałem kupować byle jakiego, wszak to miał być symbol na całe życie. Byłem pewien, że Iza się zgodzi, bo nieraz o tym rozmawialiśmy. Ustaliliśmy, że weźmiemy ślub za trzy lata. Do tego czasu spokojnie wszystko pozałatwiamy i odłożymy pieniądze na takie wesele, jakie nam się marzyło. Czy właściwie, jakie marzyło się Izie, no ale kobiety tak już mają, że chcą, by wystawnie świętować dzień zamęścia. No i zaczęło się…

Ja pracowałem w urzędzie skarbowym, Iza była nauczycielką, więc oboje zarabialiśmy niewiele powyżej minimalnej krajowej. Nie bardzo mieliśmy z czego odkładać, ale mimo wszystko staraliśmy się, żeby każdego miesiąca na specjalnym koncie lądowało kilka stówek. Oszczędzaliśmy dosłownie na wszystkim. Najczęściej na jedzeniu. O wyjściu do knajpy, pubu czy choćby na pizzę nie było mowy. Zamówienie chińszczyzny do pracy urastało do rangi grzechu, skoro można było zrobić kanapki w domu. A kopytka z sosem pieczarkowym śniły mi się po nocach, bo jedliśmy je na okrągło. W sklepach Iza najpierw przeglądała półki z przecenami, dopiero potem dokładaliśmy do koszyka to, co pasowało do przecenionych produktów. Nie wolno mi było włożyć piwa ani batonika, bo to zbędny wydatek. Ciągle słyszałem, że powinniśmy być bardziej uważni. Powinniśmy więcej oszczędzać. Powinniśmy to i tamto.

Góra wydatków ślubnych piętrzyła się niebotycznie, a kilka stów miesięcznie – zaoszczędzonych na gorszym internecie, ubraniach z ciuchlandu, jedzeniu na granicy przydatności do spożycia, chodzeniu wszędzie na piechotę, odmawianiu sobie kina, teatru, książek, kosmetyków i tak dalej – za nic by jej nie zniwelowało, nie w trzy lata.

Powinniśmy znaleźć dodatkową pracę – uznała Iza i zaczęła udzielać korepetycji.

Miała ułatwioną sprawę, bo hiszpański znów stał się modny i niemal od ręki znalazła kilkoro uczniów. Przygotowywała ich do matury.

Jak tak łatwo nie miałem

Szukałem tu i tam, ostatecznie zacząłem rozwozić pizzę po godzinach pracy. Na koncie lądowało kilka stów więcej i ośmieliłem się być dobrej myśli. Może, mimo wszystko, nam się uda… Wtedy Iza zaczęła planować macierzyństwo. Oczywiście po ślubie, ale niezbyt długo, bo nie chciała zostać matką dużo po trzydziestce, wszak to większe obciążenia, więcej badań do wykonania, większe prawdopodobieństwo urodzenia chorego dziecka…

I karuzela ruszyła jeszcze szybciej, zamiast nieco zwolnić od nowa. Powinniśmy już teraz zadbać o nasze zdrowie, robić badania, no i odkładać jeszcze więcej pieniędzy, bo wiadomo, że dziecko to wydatki. Ba! Według dzieciatych znajomych to worek bez dna! Co oznacza koniec myślenia o sobie, o własnych małych przyjemnościach, bo zawsze będą jakieś zajęcia dodatkowe, rolki i obozy do opłacenia. A potem jeszcze kieszonkowe, szkolne wycieczki, telefon i laptop… No i przydałoby się wziąć kredyt na mieszkanie, bo przecież nie będziemy się z dzieckiem tułać po wynajmowanych klitkach, więc musimy mieć jeszcze na jakiś wkład własny i remont. Dzieciak w sumie powinien mieć swój pokój… Więc my powinniśmy, powinniśmy i znowu powinniśmy…

Miałem dwadzieścia siedem lat, za dwa lata miałem się żenić, ale nagle poczułem, że chyba wcale nie chcę, że mam dość takiego życia. Ciągle robię coś, co niby powinienem, choć wcale nie mam na to ochoty. Ciągle jakieś powinności i wymagania. A gdzie moje życie? Gdzie moja młodość? Gdzie ja w tym wszystkim? Gdzie klepnięcie w plecy i słowa: „No, Remek, postarałeś się, zapracowałeś, zasłużyłeś na parę chwil rozrywki”? Nie marzyłem o wiecznej zabawie, nie byłem jakimś Piotrusiem Panem, ale chciałem od czasu do czasu się rozerwać, zrelaksować jak moi rówieśnicy.

A my co?

Zachowywaliśmy się z Izą jak para staruszków na ubogiej emeryturze. Starość i tak nas czekała, więc czemu robiliśmy to sobie już teraz? Czułem się winny z powodu takich myśli. I dlatego, że niewystarczająco się staram. Ciągle coś powinienem, a ja nie potrafiłem, nie mogłem, nie chciałem już tak… Dusiłem się. Nie mogłem się skupić na tym, co robię, myliłem się w pracy w skarbówce i jako rozwoziciel pizzy. Cierpiałem na bezsenność, a potem snułem się do wieczora jak zombie. Wciąż się obawiałem, że zaraz znowu coś wypłynie, jakaś nowa koncepcja, kolejny plan, co dołoży mi obowiązków. Coraz więcej i więcej, aż w końcu nie będę w stanie ich unieść i… nie wiem. Zawali mi się niebo na głowę? Może tak byłoby lepiej – myślałem czasem – bo inaczej ten świat wciąż będzie czegoś ode mnie żądał, wciąż będzie zmuszał do wysiłku, jeszcze i jeszcze, a i tak nigdy nie będzie ze mnie zadowolony…

Koledzy z pracy wezwali karetkę, gdy zacząłem się dusić i łapać ze serce. Byłem przerażony, że nie mam nawet trzydziestki, a już powalił mnie zawał. Zatyrałem się na śmierć! W szpitalu okazało się, że wszystkie wyniki mam w normie. Żadnego zawału. No, może przydałoby się trochę odpocząć, lepiej odżywiać, może jakiś sport uprawiać, ale nic poza tym. To skąd taki objaw? Skierowano mnie do psychiatry.

„Jeszcze tego mi brakowało” – myślałem. Ale w gabinecie, umiejętnie ciągnięty za język, po raz pierwszy przyznałem się głośno przed lekarzem i samym sobą, że mam dość swojego życia, że się boję przyszłości, że ściska mnie w dołku na myśl o kolejnym dniu. Dostałem radę, że… nic nie muszę.

– Musi pan oddychać, jeść, pić i wydalać. Żeby żyć. Musi pan umrzeć i płacić podatki, że polecę sucharem i odniosę się do pana zawodu – zażartował lekarz. – Nic poza tym. Czy mniejsze wesele sprawi, że wasze małżeństwo będzie mniej ważne? Albo gorsze? Czy jak dziecko pojawi się półtora roku po zakładanym terminie, będziecie je mniej kochać?

Facet zadawał mnóstwo niewygodnych pytań, na które doskonale znałem odpowiedź, tylko bałem się przyznać, że właśnie tak chcę żyć. Bez przymusu. Wolniej. Nie pod dyktando jakiegoś wyśrubowanego, ambitnego planu. Zapisał mi tabletki – na sen, na poranne lęki i na większe nerwy – które miałem brać w razie potrzeby. I tyle. A nie, zalecił jeszcze szczerą rozmowę z żoną. To była chyba najtrudniejsza część terapii.

Zbierałem się do tej rozmowy tydzień

W końcu poprosiłem Izę, żeby usiadła, i nim się rozmyśliłem, wyrzuciłem z siebie wszystko, co mnie bolało i uwierało. Oczekiwałem pretensji, łez, awantury, może nawet rzucenia we mnie pierścionkiem za dwie średnie krajowe, ale… Iza po prostu mnie przytuliła.

Ty głupolu kochany… Musiałeś aż dostać załamania, żeby ze mną porozmawiać? Już nie chcę wystawnego wesela, w ogóle nie musimy go mieć. Myślisz, że też nie mam dosyć? Mam, ale nic nie mówiłam, bo w końcu sama na to nalegałam. No i nie chciałam cię rozczarować, bo tak się starasz… Ale z nas kretyni. – pokręciła głową. – Co do dziecka, wolę być szczęśliwą matką później, niż samotną matką teraz, bo zmęczony mąż i tatuś wyjdzie do kiosku, by nigdy nie wrócić.

Odetchnąłem z ulgą po raz pierwszy od bardzo dawna. Długo i szczerze rozmawialiśmy i wreszcie powiedzieliśmy sobie o wielu rzeczach, które dotąd dusiliśmy w sobie. Niezbyt dobrze to o nas świadczyło, że dopiero moja wizyta w szpitalu pomogła nam właściwie ustawić priorytety, ale lepiej późno niż… za późno. Ślub wzięliśmy cztery miesiące po tamtej rozmowie. Towarzyszyło nam trzydziestu sześciu gości, których zaprosiliśmy na obiad do restauracji tuż obok urzędu stanu cywilnego. Nie mieliśmy limuzyny, zespołu, fontanny czekoladowej ani oczepin. Za to noc poślubna odbyła się jak należy. Za pieniądze, które zdążyliśmy odłożyć, polecieliśmy na fantastyczne wakacje. Nie żałowaliśmy sobie dobrego jedzenia ani trunków, nie oszczędzaliśmy na pamiątkach, nie mówiliśmy, że wywołanie pięciuset zdjęć to przesada i rozrzutność. Po powrocie zaczęliśmy robić „normalne” zakupy. Nadal zaglądamy na półki z przecenami – dlaczego nie? – ale nie dopasowujemy naszego jadłospisu i garderoby do tego, co tam znajdziemy. Wieczory spędzamy na Starym Mieście, jedząc lody, pijąc piwo, albo w kinie, gdzie nie kłócimy się o to, czy to rozsądne wydawać tyle kasy na popcorn. No i nie żywimy się wyłącznie kopytkami albo pierogami.

Z dzieckiem jeszcze poczekamy. Na razie marzymy o tym, by zobaczyć Islandię. Potem może zmierzymy się z kredytem hipotecznym. Póki co spodobało nam się życie bez ciągłego odmawiania sobie wszystkiego. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA