Zawsze chciałam uczyć w szkole. Jeszcze kiedy sama do niej chodziłam i w romantycznych wizjach widziałam siebie jako panią wychowawczynię, którą uwielbiają wszystkie dziewczynki. Potem, już w liceum, podeszłam do sprawy poważniej. Oczywiście wiedziałam, że nie jest to łatwa praca. Tym bardziej że cała rodzina, przerażona moimi planami, na każdym kroku przestrzegała mnie przed tą decyzją.
Nie chcieli, żebym szła w tę stronę
– Znasz to przysłowie: „Obyś cudze dzieci uczył”? – straszyła mama. – Zastanów się! Ciężki kawałek chleba, w dodatku zarabiać będziesz grosze… A i wdzięczności się możesz nie doczekać, różnie z tym bywa.
– Wiem, mamo – tłumaczyłam spokojnie. – Nie jestem już dzieckiem. Ale to jedyne, co mnie interesuje. Czuję powołanie…
– Powołanie! – prychał tata. – Powołanie to można mieć do klasztoru. A w szkole to trzeba rozsądek zachować i do dzieciaków mieć twardą rękę. Za delikatna jesteś!
I tak byłam zdecydowana zdawać na pedagogikę, ale przyjemniej by mi było, gdyby rodzice mnie dopingowali… Oni chyba do tej pory uważają, że popełniłam błąd i zmarnowałam życie, chociaż skończyłam studia i pracuję w szkole już dziesięć lat. I wcale nie jestem rozczarowana. Ale muszę przyznać, że jest o wiele ciężej, niż sądziłam... Dzieciaki generalnie są w porządku. Pewnie, że różnie się uczą, niektóre są naprawdę źle wychowane, inne po prostu się buntują i pyskują. Jak to dzieci. Ale potrafię je wszystkie ustawić do pionu.
Cierpliwością i konsekwencją można naprawdę wiele osiągnąć. I chociaż jestem bardzo wymagającą nauczycielką, to wiem, że dzieci mnie lubią. Bo jestem sprawiedliwa. I zawsze znajdę czas, żeby je wysłuchać. Na przykład takiego Kacperka, który ciągle miał nieodrobione lekcje. Prosiłam, straszyłam, pisałam uwagi. Wreszcie powiedziałam, że muszę porozmawiać z rodzicami. Wtedy Kacperek się rozpłakał i wszystko mi powiedział. Co się okazało? Mój podopieczny wieczorami chodzi na zajęcia piłki nożnej. Ale rodzice postawili warunek: do treningu wszystkie lekcje muszą być odrobione. Tymczasem Kacper po szkole siadał przy komputerze albo biegał z kolegami na boisku, a kiedy rodzice wracali do domu, kłamał, że wszystko zrobił. Ustaliłam z nim, że nie powiem nic rodzicom, ale daję mu tydzień na nadrobienie zaległości. Podpowiedziałam też, w jaki sposób ma na to znaleźć czas. Po prostu zostawał w szkolnej świetlicy na godzinę i odrabiał lekcje. A potem miał czas wolny.
Albo Ola. Spokojna, wyciszona, trochę zahukana dziewczynka z ostatniej ławki. Pilna uczennica, ale często miała nieuzupełnione notatki z lekcji i nieodrobione zadania. Pytałam, tłumaczyłam, prosiłam. Wreszcie Ola przyznała się, że nie robi notatek, bo… nie widzi, co jest napisane na tablicy! Posadziłam ją w pierwszym rzędzie i poprosiłam rodziców, żeby zabrali ją do okulisty. Teraz należy do prymusów, a poza tym już nie jest nieśmiała i wycofana. Staram się nie ograniczać tylko do uczenia, jestem dla dzieci. Łobuzującym pokazuję, że warto żyć w zgodzie z zasadami i w przyjaźni, tych nieśmiałych wyciągam do różnych zadań. I mam wrażenie, że świetnie sobie z tym radzę.
Gorzej jest z rodzicami
Bo to oni są prawdziwym wyzwaniem dla nauczyciela. Większość nie widzi, że z dzieckiem są problemy. Albo nie mają dla niego czasu, albo są w nie tak zapatrzeni, że nie chcą widzieć jego wad czy dysfunkcji. I wszelkie rozmowy na ten temat traktują jak wkraczanie w ich prywatność. Złoszczą się, buntują – gorzej niż dzieciaki! Tak naprawdę to praca z rodzicami zajmuje więcej czasu i zabiera mi mnóstwo energii. Ale najgorsze są sytuacje, gdy widzę, że rodzice krzywdzą dziecko. Nie potrafię przejść obok tego obojętnie. I to jest powodem mojego stresu i kłopotów.
Mam w klasie drugiej Michałka. Przeciętny uczeń, trochę łobuziak, taki, co to o byle drobiazg rzuca się do bicia. Było z nim sporo kłopotów, inni nauczyciele się skarżyli, na radzie pedagogicznej zawsze musiałam słuchać przykrych rzeczy na jego temat. I oczywiście żądali obniżenia oceny z zachowania. A ja go broniłam. Bo już od dawna domyślałam się, że to nie wina chłopca, tylko jego rodziców. Mamy w szkole na oczy nie widziałam. Tata pojawił się na dwóch zebraniach, nieobecny myślami i wyraźnie w stanie wskazującym. Nie żeby był w sztok pijany, ale po prostu roztaczał wokół ten specyficzny zapach. Po drugim zebraniu pomyślałam, że z nim porozmawiam, jednak nie było okazji, więcej się nie pojawił. Nie przyszedł także na spotkanie, jakie zawsze raz w semestrze organizuję z dziećmi i rodzicami, ani na ostatnie zakończeniu roku szkolnego.
To dlatego postanowiłam uważniej przyjrzeć się chłopcu, podpytać, co dzieje się u niego w domu. Niestety mały nie był zbyt rozmowny, a na każdą próbę rozmowy czy zbliżenia najeżał się i zamykał w sobie. Widać było, że nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś się nim interesuje. Wpadłam na pomysł, żeby zorganizować w sobotę klasową wycieczkę na… stadion. Była nieobowiązkowa i tak jak przewidywałam, zgłosiło się niewielu chętnych, praktycznie sami chłopcy. Michałowi aż oczy się zaświeciły na wieść o tej wyprawie, ale nie podniósł ręki, kiedy pytałam, kto idzie.
Poprosiłam, żeby został po lekcjach
– Michał, widzę, że chcesz iść, czemu się nie zgłosiłeś? – zapytałam chłopca.
– Nie mam pieniędzy – burknął w odpowiedzi. – Poza tym wcale nie chcę iść.
– Za wycieczkę nic nie trzeba płacić, weźmiemy pieniądze z klasowej skarbonki – stwierdziłam. – Ale skoro nie chcesz iść…
Nic na to nie powiedział. Rozczarowana uznałam, że na siłę nie wyciągnę.
– Twój wybór. Myślę, że będzie fajnie. Podobno w sobotę będą mieli trening piłkarze.
– Piłkarze?! – zainteresował się.
– Tak. Na pewno będzie można popatrzeć, a kto wie, może i porozmawiać z nimi… Wyruszamy spod szkoły o 10.00.
Miałam nadzieję, że Michałek się skusi, i nie pomyliłam się. W sobotę przybiegł, zziajany, jako jeden z ostatnich.
– Już myślałem, że się spóźnię! – sapnął.
Patrzył na mnie z nietypową dla siebie radością, a ja pomyślałam, że to naprawdę dobry pomysł z tą wycieczką. I rzeczywiście! Chłopaki byli tak zachwyceni, że z radości jeden dostał czkawki, a drugi, gdy przyszło do rozmowy z piłkarzami, zapomniał języka w gębie. Michał wyglądał na zafascynowanego całą tą sytuacją. Obiegł boisko dwa razy, zajrzał do szatni, a potem przyglądał się treningowi.
– Podoba ci się? – stanęłam za nim.
– Jest super! – powiedział, nie odrywając wzroku od piłkarzy. – Jeszcze nigdy nie byłem na meczu. W telewizji tylko oglądam czasami, ale tata nie zawsze mi pozwala.
– A tata nie lubi meczów? – zapytałam, starając się nie spłoszyć go wścibstwem.
– Nie – pokręcił głową nagle speszony. – Tylko boks. Nie lubię boksu.
– A co lubisz? – chciałam wiedzieć.
– Nogę! – zawołał z zapałem.
– To może zgłosisz się do pana od wuefu, on prowadzi drużynę – zaproponowałam.
– Nie przyjmie mnie – Michał pociągnął nosem. – Mówi, że łobuzów nie potrzebuje.
– Przecież nie jesteś łobuzem – zauważyłam, hamując irytację na szkolnego kolegę.
Jak można tak powiedzieć do dziecka! Michał spojrzał na mnie przeciągle i dopiero po dłuższej chwili rzucił:
– Jestem. Wszyscy tak mówią.
– Ja nie mówię. Więc nie wszyscy.
Nic na to nie odpowiedział. Ale kiedy wracaliśmy do autobusu, szedł koło mnie i wyraźnie szukał pretekstu do rozmowy.
Ta pierwsza wyprawa przełamała jego rezerwę
Potem zdecydowanie raźniej się do mnie odzywał, a kiedy prosiłam go, żeby coś zrobił czy został na chwilę po lekcjach, nie dąsał się i nie burczał pod nosem. Za wszelką cenę starałam się wykorzystać te chwile, a jednocześnie nie spłoszyć chłopca. Bałam się, że moje zbyt natarczywe pytania sprawią, że znowu się zamknie. Był jak delikatna, krucha porcelana… Powoli, bardzo powoli udawało mi się wyciągać od niego coraz więcej szczegółów. I byłam nimi coraz bardziej przerażona. Z tego, co Michał mówił – a raczej z tego, co czytałam między wierszami – wynikało, że jego dom to melina. Razem z młodszą o dwa lata siostrą robią wszystko, żeby jak najwięcej czasu spędzać poza domem. Kiedy on wraca ze szkoły, a ona z przedszkola, zaraz wychodzą na dwór.
Rodzice nie interesują się tym, czy coś jedli, jak są ubrani ani co robią na dworze do dwudziestej. Podobno kilka razy nocowali u sąsiadów!
– Rodzice nie słyszeli dzwonka do drzwi i sąsiadka wyjrzała – opowiadał, wcinając drożdżówkę, którą mu przyniosłam. – I powiedziała, że możemy do niej przyjść. Dała nam taką dobrą zupę, zjadłem dwa talerze.
A ja sobie pomyślałam, że w XXI wieku, w środku dużego miasta dziecko chodzi głodne i prawie nikt tego nie widzi! Zrobiłam też delikatny wywiad na temat tej rodziny u mnie w szkole. Rodzice nie pracują, dostają pieniądze z opieki społecznej. Dyrektorka powiedziała, że tata chłopca przyniósł na początku roku potrzebne zaświadczenia – dlatego przysługują mu obiady i dofinansowanie do wyprawki szkolnej. O mamie chłopiec mało opowiadał. Zdążyłam się jednak zorientować, że pije i jest agresywna. Michał wygadał się kiedyś, że mamy to się nawet tata boi. Dopiero jak wypije, to się jej stawia i wtedy się kłócą.
– Nie lubię, jak się ludzie kłócą – wyrwało mu się. – Zawsze i my obrywamy.
Zastanawiałam się, co to może oznaczać, aż raz zobaczyłam. Michał ściągał bluzę i niechcący podciągnął do góry koszulkę. Na wysokości pasa miał kilka świeżych, czerwonych placków i kilka starszych, już fioletowych.
Zrobiło mi się słabo
Tego dnia poprosiłam go, żeby został po lekcjach i pomógł mi ułożyć plan klasowych zawodów sportowych. Kiedy już na dobre się rozkręcił i wymyślał, jakie dyscypliny można dołączyć, zapytałam wprost.
– Michał, czy boisz się rodziców?
Spojrzał na mnie przestraszony i spuścił głowę. Widziałam, że znowu się kurczy, lecz nie mogłam teraz odpuścić!
– Michałku, to ważne – powiedziałam. – Wiesz, że nie zgadzam się na przemoc. Ani jak ty kogoś bijesz, ani jak ktoś bije ciebie. Nawet jeżeli to jest dorosły.
Trafiłam. Najpierw milczał, potem się popłakał. Wyszlochał, że tata go skrzyczy, a mama zbije, jeżeli się dowiedzą, że coś powiedział. Nie wolno mu mówić o niczym, co dzieje się w domu. A zatem to, co wiem, to pewnie zaledwie czubek góry lodowej! Zaraz następnego dnia poszłam do dyrektorki i do szkolnego pedagoga. Powiedziałam, co wiem i co podejrzewam. Pani Inez, nasza pedagog, długo milczała.
– Możemy zawiadomić kuratora – stwierdziła w końcu. – I moim zdaniem musimy. Ale zanim uruchomimy procedurę, sprawdzę, jak to wygląda. Popytam sąsiadów…
Nie wiem, jak to zrobiła, ale udało jej się przeprowadzić wywiad. Niestety, potwierdziły się moje podejrzenia. Wprawdzie Michał nie chciał z nią rozmawiać, otworzył się tylko przede mną, ale to, co już wiedzieliśmy, wystarczyło. Procedura ruszyła. Nawet nie chcę mówić, co to dla mnie oznaczało. Rodzice Michała byli wściekli, że się wtrącam, niszczę im rodzinę. Grozili, że mi pokażą, Na szczęście ludzie z policji i opieki społecznej zareagowali mądrze. Dzieci od razu zabrała do siebie ciotka. Teraz stara się o opiekę prawną nad Michałem i Malwinką. Przekonałam ją, żeby nie zmieniała chłopcu szkoły. Tu czuł się dobrze. Miał przyjaciół… No i mnie.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”