Kiedy skończyłam dziewiętnaście lat, dowiedziałam się, że choruję. Przez cały okres dojrzewania boleśnie i obficie miesiączkowałam, ale żyłam w przekonaniu, że te wszystkie okropne dolegliwości wynikają z mojej natury.
Opracowałam plan na przyszłość
„Ty już tak masz, po prostu” – powtarzała mama i przyjaciółki, którym zwierzałam się z problemu. Lekarze też ignorowali moje skargi. Dopiero pewien stary i mądry ginekolog skierował mnie na odpowiednie badania, po których poznałam prawdę o swojej chorobie.
Wyjaśnił, że ból trzeba leczyć, a jedyny sposób na zajście w ciążę w moim przypadku to in vitro.
– Ale nawet jeśli się pani zdecyduje, to szanse powodzenia i tak są niewielkie – powiedział, a ja przez długi czas nie mogłam się z tym pogodzić.
W końcu jednak doszłam do siebie i opracowałam plan na przyszłość. Zakładał on między innymi, że każdy potencjalny kandydat na męża musi być jak najszybciej poinformowany o moim problemie.
Grzesiowi powiedziałam więc o wszystkim już na trzeciej randce. Na szczęście to bardzo mądry i wrażliwy facet, który przyjął tę wiadomość z dużym taktem, i gdy tylko nasza znajomość przerodziła się w poważną relację, sam zachęcał do rozmów na ten temat.
Wyjaśniłam mu więc, że chciałabym adoptować dziecko, bo nie zamierzam desperacko walczyć o ciążę, podejmować kosztownych prób ze świadomością, że i tak najpewniej się nie uda.
Grzegorz zgodził się na adopcję bardzo szybko, więc w narzeczeństwo weszliśmy ze zgodną decyzją. Co więcej, ślub wzięliśmy tak prędko, jak to było możliwe, żeby jak najwcześniej zdobyć pięcioletni staż małżeński wymagany do adopcji dziecka.
Byliśmy pełni sprzecznych myśli
Po upływie tego czasu zapisaliśmy się do ośrodka adopcyjnego, gdzie przez kolejnych dziewięć miesięcy przeszliśmy wszystkie potrzebne testy i szkolenia. Na informację, że jest dla nas dziecko, nie czekaliśmy już długo.
Po kilku tygodniach od załatwienia formalności dostaliśmy telefon z zaproszeniem na jedną z najważniejszych rozmów w naszym życiu. Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, kierowniczka poprowadziła nas do gabinetu.
– Drodzy państwo. Dziewczynka skończyła sześć tygodni, a biologiczna matka zrzeknie się praw do dziecka, bo sama ma ledwie dziewiętnaście lat i pochodzi z dysfunkcyjnej rodziny. Jest też opóźniona umysłowo – wyjaśniła, a wtedy Grzesiek drgnął.
– A dziecko… Czy jest zdrowe?
– Tak – odparła. – Jest zupełnie zdrowe. Zresztą jego matka też urodziła się zdrowa, tylko w dzieciństwie uległa dość poważnemu wypadkowi, w wyniku którego straciła część władz umysłowych. Dlatego właśnie nie może zająć się małą.
– A jak w takim razie zaszła w ciążę? – dopytywał Grzesiek, a szefowa ośrodka ciężko westchnęła.
– Proszę pana, to już dorosła kobieta, którą mimo niepełnosprawności kierują instynkty wspólne nam wszystkim. Niestety, rodzina nie potrafi dopilnować, by córka unikała kontaktów seksualnych. Nie umie też zadbać o antykoncepcję dla niej. No i ma pan swoją odpowiedź.
– A wiemy, kto jest ojcem?
– Niestety… – rozłożyła bezradnie ręce. – Ja rozumiem, że sytuacja jest trudna, ale okoliczności adopcyjne rzadko bywają łatwe. Taka jest rzeczywistość. Niech się państwo zastanowią, a ja poczekam na decyzję.
Marzyłam tylko, by wziąć Izę do domu
Poszliśmy do domu z głowami pełnymi sprzecznych myśli. Lęk mieszał się z nadzieją i podnieceniem, więc przegadaliśmy całą noc.
Przerzucaliśmy się argumentami i zamienialiśmy rolami w dyskusji. Raz ja byłam gotowa się zdecydować, a Grzegorz podsuwał kolejne wątpliwości, a potem to on nabierał odwagi, by rozwiewać moje obawy. W końcu jednak podjęliśmy decyzję, żeby wziąć Izunię do domu.
Bardzo chciałbym opowiedzieć o emocjach, które towarzyszyły mi w pierwszych dniach naszej przygody. Co czułam, gdy wieźliśmy małą z ośrodka. Niestety, nie potrafię znaleźć odpowiednich słów.
Mogę jedynie przyznać, że jeszcze nigdy nie doświadczyłam tak nagłego przypływu szczęścia. Biologiczne matki w czasie ciąży oswajają się z myślą, że będą wychowywać dziecko.
Noszą je w sobie, czują jego ruchy, czuwają nad jego bezpieczeństwem… A ja jednego dnia mieszkałam sama z mężem, by drugiego wnieść do domu tę pachnącą kruszynę, która miała zostać z nami na całe życie. Coś niesamowitego.
Przez trzy kolejne lata dawałam z siebie wszystko, by dzieciństwo Izuni przypominało to, którego sama zaznałam. Naszego życie nie zakłócały żadne większe problemy, a czas mijał naprawdę wesoło. Grzesiek też okazał się fantastycznym ojcem – uważnym, wyrozumiałym i troskliwym. Bawił się z małą, karmił ją, przewijał i robił setki, a nawet tysiące zdjęć.
Z dumą mogę powiedzieć, że podołałam roli
Nasz spokój przerwała dopiero wiadomość sprzed ośmiu miesięcy. Zupełnie niespodziewanie w środku dnia zadzwonili do nas z ośrodka adopcyjnego i zaprosili na spotkanie. Powiedzieli, że kobieta, która urodziła Izę, jest w kolejnej ciąży. Natychmiast zrozumiałam, dlaczego się z nami kontaktują.
– Dziewczyna jest dopiero w drugim trymestrze, ale już wiemy, że będzie chciała oddać dziecko – powiedziała kierowniczka. – W naszym prawie nie ma możliwości zapisania go wam na tym etapie, ale oczywiste jest, że gdy trafi do ośrodka, będą mieli państwo pierwszeństwo… Jeśli, oczywiście, zechcą państwo.
– Czyli że mamy ją wziąć? – upewniał się Grzesiek.
– Możecie, ale nie musicie… – uśmiechnęła się kierowniczka. – Sytuacja jest taka jak poprzednio. Matka uciekła z domu na kilka dni, a po dwóch miesiącach okazało się, że jest w ciąży.
– Znowu nie wiadomo, z kim?
– Tak.
– A co ze zdrowiem dziecka?
– No, to już się okaże po porodzie. Na razie jest wszystko w porządku.
Tym razem nie potrzebowaliśmy czasu na zastanowienie. Jeszcze na miejscu zadeklarowaliśmy, że adoptujemy siostrę Izy. Nie mogliśmy podjąć innej decyzji, bo byłoby to równoznaczne z pozbawieniem naszej córki rodzeństwa. Grzesiek użył nawet określenia, że jesteśmy zakładnikami tej sytuacji.
Słowa kierowniczki nas zmroziły
– Proszę tak nie myśleć – odparła wtedy kierowniczka. – To musi być niezależna decyzja wynikająca jedynie z waszej potrzeby.
– Wiem, wiem. To źle zabrzmiało. Chodzi o to, że chcemy tę dziewczynkę adoptować, bo ona już teraz jest naszą rodziną – poprawił się.
– Mąż ma rację – poparłam go zdecydowanie. – Tym bardziej że Izunia wyrasta właśnie z pieluch, więc to dobry czas na drugie dziecko. Będzie im we dwie raźniej. W końcu ja też mam siostrę! – uśmiechnęłam się, na co szefowa ośrodka odpowiedziała tym samym.
Po chwili jednak spoważniała, pochyliła się nad stołem i powiedziała coś, co nami poruszyło. Co przejmuje nas do głębi po dziś dzień:
– Muszą państwo mieć na uwadze, że matka waszego dziecka ma teraz dwadzieścia cztery lata i to nie jest zapewne jej ostatnia ciąża – wyjaśniła, a myśmy zamarli. – Nasze prawo nie przewiduje żadnego sposobu na powstrzymanie tej dziewczyny przed kolejnymi wpadkami, a jej rodzina nie wykazuje większego zainteresowania problemem. Sami więc widzicie, jak jest… Nie mówię tego, żeby was straszyć czy szantażować. Nie próbuję też was w ten sposób zachęcać. Chcę jedynie, byście zdawali sobie sprawę, że wasza Iza może doczekać się jeszcze kilku braci czy sióstr…
Chyba byliśmy zbyt podekscytowani, by się nimi w tamtej chwili przejąć. Liczyło się tylko to, że Iza będzie miała siostrę. Z taką myślą wróciliśmy do domu i czekaliśmy na dzień adopcji, którą mamy już za sobą.
Jak zareagowaliśmy na te słowa?
Mieszkamy więc teraz w czwórkę i znów jest nam wspaniale. Muszę jednak przyznać, że tym razem perspektywa kolejnego telefonu z ośrodka trochę mąci mój spokój.
Z dwójką dzieci dajemy sobie radę finansowo, ale z trójką byłoby już nam znacznie trudniej. Uznaliśmy jednak, że jeśli biologiczna matka naszych córek znów zajdzie w ciążę, adoptujemy kolejne dziecko. Będzie ciężko, ale damy radę.
– No, dobrze, Beata. A co jeśli pojawi się czwarte? – zapytał któregoś razu Grzegorz.
– Co ty mówisz? Nie wygłupiaj się, kochanie – odparłam, bo zrobiło mi się słabo.
– No, wiesz, jak jest. Słyszałaś, co mówiła kierowniczka. To młoda kobieta…
– Nie wiem, Grzesiu…
– No bo zwyczajnie pojawia się pytanie, kiedy powiemy „dość”.
– Nie mów tak, proszę cię…
– Ale taka może być rzeczywistość.
– Nie martwmy się tym na zapas, okej? Bardzo cię proszę. To jest daleka perspektywa…
Uzgodniliśmy tego dnia, że nie sięgamy wyobraźnią dalej niż do kolejnego dziecka. Na trójkę się zdecydujemy, ale co będzie potem – tego nie wie żadne z nas.
Czytaj także:
„Mąż i syn chcieli mi wmówić, że jestem… za głupia na uniwersytet! Nie chcieli, żebym się rozwijała”
„Gdy zaszłam w ciążę, chłopak wywalił mnie na ulicę. Byłam wściekła na dziecko. To przez nie Mirek przestał mnie kochać”
„Zamartwiam się, kiedy mój 23-letni syn późno wraca. Mąż mówi, że jestem nadopiekuńcza, ale to przecież moje dziecko!”