Mieszkam w M. Teoretycznie jest to wioska, bo nigdy nie dostaliśmy praw miejskich, ale uważam, że nazywanie miejscowości z 3 tysiącami mieszkańców wioską jest niepoważne. Mamy zespół szkół, kilkanaście sklepów, w tym duży supermarket, ośrodek zdrowia, prężnie działający dom kultury. No i kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. Jaka to wioska, pytam się?
Nasza miejscowość jest ostoją tradycji w tym zwariowanym, niestałym świecie. Tu każdy wie, kim jest i kim nie powinien być. Każdy ma swoje przypisane role. Ojciec naszego sołtysa był sołtysem, jak i jego dziadek. Piekarnia Słowików zawsze była w rękach Słowików, nawet za czasów PRL-u. A kobiety w mojej rodzinie zawsze były gospodyniami u proboszcza. Jeszcze gdy moja mama u niego gotowała, ja chodziłam jej pomagać. A gdy przeszła na emeryturę, zajęłam jej miejsce. Miałam wtedy czterdzieści dwa lata. A niedawno skończyłam pięćdziesiąt osiem.
Jak ten czas leci…
Tradycja tradycją, ale niektórych zmian nie da się uniknąć. Jak na przykład wtedy, gdy stary proboszcz zachorował, a potem umarł, i na jego miejsce przysłali nowego. Młodego. I wtedy to było prawdziwe trzęsienie ziemi.
Ojciec Jan był przed czterdziestką, miał wesołe niebieskie oczy, potężny piękny baryton – kiedy odprawiał mszę, jego głos budził nawet starego Francika, szkolnego dozorcę. Szybko go polubiłam. Kiedy zasiadł do pierwszego obiadu, spojrzał na stół, później na mnie, a potem powiedział:
– Pani Krysiu, jak widzę, nie uda mi się tu utrzymać linii.
– Cóż, mogę księdzu proboszczowi gotować potrawy zero kalorii – odparłam, krzywiąc się wewnętrznie. – Brokuły, kotlety sojowe…
– Nie, proszę – popatrzył na mnie ze strachem w oczach. – Jakieś przyjemności w tym życiu mi się należą.
I rzucił się na barszcz ukraiński zabielany trzydziestoprocentową śmietaną, klopsiki w kurkach i tłuczone ziemniaczki, o mizerii i kompocie nie wspominając. A potem było ciasto porzeczkowe.
– A jutro będą zrazy zawijane – powiedziałam konspiracyjnie.
Ksiądz uniósł wzrok znad talerza i tylko westchnął. Pomyślałam, że się dogadamy. Jeśli ktoś tak lubi jeść, to nie może być złym pasterzem. Powiedziałam to po południu paniom z kółka parafialnego, które niecierpliwie czekały na pierwsze wieści z jadalni.
– No i pięknie – powiedziała Stasia N., właścicielka kwiaciarni. – To i reszta powinna pójść po staremu. Niech ksiądz proboszcz okrzepnie w parafii, zajmie się duszami wiernych, a my swój kierat pociągniemy dalej.
Wszystkie pokiwałyśmy głowami. Chodziło o to, że stary proboszcz był już od kilku lat schorowany, ledwie mógł msze odprawiać, więc rada parafialna przejęła prowadzenie spraw materialnych kościoła, a przede wszystkim rachunków. Zliczaliśmy tace, prowadziliśmy księgi rachunkowe, dokonywaliśmy zakupów. Ojciec Stanisław tylko podpisywał podsuwane faktury. Przez jakiś czas jeszcze mogliśmy pomagać również nowemu proboszczowi, dopóki nie zorientuje się, co i jak.
Po co mu raport? Nie ufa nam?
Stasia N, skarbniczka, powiedziała mu to na pierwszym zebraniu rady parafialnej. Nowy proboszcz skinął głową i powiedział:
– Jestem wdzięczny za pomoc, jakiej rada udzieliła mojemu poprzednikowi. I cieszę się, że w parafii są ludzie chętni do pracy charytatywnej na rzecz Kościoła…
– Ależ oczywiście – rozległy się głosy. – Po to jesteśmy, u nas szanujemy wiarę i tradycję, jakżeż można inaczej…
Ksiądz Jan się uśmiechnął i uniósł dłoń, by uciszyć gwar.
– Nie każdy z proboszczów ma szczęście trafić do takiej parafii. Oczywiście, dopóki nie ogarnę, co i jak, chętnie skorzystam z pomocy. Ale raport zdawczo-odbiorczy otrzymam, prawda? – spojrzał wyczekująco na skarbniczkę.
Stasia N., choć w moim wieku, to pod spojrzeniem proboszcza się zarumieniła. W końcu ksiądz też mężczyzna, a Stasia od dziecka miała słabość do płci przeciwnej, choć nie powiem złego słowa – walczyła z tą słabością dzielnie i jedynie własnemu mężowi okazywała względy.
– Tak, przygotuję go w przyszłym tygodniu, bo teraz mam kontrolę w firmie.
– Skarbową? – zaniepokoił się Włodek Konarski, właściciel masarni.
Spojrzała na niego jakby spłoszona.
– Nie. Po prostu akurat sprawdzam księgi i wszystkie dokumenty kwiaciarni i szklarni. Trzeba kontrolować ludzi, żeby powstrzymać ich przed szatańską pokusą kradzieży.
Ujrzałam, jak proboszcz unosi jedną brew. Co oznaczał ten gest? Zdziwienie? Podziw? Jeszcze nie wiedziałam.
– Rozumiem – powiedział i przeszliśmy do kolejnych punktów zebrania.
Jakieś dwa tygodnie później układałam w szufladach wyjęte ze zmywarki sztućce, kiedy do kuchni wszedł ksiądz Jan.
– Pani Krysiu, mamy problem – powiedział i usiadł za stołem.
Położył na blacie jakieś papiery z wydrukami. Wytarłam ręce w fartuch i usiadłam naprzeciwko niego.
– Tak? – spytałam.
– Rachunki mi się nie zgadzają.
Powiedział, że dostał od skarbniczki raport zdawczo-odbiorczy, który porównał z zapisami datków w księgach parafialnych oraz z rachunkami i fakturami. Tłumaczył, co porównywał i jak, pokazał jakieś wydruki z banków… Przyznam, że w kwestii finansów to jestem na poziomie dodawania i odejmowania, więc zrozumiałam z tego tyle, że ksiądz zna się na księgowości. I wyszło mu, że mniej więcej co miesiąc z kasy parafii wyparowuje kilkaset złotych. Od kilku lat.
– Nie znam jeszcze parafian – powiedział ostrożnie. – Skarbniczka…
– Stasia? – parsknęłam. – W życiu. Jej ojciec był przed nią skarbnikiem rady, a przed nim jej dziadek, i jeszcze wuj. To rodzinna tradycja, bo my tu jesteśmy strażnikami tradycji. I nigdy nie brakowało nawet grosza. To musi ktoś inny kraść.
– Ale kto? I jak, że skarbniczka się nie zorientowała, choć prowadzi księgi?
Wstałam, czując przypływ bitewnej energii
– Już się ksiądz proboszcz martwić tym nie musi. Znajdziemy złodzieja.
Obdzwoniłam zaprzyjaźnione panie z kółka parafialnego i dwie godziny później siedziałyśmy już na zapleczu kwiaciarni. Stasia płonęła świętym ogniem oburzenia.
– Jak to: brakuje? – wykrzykiwała, chodząc tam i z powrotem między koszami z dodatkami do bukietów. – Co miesiąc? Od kilku lat? I ja tego nie spostrzegłam? Jakim cudem!
– Uspokój się, kochana – mitygowała ją Malina. – Zaraz się domyślimy kto. Nie tak wielu ma dostęp do pieniędzy Kościoła.
I wtedy mnie oświeciło.
– Ja wiem kto – wszystkie moje przyjaciółki, w sile siedmiu, popatrzyły na mnie. A ja popatrzyłam na Stasię. – Twoja księgowa. Anna. Tylko ona ma dostęp do dokumentów parafii.
Zapadła cisza. Anna pracowała w firmie Stasi od ośmiu lat. Wszyscy uważaliśmy, że Stasia wykazała się odwagą i otwartym umysłem, zatrudniając obcą babę. Jej kilkunastoosobowa rodzina pojawiła się w M. jakieś trzydzieści lat wcześniej, zamieszkała w kolonii domków nad stawem, ale nigdy jakoś nie udało im się wtopić w naszą społeczność. Wciąż byli obcy. Anna skończyła studia wieczorowe. Miała męża i czworo dzieci. Często zabierała pracę do domu, by jednocześnie pilnować maluchów.
– Widać uznała, że płacę jej za mało – syknęła Stasia. Nagle weszła w nią nowa energia. – Sprawdzam moje księgi co kilka miesięcy, czy Anna mnie nie okrada, i jak dotąd za rękę jej nie złapałam. Ale ksiąg parafialnych nie sprawdzałam… a ona je prowadziła. Nie sądziłam, że ośmieli się sięgnąć po własność Pana naszego.
– Za ile? – spytała Bożena S, nauczycielka z podstawówki. – Ile jej za to płacisz?
Stasia popatrzyła na nią, jakby ta palnęła jakąś straszną głupotę.
– Płacę? Robi dobry uczynek na rzecz Pana naszego, żeby po śmierci jej, pogance, policzyli zasługi. A teraz ja się z nią policzę. Oczywiście będzie zaprzeczać, ale my wiemy, co to za ziółko.
Pokiwałyśmy zgodnie głowami
Wróciłam na plebanię i oznajmiłam księdzu proboszczowi, że mamy złodziejkę. Wszystko mu wyjaśniłam. Słuchał, nie komentując. Podziękował i wyszedł z kuchni. Stasia natychmiast zwolniła Annę i podała ją na policję za złodziejstwo. Oczywiście kobieta twierdziła, że ksiąg parafialnych nie tykała, ale co innego miała mówić? Walczyła o przeżycie.
Na razie jej nie aresztowali, bo nasi policjanci uznali, że z czwórką dzieciaków to ona nigdzie nie ucieknie, bo nie ma dokąd. A przed aresztowaniem trzeba przeprowadzić dochodzenie. Jednak mieszkańcy M. nie potrzebowali sądów. My wiedzieliśmy, kto jest winny. I jak Anna chciała zrobić zakupy, to musiała pojechać do sąsiedniego miasteczka. Wszyscyśmy jej dokładnie pokazali, że u nas już nie ma czego szukać. Kilka dni później zadzwoniła Malina.
– Krysia, właśnie się dowiedziałam, że ksiądz proboszcz siedzi u tej Anki – wyszeptała konspiracyjnie. – Ty wiesz, po co on tam polazł?
– Pierwsze słyszę – odparłam, zniżając głos. – Nic nie wspominał.
Poczułam urazę, że coś przede mną ukrywa. Stary proboszcz we wszystkim polegał na mnie. Więc kiedy ksiądz Jan wrócił na plebanię, spytałam, o co chodzi. Wskazał mi krzesło, a sam usiadł na drugim.
– Chodzi o to, że bez kontroli ludzie dają posłuch szatańskim podszeptom – powiedział, nawiązując do wypowiedzi Stasi. – Przeprowadziłem własne dochodzenie i z pomocą Pana ujrzałem, jak się rzeczy naprawdę mają. Nie mówiąc o tym, że mam smykałkę do księgowości i gdybym nie chciał być księdzem, zostałbym detektywem ubezpieczeniowym – mrugnął.
Widocznie musiała to zrobić
No i opowiedział mi historię, jak to jakieś dziewięć lat temu, gdy proboszcz Stanisław już sobie z księgami nie dawał rady i przestał je kontrolować, wszystkim zajęła się skarbniczka Stasia N. Przez trzy lata wszystko było idealne, rozliczała się co do grosza.
– Ale o ile wiem, kiedy zatrudniła tę Annę, to ona już prowadziła rachunki – wtrąciłam się.
Ksiądz Jan popatrzył na mnie strofująco.
– Rachunkami parafialnymi zajmowała się jedynie przez pierwsze dwa lata. Potem pani N. znowu je przejęła. To właśnie wtedy rachunki przestały się zgadzać. Przeprowadziłem małe śledztwo i wiem dlaczego. Przez te lata wspomagała swoją córkę Małgorzatę. A że mąż pani Stanisławy pilnował, by nie posyłała jej ani grosza, to wykorzystała do tego fundusze parafii. Niestety, dość nieudolnie próbowała ukryć ten proceder w podwójnej księgowości, stąd szybko się zorientowałem. Zwłaszcza że przez ostatnie lata, gdy nikt jej nie kontrolował, trochę się opuściła w zacieraniu śladów.
– Stasia? To niemożliwe! Jej rodzina to skarbnicy parafii od pokoleń! Znam ją od dziecka!
Ksiądz Jan patrzył na mnie ze smutkiem w oczach. Przypomniałam sobie zmieszanie Stasi, gdy poprosił ją o raport zdawczo-odbiorczy. I wiedziałam o sytuacji z córką. Małgosia uciekła z domu w wieku siedemnastu lat ze starszym letnikiem, który ją zostawił z brzuchem rok później. Ojciec nie dał się ubłagać i wciąż uważa, że jego córka umarła. Ale matczyne serce Stasi nie potrafi przestać kochać dziecka. Nagle pewna myśl przyszła mi do głowy.
– To było w zbożnym celu – powiedziałam. – Stasia nie miała skąd wziąć, by pomóc córce. A Kościół przecież wspomaga potrzebujących, prawda?
Tym razem spojrzenie księdza stało się ironiczne.
– Kiedy przekonywała mnie pani, że to Anna jest złodziejką, użyła pani argumentu, że pewnie potrzebowała na konieczne wydatki. I że to dowód jej winy. To znaczy, że gdy kradnie obca, to jest złodziejką, a jak katoliczka, to jest biedną potrzebującą? – pokręcił głową. – Widzę, że mam tu ugór do zaorania. Stadko wiernych, które zdziczało bez pasterza…
– Ależ księże proboszczu! – oburzenie niemal mnie zatkało.
– …które zapomniało, że wszyscy są równi wobec Boga, a ten, kto jest poza stadem, to nie ktoś, o kim trzeba zapomnieć, lecz ktoś, kogo trzeba zaprosić. Zachęcić.
Wstał i wyszedł
Poczułam się obrażona i nawet się przez kilka dni zastanawiałam, czy nie wypowiedzieć mu służby. Bo już teraz widziałam, że wszystko się u nas zmieni. Nowe pukało do naszych drzwi, nowe, którego tyle lat staraliśmy się unikać. Jednak siła tradycji zwyciężyła. Kobiety z mojego rodu od pokoleń służyły proboszczowi i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym się od tej tradycji odwrócić. Kim bym wtedy była, jeśli nie gospodynią księdza? No i straciłabym pozycję wśród pań z kółka parafialnego.
Co się stało ze Stasią? Proboszcz nie oskarżył jej o kradzież, ale wezwał na rozmowę i ją, i jej męża. Przyznaję, podsłuchiwałam. Powiedział, że bardzo mu przykro, ale musi wyciągnąć konsekwencje. Księgową parafii zostanie Anna, skoro nikt nie chce dać jej pracy. No i to, co słyszał o Małgorzacie, w głowie mu się nie mieści. Zamierza podczas najbliższej niedzieli wygłosić kazanie o miłosierdziu i wybaczaniu.
– Nauki Pana są nie po to, by brać z nich tylko to, co potwierdza nasze przekonania, ale po to, by były drogowskazem w naszych wyborach – zakończył.
Tak, do naszej wioski zawitało nowe. Wielu z nas z niepokojem czeka, jak ono zmieni nasze życie. Ale zauważyłam jedno – w kościele pojawili się młodzi, którzy z uśmiechem słuchają słów nowego proboszcza. To chyba dobrze, prawda?
Czytaj także:
„Przez złośliwego teścia moje małżeństwo wisi na włosku. Męża widuję tylko od święta, nawet w kościele siadamy osobno”
„Siostra to hipokrytka. Od lat nie postawiła nogi w kościele, a córkę zmusza do wiary. Boi się, że ludzie będą wytykać ją palcami”
„Jestem kłębkiem nerwów, bo wredne sąsiadki zatruwają mi życie. Codziennie w pierwszej ławce w kościele, a za skórą diabeł”