„Obwiniałam męża o śmierć syna. Sama jestem sobie winna, że nie wytrzymał presji i porzucił mnie jak stare buty”

Kobieta, która straciła syna fot. Adobe Stock, SB Arts Media
„Zostałam bez dziecka, bez męża, bez pracy. W ciągu jednego roku moje życie zmieniło się kompletnie, a dobrze znany, oswojony świat runął. Przestałam dbać o siebie, unikałam ludzi, jedynie bladym świtem wychodziłam na cmentarz. Nikogo mój los nie obchodził”.
/ 16.01.2022 06:29
Kobieta, która straciła syna fot. Adobe Stock, SB Arts Media

Miałam poukładane życie. Mąż na stanowisku, inteligentne dziecko, niesprawiające większych problemów, dobra praca, nie najgorsze zdrowie. Traktowałam taki stan rzeczy jako coś całkowicie normalnego i nigdy nie przypuszczałam, że wszystko może się diametralnie zmienić w jednej chwili.

– Wysłałam syna na obóz językowy – dumna pochwaliłam się koleżankom w pracy.

– Szczęściara! – orzekły zgodnie, ale bez zawiści. – Dokąd pojechał?

– Do Londynu. Na trzy tygodnie. Jestem taka szczęśliwa, że podszkoli język i zobaczy kawałek świata – opowiadałam z przejęciem. – W przyszłości chce studiować na Oxfordzie, więc przyda mu się kontakt z żywym językiem.

– Na pewno – przytaknęły.

– Na dodatek sprawdzi, czy życie na wyspach mu odpowiada – dodała Agnieszka. – Wiesz, klimat, kuchnia, obyczaje…

– Na razie jest zachwycony, rozmawiałam z nim wczoraj na Skypie. Same ochy i achy.

Nie miałam pojęcia, że relacjonuję koleżankom moją ostatnią rozmowę z synem. Wieczorem dostałam wiadomość, że zginął w wypadku.

Wspieraliśmy się, a potem zaczęliśmy obwiniać

Czas do sprowadzenia ciała i pogrzebu pamiętam jak przez mgłę. Działałam jak nakręcony robot, załatwiając, zawiadamiając, ustalając różne rzeczy. Pomagały mi silne środki uspokajające, których lekarz mi nie żałował.

Dzięki nim byłam w stanie aktywnie funkcjonować w dzień, a potem padać ze zmęczenia i zasypiać bez snów. Mąż, choć też roztrzęsiony, starał się we wszystkim mi pomagać i nie oponował, kiedy połykałam kolejną tabletkę.

Prowadziliśmy jakieś bezsensowne rozmowy, zastanawiając się nad kolorem róż do wieńca czy wyborem miejsca na stypę. Nie rozmawialiśmy o tragedii, o naszej stracie, rozpaczy, pustce. Jedno nie chciało dobijać drugiego swoją żałobą. Zamknęliśmy się z nią każde we własnej samotności, nie czując się na siłach do dzielenia trudnych emocji. Okazało się to dużym błędem. Żal tkwił w nas i tylko szukał okazji, żeby się wydostać.

– To twoja wina, że on nie żyje! – wybuchnął nagle mąż. – To ty chciałaś, żeby pojechał na ten obóz!

Oniemiałam. Oczywiście po cichu wyrzucałam sobie, że się zgodziłam, że nie przewidziałam tragedii, ale co innego rozpatrywać takie nieracjonalne poczucie winy w myślach, a co innego usłyszeć jawne oskarżenie. Nie wytrzymałam.

– Moja? A gdzie ty byłeś?! W kosmosie?!! – choć nadal brałam leki, zdenerwowanie tak przybrało na sile, że niemal wrzeszczałam. – To przecież ty zawsze krytykowałeś jego akcent i zbyt kolokwialne słownictwo! – Uderzyłam w niego własną pretensją. – To przez twoje chore ambicje…!!! 

Dalej już mówić nie mogłam, spazmatyczny płacz sprawiał, że słowa więzły mi w gardle. Nagle poczułam rozrywający ból. Zupełnie jakby ktoś ujął mój tułów w stalowe imadło i ścisnął z całej siły. Straciłam przytomność. Kiedy ją odzyskałam, miałam podłączoną do nosa, gardła, żył całą plątaninę rurek.

– Wybudziła się – to były pierwsze słowa, jakie usłyszałam. Wypowiedziane suchym, beznamiętnym tonem przez dyżurującą przy mnie pielęgniarkę.

– Miała pani zawał – oznajmił lekarz, który niebawem się pojawił.

Leczenie i rehabilitacja trwały długo. Mąż na początku odwiedzał mnie codziennie, potem coraz rzadziej.

– Muszę chodzić do pracy – tłumaczył się, nie patrząc mi w oczy, kiedy robiłam mu o to wymówki.
Byłam zbyt słaba, żeby się nad tym zastanawiać.

Kiedy wreszcie wróciłam jako tako do zdrowia, okazało się, że w pracy już mnie nie potrzebują. Szefowa uśmiechała się fałszywie, mówiąc, że to dla mojego dobra, że powinnam wystąpić o rentę albo poszukać sobie mniej stresującego zajęcia. Po czym rozwiązała ze mną umowę. 

Wróciłam do domu i próbowałam znaleźć jakieś pozytywy. „Może utrata pracy to sygnał, że powinnam zająć się mężem?” – dumałam, popijając głogową herbatkę. Zaniedbywałam go ostatnio, skupiając się na własnej żałobie i szwankującym zdrowiu.

Nie przywykłam do chorowania, nieporadności, leżenia w łóżku, więc mogłam być marudna i trudna. A on przecież też cierpiał. „Może razem uda nam się jakoś zapanować nad tym chaosem. Wspólnie łatwiej poradzimy sobie z tragedią, jaka nas spotkała” – myślałam.

Postanowiłam spróbować. Z energią zabrałam się za szykowanie dla nas obiadu. Postarałam się nawet o ładne nakrycie stołu. Mąż jednak tego nie zauważył. Obojętnie jadł zupę i błądził wzrokiem po pokoju.

– Wyjeżdżam – oznajmił, kiedy wnosiłam drugie danie.

Nie dotarł do mnie sens jego słów. Ustawiłam tacę na stole i spojrzałam na niego z pytaniem w oczach.

– Co mówiłeś?

– Że odchodzę od ciebie. Nie wytrzymuję tych twoich milczących oskarżeń, tego twojego wzroku ofiary, całej tej atmosfery. Nadal będę przysyłał ci pieniądze, ale żyć z tobą dłużej nie mogę. Wyjeżdżam na drugi koniec Polski, zaproponowano mi tam objęcie dużej placówki. Nie dzwoń do mnie, nie szukaj.

I tyle...

Zostałam bez dziecka, bez męża, bez pracy. W ciągu jednego roku moje życie zmieniło się kompletnie, a dobrze znany, oswojony świat runął. Ja też się zmieniłam. Przestałam dbać o siebie, unikałam ludzi, jedynie bladym świtem wychodziłam na cmentarz, gdzie siedziałam przy grobie długie godziny.

Nikogo mój los nie obchodził, dla nikogo nie byłam już ważna, najbliżsi odeszli, a ja coraz częściej myślałam o tym, żeby ze sobą skończyć. Nie miałam już powodów do życia, nie widziałam w nim najmniejszego sensu. I pewnie prędzej czy później zrobiłabym coś nieodwracalnego, gdyby nie tamto przypadkowe spotkanie.

Podczas wizyty u lekarza, do którego wybrałam się po kolejną receptę na leki antydepresyjne, natknęłam się na pewną kobietę. Jej szara cera i chustka na głowie świadczyły o przebytej chemioterapii. Przy niej stał wózek inwalidzki, na którym siedział kilkunastoletni chłopiec. Kurczowo trzymał kobietę za spódnicę.

– Nie bój się, Jasiu – uspokajała go, gładząc pieszczotliwie swoją prawie przezroczystą dłonią po głowie. – Zaraz wrócę. Obiecuję ci, że to nie potrwa długo. – Chyba zauważyła mój zaciekawiony wzrok, bo uśmiechnęła się do mnie. – Ma porażenie dwukończynowe – wyjaśniła. – Popilnuje go pani, kiedy ja będę w gabinecie? Odkąd choruję, strasznie się boi, że zniknę i nie wrócę.

Skinęłam głową na znak, że się zgadzam. Kiedy kobieta weszła do gabinetu, chłopak utkwił we mnie nad wiek mądre spojrzenie i powiedział:

– Mama jest bardzo chora. Martwię się o nią. Ma tylko mnie. Muszę się nią opiekować. Obiecałem to tacie, zanim umarł.

Tych kilka słów otworzyło w mojej głowie jakąś klapkę, która od dawna mnie blokowała. Nagle zaczęłam interesować się życiem innych. Dowiedziałam się od Jasia, że przyjechali z mamą z odległej wsi, gdzie mają małe gospodarstwo, oraz że w domu czeka na ich powrót mała siostra Jasia zostawiona pod opieką sąsiadki.

Kobieta wyszła zmartwiona i popatrzyła na mnie nieśmiało.

– Nie wie pani, czy gdzieś w okolicy jest niedrogi hotel? Muszę przyjść tu jeszcze raz jutro, bo dziś nie było wyników. Dojechać z nim do domu i wrócić na rano nie dam rady. Pociągu nie mam o tej porze, a do busa z tym wózkiem nie wejdziemy.

– Może zatrzyma się pani u mnie? – zaproponowałam spontanicznie, poruszona ich historią. – Mam duże mieszkanie, będzie wam wygodnie.

– Naprawdę moglibyśmy? – spoglądała na mnie z niedowierzaniem i nadzieją. – Byłabym niesłychanie wdzięczna.

Od tego czasu datuje się moja przyjaźń z Dorotą i jej dziećmi. Okazało się, że obie możemy sobie pomóc. Ona, mimo choroby bardzo pogodna, zarażała mnie energią i sprawiała, że czułam się komuś potrzebna. Ja z kolei, jako jej oddana przyjaciółka, chętnie udzielałam jej gościny i z przyjemnością zajmowałam się dziećmi podczas wizyt u niej na wsi.

To Dorota przekonała mnie, że najlepszym sposobem na ból jest praca dla innych. Zaczęłam działać jako wolontariuszka w hospicjum. To ciężka praca, ale daje mi wiele satysfakcji.

Nieśmiałe szczęście też tam znalazłam

Marian podobnie jak ja jest wolontariuszem. Został nim po śmierci żony; w ten sposób chciał się odwdzięczyć za paliatywną opiekę nad nią. Mamy wiele wspólnych doświadczeń, dobrze się rozumiemy. Oboje z radością patrzymy na powracającą do zdrowia Dorotę. Mimo wszystkich nieszczęść, które mnie dotknęły, przyszłość jawi mi się optymistycznie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek jeszcze to powiem...

Czytaj także:
„Zakochałam się w swoim szefie i odeszłam z pracy. Myślałam, że za dużo sobie wyobrażam, ale on zapukał do moich drzwi”
„9-letnia siostrzenica wyrzuciła nas ze swoich urodzin. Powiedziała, że wolałaby kinderbal w klubie”
„Mój syn zostawił ciężarną dziewczynę i uciekł do Niemiec przed odpowiedzialnością. Dla mnie on umarł za życia”

Redakcja poleca

REKLAMA