Miałam poukładane życie. Mąż na stanowisku, inteligentne dziecko, niesprawiające większych problemów, dobra praca, nie najgorsze zdrowie. Traktowałam taki stan rzeczy jako coś całkowicie normalnego i nigdy nie przypuszczałam, że wszystko może się diametralnie zmienić w jednej chwili.
– Wysłałam syna na obóz językowy – dumna pochwaliłam się koleżankom w pracy.
– Szczęściara! – orzekły zgodnie, ale bez zawiści. – Dokąd pojechał?
– Do Londynu. Na trzy tygodnie. Jestem taka szczęśliwa, że podszkoli język i zobaczy kawałek świata – opowiadałam z przejęciem. – W przyszłości chce studiować na Oxfordzie, więc przyda mu się kontakt z żywym językiem.
– Na pewno – przytaknęły.
– Na dodatek sprawdzi, czy życie na wyspach mu odpowiada – dodała Agnieszka. – Wiesz, klimat, kuchnia, obyczaje…
– Na razie jest zachwycony, rozmawiałam z nim wczoraj na Skypie. Same ochy i achy.
Nie miałam pojęcia, że relacjonuję koleżankom moją ostatnią rozmowę z synem. Wieczorem dostałam wiadomość, że zginął w wypadku.
Wspieraliśmy się, a potem zaczęliśmy obwiniać
Czas do sprowadzenia ciała i pogrzebu pamiętam jak przez mgłę. Działałam jak nakręcony robot, załatwiając, zawiadamiając, ustalając różne rzeczy. Pomagały mi silne środki uspokajające, których lekarz mi nie żałował.
Dzięki nim byłam w stanie aktywnie funkcjonować w dzień, a potem padać ze zmęczenia i zasypiać bez snów. Mąż, choć też roztrzęsiony, starał się we wszystkim mi pomagać i nie oponował, kiedy połykałam kolejną tabletkę.
Prowadziliśmy jakieś bezsensowne rozmowy, zastanawiając się nad kolorem róż do wieńca czy wyborem miejsca na stypę. Nie rozmawialiśmy o tragedii, o naszej stracie, rozpaczy, pustce. Jedno nie chciało dobijać drugiego swoją żałobą. Zamknęliśmy się z nią każde we własnej samotności, nie czując się na siłach do dzielenia trudnych emocji. Okazało się to dużym błędem. Żal tkwił w nas i tylko szukał okazji, żeby się wydostać.
– To twoja wina, że on nie żyje! – wybuchnął nagle mąż. – To ty chciałaś, żeby pojechał na ten obóz!
Oniemiałam. Oczywiście po cichu wyrzucałam sobie, że się zgodziłam, że nie przewidziałam tragedii, ale co innego rozpatrywać takie nieracjonalne poczucie winy w myślach, a co innego usłyszeć jawne oskarżenie. Nie wytrzymałam.
– Moja? A gdzie ty byłeś?! W kosmosie?!! – choć nadal brałam leki, zdenerwowanie tak przybrało na sile, że niemal wrzeszczałam. – To przecież ty zawsze krytykowałeś jego akcent i zbyt kolokwialne słownictwo! – Uderzyłam w niego własną pretensją. – To przez twoje chore ambicje…!!!
Dalej już mówić nie mogłam, spazmatyczny płacz sprawiał, że słowa więzły mi w gardle. Nagle poczułam rozrywający ból. Zupełnie jakby ktoś ujął mój tułów w stalowe imadło i ścisnął z całej siły. Straciłam przytomność. Kiedy ją odzyskałam, miałam podłączoną do nosa, gardła, żył całą plątaninę rurek.
– Wybudziła się – to były pierwsze słowa, jakie usłyszałam. Wypowiedziane suchym, beznamiętnym tonem przez dyżurującą przy mnie pielęgniarkę.
– Miała pani zawał – oznajmił lekarz, który niebawem się pojawił.
Leczenie i rehabilitacja trwały długo. Mąż na początku odwiedzał mnie codziennie, potem coraz rzadziej.
– Muszę chodzić do pracy – tłumaczył się, nie patrząc mi w oczy, kiedy robiłam mu o to wymówki.
Byłam zbyt słaba, żeby się nad tym zastanawiać.
Kiedy wreszcie wróciłam jako tako do zdrowia, okazało się, że w pracy już mnie nie potrzebują. Szefowa uśmiechała się fałszywie, mówiąc, że to dla mojego dobra, że powinnam wystąpić o rentę albo poszukać sobie mniej stresującego zajęcia. Po czym rozwiązała ze mną umowę.
Wróciłam do domu i próbowałam znaleźć jakieś pozytywy. „Może utrata pracy to sygnał, że powinnam zająć się mężem?” – dumałam, popijając głogową herbatkę. Zaniedbywałam go ostatnio, skupiając się na własnej żałobie i szwankującym zdrowiu.
Nie przywykłam do chorowania, nieporadności, leżenia w łóżku, więc mogłam być marudna i trudna. A on przecież też cierpiał. „Może razem uda nam się jakoś zapanować nad tym chaosem. Wspólnie łatwiej poradzimy sobie z tragedią, jaka nas spotkała” – myślałam.
Postanowiłam spróbować. Z energią zabrałam się za szykowanie dla nas obiadu. Postarałam się nawet o ładne nakrycie stołu. Mąż jednak tego nie zauważył. Obojętnie jadł zupę i błądził wzrokiem po pokoju.
– Wyjeżdżam – oznajmił, kiedy wnosiłam drugie danie.
Nie dotarł do mnie sens jego słów. Ustawiłam tacę na stole i spojrzałam na niego z pytaniem w oczach.
– Co mówiłeś?
– Że odchodzę od ciebie. Nie wytrzymuję tych twoich milczących oskarżeń, tego twojego wzroku ofiary, całej tej atmosfery. Nadal będę przysyłał ci pieniądze, ale żyć z tobą dłużej nie mogę. Wyjeżdżam na drugi koniec Polski, zaproponowano mi tam objęcie dużej placówki. Nie dzwoń do mnie, nie szukaj.
I tyle...
Zostałam bez dziecka, bez męża, bez pracy. W ciągu jednego roku moje życie zmieniło się kompletnie, a dobrze znany, oswojony świat runął. Ja też się zmieniłam. Przestałam dbać o siebie, unikałam ludzi, jedynie bladym świtem wychodziłam na cmentarz, gdzie siedziałam przy grobie długie godziny.
Nikogo mój los nie obchodził, dla nikogo nie byłam już ważna, najbliżsi odeszli, a ja coraz częściej myślałam o tym, żeby ze sobą skończyć. Nie miałam już powodów do życia, nie widziałam w nim najmniejszego sensu. I pewnie prędzej czy później zrobiłabym coś nieodwracalnego, gdyby nie tamto przypadkowe spotkanie.
Podczas wizyty u lekarza, do którego wybrałam się po kolejną receptę na leki antydepresyjne, natknęłam się na pewną kobietę. Jej szara cera i chustka na głowie świadczyły o przebytej chemioterapii. Przy niej stał wózek inwalidzki, na którym siedział kilkunastoletni chłopiec. Kurczowo trzymał kobietę za spódnicę.
– Nie bój się, Jasiu – uspokajała go, gładząc pieszczotliwie swoją prawie przezroczystą dłonią po głowie. – Zaraz wrócę. Obiecuję ci, że to nie potrwa długo. – Chyba zauważyła mój zaciekawiony wzrok, bo uśmiechnęła się do mnie. – Ma porażenie dwukończynowe – wyjaśniła. – Popilnuje go pani, kiedy ja będę w gabinecie? Odkąd choruję, strasznie się boi, że zniknę i nie wrócę.
Skinęłam głową na znak, że się zgadzam. Kiedy kobieta weszła do gabinetu, chłopak utkwił we mnie nad wiek mądre spojrzenie i powiedział:
– Mama jest bardzo chora. Martwię się o nią. Ma tylko mnie. Muszę się nią opiekować. Obiecałem to tacie, zanim umarł.
Tych kilka słów otworzyło w mojej głowie jakąś klapkę, która od dawna mnie blokowała. Nagle zaczęłam interesować się życiem innych. Dowiedziałam się od Jasia, że przyjechali z mamą z odległej wsi, gdzie mają małe gospodarstwo, oraz że w domu czeka na ich powrót mała siostra Jasia zostawiona pod opieką sąsiadki.
Kobieta wyszła zmartwiona i popatrzyła na mnie nieśmiało.
– Nie wie pani, czy gdzieś w okolicy jest niedrogi hotel? Muszę przyjść tu jeszcze raz jutro, bo dziś nie było wyników. Dojechać z nim do domu i wrócić na rano nie dam rady. Pociągu nie mam o tej porze, a do busa z tym wózkiem nie wejdziemy.
– Może zatrzyma się pani u mnie? – zaproponowałam spontanicznie, poruszona ich historią. – Mam duże mieszkanie, będzie wam wygodnie.
– Naprawdę moglibyśmy? – spoglądała na mnie z niedowierzaniem i nadzieją. – Byłabym niesłychanie wdzięczna.
Od tego czasu datuje się moja przyjaźń z Dorotą i jej dziećmi. Okazało się, że obie możemy sobie pomóc. Ona, mimo choroby bardzo pogodna, zarażała mnie energią i sprawiała, że czułam się komuś potrzebna. Ja z kolei, jako jej oddana przyjaciółka, chętnie udzielałam jej gościny i z przyjemnością zajmowałam się dziećmi podczas wizyt u niej na wsi.
To Dorota przekonała mnie, że najlepszym sposobem na ból jest praca dla innych. Zaczęłam działać jako wolontariuszka w hospicjum. To ciężka praca, ale daje mi wiele satysfakcji.
Nieśmiałe szczęście też tam znalazłam
Marian podobnie jak ja jest wolontariuszem. Został nim po śmierci żony; w ten sposób chciał się odwdzięczyć za paliatywną opiekę nad nią. Mamy wiele wspólnych doświadczeń, dobrze się rozumiemy. Oboje z radością patrzymy na powracającą do zdrowia Dorotę. Mimo wszystkich nieszczęść, które mnie dotknęły, przyszłość jawi mi się optymistycznie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek jeszcze to powiem...
Czytaj także:
„Zakochałam się w swoim szefie i odeszłam z pracy. Myślałam, że za dużo sobie wyobrażam, ale on zapukał do moich drzwi”
„9-letnia siostrzenica wyrzuciła nas ze swoich urodzin. Powiedziała, że wolałaby kinderbal w klubie”
„Mój syn zostawił ciężarną dziewczynę i uciekł do Niemiec przed odpowiedzialnością. Dla mnie on umarł za życia”