– Pani sędzio, o dwunastej ma pani akt, potem spotkanie z córką, o trzeciej trzydzieści kolejny akt, a następnie…
Zdekoncentrowałam się na chwilę, słuchając mojej asystentki. Zawsze tak było, kiedy zaczynała zdanie od „pani sędzio”. Formalnie rzecz biorąc, powinna do mnie mówić „pani rejent”, bo tak zwyczajowo można zwracać się do notariuszki, ale ponieważ pracowała ze mną jeszcze w sądzie, w wydziale ksiąg wieczystych, nadal tytułuje mnie tak, jak przez kilkanaście ostatnich lat.
– Ten akt o dwunastej to mieszkanie? – dopytałam, próbując w myślach obliczyć, ile to może potrwać.
Dorota chciała ze mną porozmawiać i miałam zejść na dół, do maleńkiej naleśnikarni, żeby zjeść z nią obiad. Akty kupna-sprzedaży nieruchomości czyta się bardzo długo, często trzeba odpowiadać na różne dziwne pytania stron, więc ciężko jest dokładnie określić, o której takie spotkanie się skończy.
– Nie, to zatwierdzenie testamentu – poinformowała pani Wiola.
Zdziwiłam się, ale i ucieszyłam. To powinno pójść szybko. Pewnie para starszych ludzi, którzy nie mają spadkobierców i chcą zostawić wszystko na przykład dziecku przyjaciół. Dlatego zdziwiłam się, widząc moją klientkę z godziny dwunastej. Kogoś takiego się nie spodziewałam.
– Aleksandra Ł. – przedstawiła się młoda kobieta bez makijażu.
Miała włosy niedbale zebrane w kucyk, wymiętą bluzkę i spodnie podobne do tych, jakie moja Dorota wkładała na siłownię. Słowem, robiła wrażenie kogoś, kto kompletnie nie przejmuje się swoim wyglądem.
– Krystyna S., notariusz – podałam jej rękę i poczułam miękki chłód. – Zapraszam do gabinetu. Zatem spisała pani testament i chce go potwierdzić notarialnie, zgadza się?
– Tak – rzuciła krótko.
Stanęła na środku pokoju. Nie poruszyła się, kiedy przechodziłam obok niej, odsuwałam fotel i zakładałam okulary. Zupełnie, jakby zapomniała, że może skorzystać z krzesła.
– Proszę usiąść – zachęciłam ją w końcu i wtedy lekko drgnęła, jakbym ją szturchnęła. – Poproszę o dokument, który pani spisała.
Zostałam przez nią okłamana. To pewne
Podała mi kartkę z odręcznym, wyraźnym pismem. To było oświadczenie woli, które stwierdzało, że po śmierci cały jej majątek ma być przekazany w spadku fundacji pomagającej dzieciom po wypadkach drogowych. Mieszkanie, samochód, wszystkie oszczędności na koncie i lokacie. Bardzo starannie wyszczególniła kolejne części swojego majątku i podała numery kont.
– Testament może pani zmienić w każdej chwili – powiedziałam po przeczytaniu. – Sytuacja zmieni się również, kiedy będzie pani mieć ustawowych spadkobierców – męża lub dzieci.
Skinęła głową, że rozumie, ani trochę nie zmieniając wyrazu twarzy. Przez cały czas patrzyła na mnie, moje biurko, pieczęć i przez okno takim samym wzrokiem: łagodnym, poważnym, spokojnym. Zbyt spokojnym, jak na mój gust.
– Muszę o to zapytać – moja dłoń z pieczątką zawisła w powietrzu. – Czy jest pani w tej chwili pod wpływem jakichś substancji odurzających albo leków uspokajających?
Przez moment po jej twarzy przebiegł dziwny skurcz, a potem w oczach odbiła się podejrzliwość.
– Dlaczego pani pyta? – chciała wiedzieć. – To ma jakieś znaczenie?
– Tak – odłożyłam moją notariuszowską pieczęć. – Jeśli nie jest pani w pełni świadoma tego, co pani podpisała, nie mogę potwierdzić tego testamentu. Będzie pani w takiej sytuacji musiała przyjść, kiedy będzie pani myślała całkowicie jasno. Inaczej testament można łatwo podważyć, argumentując, że nie była pani w pełni władzy umysłowej.
– A co, zamierza mi pani zrobić badanie krwi? – na jej usta wtargnął nagle smutno-drwiący uśmiech.
– Nie, po prostu muszę o to zapytać – odparłam zgodnie z prawdą.
– Jestem w pełni przytomna, nie brałam żadnych leków, narkotyków, nie piłam alkoholu i nie pozostaję pod wpływem środków odurzających – oznajmiła dziewczyna stanowczo. – Może pani już potwierdzić mój testament?
Zrobiłam to, o co prosiła i powiedziałam, że oryginał zostanie u nas, a moja asystentka wyda jej poświadczoną kopię. Nie odpowiedziała, tylko poszła prosto do pani Wioli. A ja zostałam z paskudną świadomością, że właśnie zostałam okłamana prosto w oczy. To było oczywiste!
– Mamo? Słyszałaś, co mówiłam? – kwadrans później Dorotka po raz kolejny pociągnęła mnie za rękaw.
Otrząsnęłam się z zamyślenia i spojrzałam na naleśniki ze szpinakiem leżące przede mną. Nawet nie zauważyłam, kiedy kelner je przyniósł.
– Przepraszam. Po prostu myślę o mojej dzisiejszej klientce…
Jako urzędnik państwowy jestem zobowiązana do zachowania tajemnicy dotyczącej spraw klientów, jednak Dorocie i tak udało się ze mnie wyciągnąć, co mnie tak martwi.
– Po prostu uważam, że wcale nie wiedziała, co robi – powiedziałam ogólnikowo. – Ale nie mogłam jej odmówić usługi. Nie miałam podstaw.
– Martwisz się, bo była za spokojna? – córka przełknęła kawałek naleśnika z serem gorgonzola. – Wolisz awanturujących się klientów?
– Była spokojna, bardzo młoda, nie miała ustawowych spadkobierców – wyliczyłam. – Powiedz mi, czy to normalne, żeby kobieta w wieku dwudziestu czterech lat nie miała nikogo, kto po niej dziedziczy i jednocześnie martwiła się, kto dostanie majątek po jej śmierci?
– Większość moich znajomych ma małżonków, dzieci albo choćby rodziców czy rodzeństwo… – mruknęła. – To rzeczywiście niezbyt częsta sytuacja. Ale, mamo, czy możemy już wrócić do mojej sprawy? Jak myślisz, czy to dobry pomysł, żebym zmieniła kierunek studiów?
Postanowiłam sama się tam wybrać...
Kolejna godzina upłynęła mi już tylko na roztrząsaniu, czy sinologia na pewno ma większą przyszłość niż filologia romańska. Dorota w końcu wyszła z naleśnikarni bez konkretnego planu edukacji, ja natomiast wróciłam do swojej kancelarii. Czekały mnie kolejne zadania, na których musiałam się skoncentrować, jednak sprawa mojej bardzo spokojnej klientki nie dawała mi spokoju.
W końcu ponownie przejrzałam jej testament i wtedy zwróciłam uwagę na wybór fundacji. Wpisałam do wyszukiwarki nazwę i sprawdziłam, czy wszystkie dane się zgadzają.
– No tak – mruknęłam. – Kropnęła się w numerze KRS.
To nie był błąd, który mógł spowodować nieważność testamentu, ale wolałam o nim powiadomić klientkę.
– Pani Wiolu – podniosłam słuchawkę telefonu – proszę zadzwonić do klientki z dwunastej i powiedzieć, że dobrze byłoby poprawić jedną rzecz w jej testamencie. Niech przyjdzie w dowolnym momencie, to tylko krótka formalność.
– Dobrze – przyjęła moje polecenie. – A tymczasem są już państwo od umowy przedwstępnej. – Zaraz do nich wychodzę.
Tego dnia miałam jeszcze tyle pracy, że zapomniałam o Aleksandrze Ł. Dopiero następnego poranka pani Wiola rzuciła mimochodem, że jej telefon jest ciągle wyłączony, i że nie mogła się z nią skontaktować.
Zaniepokoiłam się. Niby nic się nie stało, ludzie często wyłączają komórki, ale tutaj coś mi nie grało. Nie umiałam określić, co dokładnie podejrzewałam. Kobieta nie wyglądała na oszustkę, dokumenty się zgadzały, i oczywiście nie ma nic nagannego w tym, że młoda osoba pragnie uporządkować swoje sprawy. Ale cała ta sytuacja była dziwna, niejasna…
Znalazłam w systemie numer do klientki i sama usiłowałam się do niej dodzwonić, ale oczywiście numer wciąż nie odpowiadał. Spojrzałam w dane i przepisałam adres. Jako prawnik wiem, że nachodzenie ludzi bez zapowiedzi i zaproszenia może podpadać pod stalking, ale czułam, że muszę tam pójść.
– Wychodzi pani, pani sędzio? – asystentka zatrzymała mnie w drzwiach. – Na długo? O piętnastej mamy kolejny akt.
– Tak, ale jadę niedaleko – spojrzałam na kartkę trzymaną w dłoni.
Idąc do samochodu, myślałam o fundacji, która zbierała pieniądze na rehabilitację, protezy i pomoc dzieciom, które ktoś potrącił na polskich drogach. Niewątpliwie zapisanie w testamencie majątku takiej organizacji to piękny gest, ale czy, kiedy ma się dwadzieścia cztery lata, jak wynikało z dokumentów Aleksandry Ł., nie wpada się raczej na pomysł przekazania darowizny? Taka młoda osoba może pożyć jeszcze i z siedemdziesiąt, może nawet osiemdziesiąt lat, prawda? Skąd pewność, że u progu dwudziestego drugiego wieku wskazana fundacja będzie jeszcze działać?
– A jak się wie, że umrze się szybciej? – szepnęłam sama do siebie, przekręcając kluczyk.
Poprosiłam swoją asystentkę o pomoc
I wtedy zrozumiałam. Moja klientka musiała być śmiertelnie chora. Stąd ten emanujący z niej stoicki spokój i brak dbałości o wygląd zewnętrzny. To pasowało do osoby, która usłyszała wyrok śmierci. Może przeszła już przez etap negacji, gniewu i pretensji do sił wyższych, a teraz po prostu porządkowała swoje doczesne sprawy. Przypomniałam sobie, że była całkowicie sama. Oboje rodzice nie żyli, żadnego rodzeństwa, kuzynostwa, żadnych krewnych. Nie miała też męża ani chyba chłopaka. No, może była z kimś związana, ale najwyraźniej nie uznała za słuszne uczynić go swoim spadkobiercą.
Odruchowo pomyślałam o Dorocie. Była tylko rok młodsza od Aleksandry, porównanie było nieuniknione. Zastanowiłam się, czy gdyby moja córka dowiedziała się, że jest śmiertelnie chora, też spisałaby testament? Komu chciałaby zapisać swoje mieszkanie po babci, biżuterię i kolekcję płyt winylowych? Nagle zdałam sobie sprawę, że moja klientka była dość zamożna jak na tak młodą osobę. Domyśliłam się, że prawdopodobnie jej majątek jest odziedziczony. To tłumaczyło, dlaczego jest na świecie sama.
– Pani Wiolu – zadzwoniłam do sekretariatu – wciąż ma pani znajomości w ZUS-ie?
Przytaknęła. Ceniłam sobie te jej rozległe koneksje. Pozwalały czasem szybciej załatwić ważną sprawę. Nieraz też pomogły zapobiec jakiemuś szwindlowi. Chociażby wtedy, gdy zdemaskowałyśmy oszusta podszywającego się pod zmarłego staruszka. Chciał „sprzedać” swojej matce jego mieszkanie za bezcen. Mechanizm oszustwa był prosty, wręcz prymitywny, ale i tak, gdyby nie moja intuicja i znajomości pani Wioli, sprawa spowodowałaby masę problemów spadkobiercom zmarłego mężczyzny, i zapewne ciągnęłaby się w sądzie całymi latami.
– Niech pani, z łaski swojej, sprawdzi, czy ZUS ma akty zgonu z ostatnich, powiedzmy, dwóch tygodni, na to nazwisko – podałam je.
Moja nieoceniona asystentka przyjęła zlecenie, a ja poczułam się spokojniejsza. W tej samej chwili dojechałam do celu. Zaparkowałam przed nowoczesnym wysokim blokiem z oszklonymi balkonami i znalazłam odpowiednią klatkę. Nim jednak wcisnęłam przycisk z numerem mieszkania, fuknęłam na siebie w myślach.
Co ja właściwie robię? Klientka pomyliła się w numerze KRS fundacji, której chciała zostawić spadek, a pani notariusz jedzie z tym do niej do domu? Przecież uzna mnie za szaloną! Postanowiłam jednak podjąć to ryzyko. Jeśli ta dziewczyna naprawdę była ciężko chora i lekarze wydali miażdżącą dla niej diagnozę, a do tego niedawno zmarł jej ktoś bliski, to obecność drugiego człowieka mogła jej być potrzebna.
Nacisnęłam przycisk domofonu.
– Słucham? – usłyszałam zachrypnięty, jakby senny głos, i wyjaśniłam, kim jestem i z czym przyszłam.
Aleksandra mnie wpuściła.
W mieszkaniu na dwunastym piętrze panował idealny porządek. Nie, nie porządek. Pustka.
– Wyprowadza się pani? – rozejrzałam się po gołych ścianach i podłogach bez dywanów czy wykładzin.
Na końcu przedpokoju dostrzegłam otwarte drzwi garderoby. Zupełnie opróżnionej. Znów poczułam ukłucie niepokoju. Znajdowałyśmy się w jej własnościowym mieszkaniu, które było przedmiotem spadku. Skoro je sprzedawała, po co zapisała je fundacji?
– Tak – odparła krótko. – Gdzie się pomyliłam? Zaraz poprawię.
Nie chciała ze mną rozmawiać i musiałam to uszanować. Biedaczka, prawdopodobnie niedawno straciła rodziców, jeśli dobrze się domyślałam. I jeszcze ta choroba…
Spojrzałam jej w oczy i rzeczywiście zobaczyłam w nich śmierć. Ta kobieta była w jakiś sposób martwa, choć jeszcze oddychała i poruszała się. Wręcz czułam od niej lodowaty chłód, a przy tym jakiś rodzaj spokoju, pogodzenia się z losem. Tyle że to wrażenie jeżyło mi włosy na karku.
Aleksandra wyraźnie chciała się mnie pozbyć
– Przepraszam, czy mogę skorzystać z toalety? – zapytałam nagle, sama nie wiem dlaczego.
– Nie – rzuciła krótko. – Poprawiłam, może pani już iść.
Jej twarz była teraz zacięta, nieprzyjazna. Czułam jednak, że coś jest nie tak i jeśli stamtąd teraz wyjdę, popełnię błąd, będę tego żałować.
– Ale ja muszę! To te drzwi, prawda? – próbowałam ją wyminąć.
– Nie! – krzyknęła i stanęła mi na drodze. – Proszę wyjść!
Patrzyłam na nią zdezorientowana, nabierając pewności, co do moich przypuszczeń. Dziewczyna była zdenerwowana, trzęsły jej się ręce, policzki pokrywała bladość. Miała prawo mnie wyprosić, ale…
– Pani Aleksandro, wszystko w porządku? – zapytałam cicho. – Czy ja panią czymś zdenerwowałam? Jeśli tak, to przepraszam…
Podniosła ręce do twarzy, a ja zrobiłam krok w jej stronę. Jestem wysoką kobietą, w dodatku tamtego dnia włożyłam szpilki, a ona była niziutka, więc zobaczyłam to, co chciała zasłonić przed moim wzrokiem. Pokoik dziecięcy. Niebieskie ściany, zasłonki w żyrafy i słonie. Łóżeczko ze szczebelkami, a w nim żółty kocyk. Masa zabawek, maskotek, na parapecie książki o wychowaniu dziecka. Ale ona przecież nie miała spadkobierców. Co zatem…
Telefon! Odebrałam.
– Pani sędzio, mam odpowiedź z ZUS-u! – pani Wiola była zdenerwowana. – Mam akt zgonu na to nazwisko! Sprzed tygodnia!
Pomyślałam, że zaraz dowiem się, że kobiecie, która zagradza mi drogę, ktoś z rodziny zginął w wypadku. Ojciec, matka, może oboje rodzice… A ja nachodzę ją i jeszcze bardziej denerwuję. Zrobiło mi się głupio.
– To Mikołaj Ł., miał siedem miesięcy i dwa dni – głos mojej asystentki drżał. – Ojciec nieznany, ona figuruje jako matka… Pani sędzio, sprawdziłam gazety… To był koszmarny wypadek, motocykl staranował wózek dziecięcy na pasach, dziecko zginęło na miejscu… Ona…
Nie słuchałam dalej, bo Aleksandra wyrwała mi telefon z ręki.
– Wynoś się! – warknęła nie swoim głosem i usłyszałam w nich tłumiony płacz. – Idź stąd! Zostaw mnie! Nie chcę z tobą rozmawiać, rozumiesz?!
A potem cisnęła moją komórką o podłogę, nabrała powietrza i zaczęła krzyczeć. Tak po prostu. W pierwszej chwili chciałam uciec i zostawić tę oszalałą z bólu kobietę, ale po sekundzie zrozumiałam, że nie mogę. Ona nie była śmiertelnie chora, choć prawdą było, że przewidywała swoją szybką śmierć. Ona po prostu nie chciała już dłużej żyć.
Przeszłość udało jej się zostawić za sobą
– Dlatego spisała pani testament – szepnęłam, czując, że ze zdenerwowania drżą mi usta. – Ale to nie jest wyjście… Nie można tak myśleć…
Dalej już nie mówiłam, bo Aleksandra przestała na chwilę krzyczeć i szlochać. Oparła się o ścianę i spazmatycznie łapała powietrze. Mogłam zrobić tylko jedno; podeszłam i otoczyłam ją ramionami. Pozwoliła się objąć i płakała jeszcze długo, a ja kołysałam ją tak samo jak moją córkę, kiedy wypłakiwała sobie oczy po którymś kolejnym chłopaku.
W końcu udało jej się uspokoić i wyciągnęłam z niej, że naprawdę chciała się zabić. Zaplanowała, że wyskoczy z okna tego dnia, kiedy podpisała testament, ale wieczorem zasnęła z wyczerpania w pokoju synka. Zamierzała zatem dokonać tego czynu dzisiaj, ale przeszkodziłam jej ja. Wpuściła mnie tylko dlatego, bo bała się, że fundacja nie dostanie spadku, jeśli nie poprawi numeru KRS. I zamierzała mnie natychmiast wyprosić.
– Nie wyjdę stąd, Olu – powiedziałam cicho. – Nie mogę cię zostawić samej. Rozumiesz to?
Okazało się, że naprawdę była sama. Jej rodzice zginęli kilka lat wcześniej, starała się jakoś żyć po ich wypadku… Kiedy poznała pewnego chłopaka, wydawało się, że może być jeszcze szczęśliwa. Ale potem ten chłopak ją zostawił. Odszedł, gdy była już w ciąży.
– Zostałam sama z Mikołajem – powiedziała urywanym głosem. – Ale dawaliśmy sobie radę, byłam szczęśliwa! – znowu zaniosła się płaczem. – A potem poszłam na zakupy. Samochody stały przed przejściem… – spazmatycznie łapała powietrze.
– Weszłam na pasy z wózkiem… I pojawił się ten motor… Nagle, nie wiem, skąd… Pędził pomiędzy samochodami, wymijał je…
Pozwoliłam jej mówić dalej. Wiedziałam, że to ważne, bo dotąd nie miała komu tego wszystkiego opowiedzieć. A potem spytałam, gdzie są jej leki uspokajające, bo byłam pewna, że jakieś brała. Miałam rację, dobrze wyczułam poprzedniego dnia. Pozwoliła mi zabrać się do szpitala. Użyłam wszystkich swoich wpływów, by dostała się pod opiekę profesora specjalizującego się w leczeniu depresji. Ja i pani Wiola odwiedzałyśmy ją niemal codziennie, kiedy tam była.
– Wypisują cię? – spytałam po kilkunastu tygodniach, kiedy zastałam jej pokój niemal całkiem opróżniony.
– Tak – potwierdziła.
Była blada, ale jej oczy nie były już martwe. Coś się w nich iskrzyło. Jakiś ślad nadziei, nowego życia.
– Wyjeżdżam – powiedziała krótko. – Do Afryki, jako wolontariuszka. Będę pracować z dziećmi… Tam są ich tysiące. Tysiące dzieci, które nie mają nikogo…
– To dobry pomysł – poczułam łzy pod powiekami. – Napisz stamtąd.
– Nie – pokręciła głową. – Nie chcę pamiętać o tym życiu. Muszę zacząć na nowo. Tylko tak mogę dalej żyć.
Nigdy się nie dowiedziałam, gdzie dokładnie wyjechała. Dostałam tylko esemesem zdjęcie grupki afrykańskich dzieci… A pod nim krótki podpis: „To teraz moja rodzina. Nie odpisuj, proszę, właśnie pozbywam się telefonu.” To musiało mi wystarczyć.
Czytaj także:
„Myślałem, że wygrałem życie. Miałem księżniczkę za dnia, a w nocy boginię. Wszystko rozsypało się, gdy odkryłem jej drugą twarz”
„Mąż miał udar i moje bajkowe życie rozsypało się w drobny mak. Najgorsze, że on cierpiał mniej ode mnie”
„Mama kompletnie rozsypała się po rozstaniu z tatą. Musiałam być z nią niemal całą dobę, bo bałam się, że sobie coś zrobi”