Ten dzień zapamiętam na całe życie, mimo że dzieli mnie od niego już sześć lat. Właśnie kończyłam pakować walizki, próbując wepchnąć do jednej z nich plażowe klapki. Zadzwonił telefon.
Byłam pewna, że to Marek
Od ponad dwudziestu lat, odkąd byliśmy małżeństwem, dzwonił do mnie zawsze, wychodząc z firmy. Ten czas, od telefonu do wjazdu do garażu, wystarczał akurat na ugotowanie ziemniaków.
„Jak ja lubię te domowe rytuały, dają mi poczucie bezpieczeństwa” – pamiętam, że tak właśnie pomyślałam, sięgając jedną ręką po telefon, a drugą przekręcając kurek palnika kuchenki.
Mimo że na ekranie telefonu wyświetlił się numer męża, w słuchawce usłyszałam obcy głos. Jakiś mężczyzna, po upewnieniu się, że jestem żoną Marka, kontynuował:
– Proszę się nie denerwować, pani mąż miał udar, kierował samochodem, na szczęście nie spowodował wypadku, teraz jest w szpitalu…
Nie słyszałam już dalszych słów, świat wokół mnie zawirował, półprzytomna powtarzałam w myśli tylko: „Jak to udar? Przecież o świcie lecimy na Santorini!”.
Sama nie wiem, w jaki sposób dotarłam do szpitala
Widok męża na oddziale intensywnej terapii, otoczonego plątaniną rurek zatrwożył mnie. Przyznam, że nawet chciałam się upewniać, czy to na pewno on. Blady, w za dużej piżamie, jakby nagle posiwiały starszy mężczyzna w niczym nie przypominał mojego Marka. Łzy same cisnęły mi się do oczu. Podbiegłam do łóżka i dotknęłam jego ledwo ciepłej twarzy. Spojrzał na mnie bezradnie.
– Jeszcze nie znamy rozległości udaru, na pewno są zaburzenia mowy, ale być może zdolność porozumiewania się wróci za jakiś czas – powiedziała towarzysząca mi lekarka, ale to „być może ” puściłam mimo uszu.
Po pierwsze najważniejsze, że żyje. Po drugie, jeżeli żyje, to przecież mój Marek poradzi sobie ze wszystkim. To, że mógłby wyjść z tego z jakimś uszczerbkiem na zdrowiu, nie mieściło mi się w głowie. Marek uprawiał sport, był silny, odporny i przebojowy. To ja w naszym związku byłam tym słabszym ogniwem, często łapałam infekcje, potrzebowałam stale jego troski i silnego ramienia. Kiedy Marek szusował na nartach, ja co najwyżej spacerowałam, kiedy Marek żeglował, ja na pokładzie jachtu przygotowywałam posiłki.
Świetnie się uzupełnialiśmy
Podział ról wypadał idealnie. Moje pokłady cierpliwości sprawdzały się w wychowaniu dzisiaj już dorosłych bliźniaków, robieniu zakupów, prowadzeniu domu i płaceniu rachunków. Na te rachunki zarabiał Marek. Już na początku naszego małżeństwa przejął po swoich rodzicach niewielką piekarnię. Dzięki jego smykałce do biznesu wkrótce stała się całkiem duża, poszerzona o dział cukierniczy i kawiarnię. Z roku na rok żyło nam się coraz lepiej.
Rola pani domu odpowiadała mi w zupełności. Przyznaję, że dzięki dochodom firmy nie była ona szczególnie trudna do wypełniania. Żyliśmy na wysokiej stopie: często jadaliśmy w restauracjach, nasz duży dom sprzątała wynajęta pomoc, przynajmniej dwa razy do roku wyjeżdżaliśmy na dłuższe, egzotyczne wakacje. Nigdy nie martwiłam się o pieniądze i czasami trudno było mi wczuć się w położenie znanych mi kobiet, które ledwo wiązały koniec z końcem. Te wszystkie refleksje przemknęły mi przez głowę, kiedy siedziałam przy szpitalnym łóżku Marka.
– Proszę już iść do domu, pani mąż zasnął i dzisiaj już nic się nie zmieni – delikatna dłoń pielęgniarki spoczęła na moim ramieniu.
Wracając do domu, uświadomiłam sobie, że nie zawiadomiłam jeszcze dzieci o wypadku ojca.
„Zawsze roztaczasz nad nimi parasol ochronny” – uśmiechnęłam się do słów, które często słyszałam od Marka.
Już trzeci rok nasi synowie studiują w USA.
„Zadzwonię jutro” – postanowiłam. „Teraz przecież u nich środek nocy, może za kilka godzin będę mogła powiedzieć im coś bardziej optymistycznego”.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć, myślami byłam przy mężu i zaklinałam rzeczywistość, pragnęłam, aby rankiem okazało się, że wszystko było tylko sennym koszmarem. Pocieszałam się w myślach, że przecież – tak jak mi mówiła przyjaciółka – taki stan może się w ciągu kilku godzin zupełnie odwrócić, wszystkie objawy cofnąć. Fantazjowałam nawet, że uda nam się jeszcze, z kilkudniowym poślizgiem, dolecieć na Santorini i przynajmniej w części wykorzystać dawno zaplanowany urlop.
Marzenie o uroczych biało–niebieskich domkach na wyspie, szumie morza Egejskiego, które tak wyjątkowo lubiłam, ukoiło moje skołatane nerwy i o świcie nareszcie przyniosło sen.
Obudził mnie dzwonek telefonu
– Mamo! Dlaczego nam nie powiedziałaś od razu – synowie mieli pretensję, że to od babci, a nie ode mnie dowiedzieli się o stanie ojca.
Chcieli nawet natychmiast przylecieć.
– Naprawdę nie jest źle, zaraz idę do szpitala i dam wam natychmiast znać. Nie ma co przyspieszać przylotu, zdajcie egzaminy i, tak jak planowaliśmy, przylećcie pod koniec lipca – starałam się uspokoić chyba bardziej siebie niż synów.
Tak, musiałam szybko wziąć się w garść. Stan Marka nie polepszył się, a pani doktor, która poprzedniego dnia nie była zbyt rozmowna, dzisiaj zaprosiła mnie do gabinetu.
– Rehabilitacja może potrwać długo, ale nie wszystkie zaburzenia da się cofnąć. Pani mąż ma niedowład prawej strony ciała i zaburzenia mowy. Proszę pamiętać, że rozumie wszystko, co pani do niego mówi, ale nie potrafi odpowiedzieć. Pacjenci z tym zaburzeniem są sfrustrowani tym, że nawet bliscy myślą, że obniżyły się ich zdolności rozumienia. A tak nie jest. To się nazywa afazja, pani poczyta sobie o tym – lekarka położyła przede mną jakąś broszurę. – Już dzisiaj może pani umówić się z naszym logopedą. Proszę się nie załamywać. Sławomir Mrożek też miał afazję i po rehabilitacji napisał jeszcze książkę – dodała na pocieszenie lekarka, jednak nie osiągnęła zamierzonego celu.
Czułam się jakby ktoś uderzył mnie w głowę ciężkim kilofem.
Marek niemówiący, z niedowładem!?
Nie, tego nie mogłam sobie wyobrazić. Wróciłam do męża. Patrzył na mnie smutnymi oczami i po chwili odwrócił głowę, a łzy płynęły mu po policzku. Wkrótce do tego bezgłośnego płaczu dołączyłam i ja. Wzięłam w dłonie i przytuliłam do ust jego bezwładnie zwisającą dłoń.
– Marku, najważniejsze, że żyjesz, teraz czeka nas dużo pracy, ale wszystko wróci do normy. Obiecuję, jestem silna tak jak ty – nie wiem, skąd w tej chwili poczułam ogromną odpowiedzialność i przypływ energii.
Marek, naśladując lewą ręką ruchy pisania i wydobywając jakieś monosylaby, domagał się kartki i długopisu. Nagryzmolił słowo: „piekarnia?”
– Póki nie wrócisz do zdrowia, ja się zajmę piekarnią – powiedziałam z przekonaniem.
Nie do końca zdawałam sobie sprawę, że czekały mnie najtrudniejsze lata naszego życia. Dzisiaj patrzę na nie jak na jakiś film. To przecież w melodramatach kobieta postawiona przez życiowym wyzwaniem odnajduje w sobie nieziemskie siły i stawia czoło przeciwnościom. Tak było i w moim przypadku. Nawet nie miałam czasu się zastanawiać, skąd u mnie ta odporność, determinacja i niezłomność.
Dzisiaj odpowiedziałabym, że z miłości do Marka, moich synów i po prostu miłości do życia. Brały się też z tęsknoty za tym, aby znów było tak jak kiedyś, kiedy byliśmy szczęśliwi. Nie było łatwo. Okazało się, że Marek bardzo cierpi z powodu problemów z mową. Niegdyś taki elokwentny, dowcipkujący z trudem odnajdywał słowa, mozolnie klecił nieporadne zdania. Cierpiałam razem z nim, kiedy ktoś, nie zdający sobie sprawy, co mu jest, traktował go jak upośledzonego. Marek po jednym z takich doświadczeń zapisał na kartce: „Kiedyś nie miałem litości dla ludzi słabych”.
– To nieprawda, zawsze byłeś dobrym człowiekiem – zaprzeczałam.
Bolesne było przyzwyczajenie się do ograniczeń fizycznych – prawa ręka, mimo ćwiczeń, pozostawała bezwładna, a nogą pociągał, idąc nawet bardzo powoli. Nie było szans na pływanie, narty i inne przyjemności. Na szczęście koledzy z klubu sportowego wymyślili dla niego dyscyplinę. Marek zaczął ćwiczyć lewą ręką grę w ping-ponga. Dało mu to dużo radości i pomogło w ogóle. Nauczył się wykonywać wiele czynności lewą ręką, i poczuł się bardziej samodzielny. Dzięki temu nabierał równowagi psychicznej, choć czasami dopadało go zwątpienie, i przestawał walczyć o siebie.
Ja zaś też toczyłam zmagania, by poradzić sobie w nieznanej mi dotąd dziedzinie, jaką jest prowadzenie firmy.
Przed synami udawałam, że świetnie sobie daję radę
Na ich pomoc nie bardzo mogłam liczyć, obaj studiowali na kierunkach humanistycznych. Sama musiałam rozgryźć skomplikowane procedury i poznać rynek, na którym mój mąż tak świetnie sobie radził. Również teraz, w miarę możliwości, dawał mi wskazówki, które uświadamiały mi, jak niewiele o wszystkim wiem...
Mąż przed wypadkiem zaciągnął kredyt, okazało się, że są problemy z jego spłatą. Postanowiłam więc zaryzykować i rozpocząć produkcję droższego pieczywa. Niestety, mimo początkowego zainteresowania, z czasem mieliśmy trudności z jego zbytem. Długi zaczęły rosnąć. Musiałam sprzedać dom, drogi samochód zamienić na wysłużone auto i, co dla mnie było najtrudniejsze, zwolnić kilku pracowników. Nie muszę dodawać, że poziom naszego życia już dawno nie przypominał tego, do jakiego przywykliśmy.
Przygnębiały mnie te zmiany, ale cóż mogłam poradzić. Kiedy sytuacja finansowa i stan Marka zaczęły się stabilizować, poczułam zmęczenie i zniechęcenie. Prześladowało mnie uczucie zawodu.
„No i po co to wszystko? Po to, żeby już nigdy nie było tak jak dawniej? A gdzie nagroda? Gdzie filmowe zakończenie?” – pytałam samą siebie.
Coraz częściej czułam też wściekłość na Marka. Wiem, że brzmi to okrutnie, ale wydawało mi się, że on odnalazł w swoim świecie jakieś zadowolenie – chodził z psem na spacery, zajął się hodowlą kwiatów, stał się zapalonym kinomanem, miał tego swojego ping-ponga. A co ze mną, gdzie miejsce na moje potrzeby, pragnienia? Zresztą już chyba nawet nie wiedziałam, jakie one są.
– Ewa, co się dzieje? Źle ci ze mną? – Marek świadom swoich ograniczeń nie owijał w bawełnę.
– Dlaczego pytasz? – zrobiłam unik.
– Widzę, że cierpisz. Przeze mnie – ciągnął mój spostrzegawczy mąż.
– Czuję pustkę. Nie wiem. Zniechęcenie – rzuciłam ogólnikowo.
– Masz prawo. Potrzebujesz sprawnego mężczyzny. Rozumiem – stwierdził.
Spojrzałam na zatrwożoną twarz męża i serce mi się ścisnęło. On martwi się, że go już nie chcę, myśli może, że kogoś mam? Miał taką minę, jak na naszej pierwszej randce, niepewny tego, co mu odpowiem, kiedy zapytał, czy zechcę z nim chodzić.
Ogarnęła mnie fala czułości
Przytuliłam się do niego, a po chwili zaczęliśmy się namiętnie całować. Po kilku dniach położył przede mną płytę z filmem.
– Pamiętasz Santorini? – uśmiechnął się, po czym włożył płytę do komputera podłączonego do telewizora.
Po chwili na ekranie ukazała się moja ukochana wyspa i my na niej przed chyba dziesięcioma laty. Nigdy tego nie oglądaliśmy – dopiero teraz przypomniałam sobie, że Marek nagrywał nasz pierwszy pobyt na tej wymarzonej wyspie. Mąż zadbał o to, żebyśmy podczas seansu poczuli się komfortowo. W wygodnych fotelach popijaliśmy moje ulubione wino. Pod koniec seansu położył przede mną bilety lotnicze i turystyczne vouchery.
– To chłopaki. Na 30. rocznicę ślubu – powiedział.
– Santorini! – wykrzyknęłam radośnie.
Uświadomiłam sobie, że od lat tęsknię za błękitnym morzem i niebem tej wyspy. Tęsknię też za sobą i nami sprzed lat. Jestem pewna, że tego roku wszystko to odnajdę.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”