– Tacy bliscy, a tacy dalecy – westchnęłam cicho, patrząc na zdjęcie.
Chwilę jeszcze wlepiałam wzrok w uśmiechnięte twarze, a następnie odłożyłam do pudełka z „rodzinnymi skarbami” fotografię mojej córki i jej rodziny. Dorotki, jej męża Krzysztofa i córeczki Zuzi.
Dostałam je od nich podczas odwiedzin w święta. Teraz nie robi się już papierowych fotografii, jedynie ogląda na ekranie telewizora, dlatego mam tylko tę jedną. Tak podobno taniej i lepiej, ale ja nie lubię patrzeć długo w ekran. Wolę papierowe zdjęcia. Oczy bolą od świecących i pulsujących barw, bo ekran pulsuje, tak tłumaczył mi mój Eugeniusz. A on się znał, był inżynierem, w elektryczności pracował.
Niestety od kilku lat niczego mi już nie tłumaczy. Spoczął na cmentarzu komunalnym, a ja zostałam sama jak palec. Córka z mężem wyjechali siedem lat temu „na chwilę” do Anglii, żeby dobrze zarobić na start wspólnego życia. I tam już zostali. Wkrótce przyszła na świat Zuzia, Dorotka znalazła lepszą pracę, a Krzysztof założył własną firmę i pracuje teraz jak szalony.
Ten mały bardzo brzydko mnie nazywał
Nie mam do nich żalu, choć inaczej sobie wyobrażałam swoją starość. Ja i Eugeniusz z wnukami na niedzielnym obiedzie albo w ogródku przed domem. W ciągu ostatnich siedmiu lat przyjechali jedynie na pogrzeb, trzy razy na święta i raz przejazdem po drodze na wakacje. Zuzia była z każdą wizytą coraz większa, i niestety coraz bardziej obca. Mówiła po polsku z angielskim akcentem, dziwiła się wszystkiemu w moim domu i wcale nie chciała ze mną rozmawiać ani tym bardziej się przytulić czy pocałować. Cóż, nie mam żalu. To przecież tylko dziecko. Wychowane z dala od babci, nieprzyzwyczajone do mnie. Jednak łza się w oku kręci.
Następnego dnia postanowiłam zadbać trochę o mój ogródek. Gdy zima się kończy, trzeba się przygotować na coroczną eksplozję zieleni. Siły już nie te, ale cały czas potrafię i lubię pracować wokół domu. Czasem przy cięższych pracach pomoże mi pan Staszek z naprzeciwka, kiedyś zatrudniałam również pana Zenka, wiecznie bezrobotnego i narzekającego na wszystko i wszystkich człowieka z sąsiedztwa. Jednak od kiedy dowiedziałam się, że każdą zarobioną u mnie złotówkę zostawiał w monopolowym, przestałam mu pomagać. Niech narzeka na trzeźwo. Właśnie przycinałam krzak porzeczki, kiedy doszedł mnie od ulicy donośny dziecięcy głos.
– Stara jędza! – na dopełnienie tych słów coś poleciało od ogrodzenia i spadło tuż obok mnie. Wyrwana kępa trawy.
Odwróciłam się zaskoczona, a potem przypadłam do płotu, ale intruz już uciekał. Jak wszystkie urwisy świata był odważny do pierwszej konfrontacji. Miał jakieś osiem lat. Ulicą szły również inne dzieci, dziewczynki wracające ze szkoły. Słyszały, co tamten krzyczał, po ich minach widziałam, że je to nieźle ubawiło, choć nie chciały być posądzone o współudział.
– Znacie go? – zmieszały się, a więc znały. – Gdzie on mieszka? Do której klasy chodzi?
– Przychodzi aż ze starego osiedla – odpowiedziała jedna z nich. – Ale niech pani się na niego za bardzo nie gniewa, on taki jest.
– Jaki? – spytałam zaskoczona.
– No, taki. Zły na ludzi – powiedziała i szybko odeszła.
Ośmiolatek zły na ludzi? Coś takiego! Znałam dwudziestolatków, czterdziestolatków i starszych, którzy byli źli na ludzi i świat. Ale dziecko? Dzieci są zawsze radosne...
Sytuacja powtórzyła się dzień później. Siedziałam w kuchni, pijąc herbatę i słuchając radia. Wtedy zobaczyłam, że ten „zły” chłopak znowu idzie ulicą. Rozejrzał się badawczo, sprawdzając, czy nikt go nie widzi, następnie z uśmiechem chwycił coś z ziemi i wrzucił mi do ogrodu.
Wybiegłam czym prędzej przed dom. Na pewno nie spodziewał się tak szybkiej reakcji. Stanęliśmy twarzą w twarz. Chłopiec zmieszał się w pierwszym momencie, ale zaraz potem na twarz wypełzł mu złośliwy grymas.
– Stara baba, głupia krowa... – rzucił zadowolony z siebie.
Ruszyłam do furtki, on w nogi. Nie miałam szans go dogonić. Może piętnaście lat temu bym go capnęła, ale teraz już nie. Jednak zauważyłam, że coś mu wypadło z tornistra. Zeszyt. On tego nie zarejestrował, pędził, jakby go byk gonił, i po chwili zniknął za zakrętem.
Podeszłam do zguby. Na zeszycie było wypisane jego nazwisko. Na imię miał Jacek. Klasa 2b.
– No, panie Jacku – warknęłam. – Teraz inaczej pogadamy.
Wróciłam do domu i usiadłam ze swoim znaleziskiem. Był to zeszyt z wszystkimi możliwymi przedmiotami. W klasie drugiej lekcje są pomieszane w ramach ogólnych zajęć edukacyjnych i oglądane przeze mnie zapiski świetnie to ilustrowały. Trochę polskiego, trochę matematyki, trochę przyrody, trochę niezidentyfikowanych gryzmołów, ale najwięcej było pustych kartek.
Jacek ewidentnie do orłów nie należał, nawet nie był przeciętnym uczniem. Przepisywał w szkole tylko niektóre zadania, literki stawiał bardzo koślawo, odrobionych zadań domowych znalazłam zaledwie dwa, a w każdym po kilka poważnych błędów ortograficznych.
– Oj, Jacek, Jacek – westchnęłam, ale już nieco łagodniej, bo zaczynałam się domyślać, z jakim przypadkiem mam do czynienia.
Przyszedł do mnie po swój zeszyt
Następnego dnia poszłam do szkoły. Chciałam oddać zeszyt, ale wychowawczyni poinformowała mnie, że Jacka dziś nie ma. Często się nie pojawia, więc jeżeli znam jego rodziców, to za moim pośrednictwem ona prosi, żeby przyszli, bo przez dziecko nie da się z nimi skontaktować. Dała mi adres, zaznaczając, że nie ma do tego prawa, ale dla dobra dziecka robi wyjątek.
Powędrowałam pod adres podany przez nauczycielkę. Zadzwoniłam do drzwi. Przez dłuższą chwilę nikt nie otwierał, jednak było słychać jakiś głosy w środku. W końcu zamki zachrobotały i przez szparę w drzwiach wyjrzała męska twarz.
– Dzień dobry, zastałam może Jacka? – zapytałam grzecznie.
– W szkole. Chyba, że znowu nawiał. Jak go dorwę, to... – nie dokończył. Wionęło od niego alkoholem. Mówił niewyraźnie. – A pani kto? Nowy kurator? Taka stara?
– Nie, przepraszam. To pomyłka – wycofałam się w panice.
Mężczyzna chwilę mnie obserwował przez szparę w drzwiach, potem je zamknął. Jeszcze usłyszałam jakiś kobiecy głos, chyba pytała o mnie. Ojciec Jacka odkrzyknął na tyle głośno, że zrozumiałam nawet przez zamknięte drzwi:
– Jakaś stara baba. Łażą takie jędze i straszą ludzi po domach.
Przyspieszyłam kroku. Po kilku minutach zorientowałam się, że nadal trzymam zeszyt w ręce. Zapomniałam oddać z wrażenia. Trudno, nie wrócę tam za żadne skarby.
Zgaszona i przestraszona pomaszerowałam do domu. Wieczorem nie mogłam zasnąć. Wyobrażałam sobie, jak wygląda życie Jacka. Powroty do domu, gdzie był pijany ojciec, a może i matka, pusta lodówka, brak jakiegokolwiek wsparcia od rodziców. Płakałam do świtu.
Następnego dnia po południu miałam zamiar wyjść do miasta i właśnie zamykałam dom, kiedy zobaczyłam chłopaka przed furtką. Pewnie mu nauczycielka powiedziała, że mam jego zgubę.
– O, któż to przyszedł! Chcesz zeszyt z powrotem? – zapytałam.
– Mhm – mruknął, najwyraźniej szczęśliwy, że wiem, o co chodzi, i że nie musi nic tłumaczyć.
– To musisz zapracować – oznajmiłam spokojnie, nie zważając na piorunujące wrażenie, jakie na nim zrobiły moje słowa.
– Co? Ja zapracować? – zdenerwował się Jacek, a twarz zaczęła mu się zmieniać w gniewną maskę.
Podniósł piąstki do twarzy, jakby chcąc bronić się przed atakiem. Nawet nie chciałam myśleć, o czym to może świadczyć.
– O, bardzo niewiele jest do zrobienia. Wystarczy przenieść to... tam – wskazałam doniczkę pod oknem i miejsce trzy metry dalej.
Chłopak najeżył się. Stał przede mną bez ruchu, bocząc się na taką propozycję. Dodałam surowo:
– Poza tym, bardzo brzydko mnie przezywałeś. Było mi strasznie smutno. Musisz mi w zamian pomóc. Jestem już za stara, żeby dźwigać takie ciężary.
Nasze spojrzenia się spotkały i chwilę trwaliśmy w tej walce. W końcu opuścił wzrok. I mruknął cicho, prawie niedosłyszalnie:
– Przepraszam.
Coraz częściej myślę o nim >>mój wnuczek<<
Następnie podszedł i przesunął doniczkę. Ciężar doniczki był malutki, ale on wyglądał, jakby przerzucił tonę węgla. Te przeprosiny dużo go kosztowały. Wyciągnął rękę:
– Zeszyt – warknął.
– Mam go w środku. Wejdź. Zapracowałeś też na talerz krupniku.
Zupy to moja tradycja. Zawsze je gotowałam. Eugeniusz je uwielbiał, Dorotka także. Teraz nie mam dla kogo gotować, ale dalej to robię. To chyba tkwi w mojej podświadomości, że dom bez garnka z ciepłą zupą staje się martwy i pusty. Dopóki ją przyrządzam, czuję się potrzebna.
Dla Jacka to było zaskoczenie. Miał taką minę, jakby nie znał słowa „zupa”. W końcu wszedł, rozglądając się niepewnie po domu z obawą, że go tutaj spotka coś złego. Potem ściągnął kurtkę, umył ręce po moim napomnieniu i usiadł za stołem. Dawno nie widziałam, by ktoś tak pochłaniał jedzenie. Jacek jadł i jadł. Potem szybko ubrał się, wychodząc mruknął coś pod nosem, i szybko pobiegł swoją drogą.
Od tego czasu się zaprzyjaźniliśmy, odwiedza mnie regularnie, czasem pomaga w ogrodzie na miarę swoich sił, czytamy wspólnie jego lektury, również zadania domowe częściej odrabia. A zupa zawsze na niego czeka. To nie zastąpi mu prawdziwego domu, tak jak Jacek nie zastąpi mi rodziny. Jednak zrobiło mi się bardzo miło, kiedy kilka dni temu usłyszałam, jak mówił do kolegów, z którymi wracał ze szkoły:
– Tu mieszka moja babcia.
Coraz częściej myślę o nim „mój wnuczek”. Przyszywany, ale zawsze.
Czytaj także:
„Okazałam serce sąsiadce i wyszło mi to bokiem. Najpierw zrobiła ze mnie służącą, a potem oskarżyła o kradzież i oszustwo”
„Podałam pomocną dłoń nietrzeźwemu młodzieńcowi i los mi to wynagrodził. To dzięki niemu nie wylądowałam na ulicy”
„Uratowałam życie miejscowemu pijakowi. Zrobiłam to bezinteresownie, a mój dobry uczynek zaowocował po latach...”