„Ojciec zaplanował mi życie. Ślub, małżeństwo bez miłości i wysoki posag. Nie było tu miejsca na mnie i moje potrzeby”

Kobieta, której ojciec ułożył życie fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„Dla wszystkich wokół byliśmy świetnym małżeństwem. Roześmiani, przyjacielscy, ciągle pogrążeni w rozmowie. Nasza bliskość sprowadzała się jednak tylko do wspólnych śniadań i kolacji jedzonych w ogrodzie. Zero miłości, ciepła i namiętności”.
/ 22.04.2022 05:11
Kobieta, której ojciec ułożył życie fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Mój ojciec jest dobrym człowiekiem. Zawsze tak uważałam i wciąż uważam – nawet po tym wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich lat. Przez długi czas, a konkretnie przez trzy dziesięciolecia, byłam jego ukochaną córunią, wzorem dla dwojga jego pozostałych dzieci.

Starszy brat przez długi czas „nie rokował” jako dziedzic majątku. Bawił się, rozbijał samochodami, jeździł aż do oddalonej o 50 km Warszawy podrywać panienki. Młodszy z kolei był w oczach taty nieudacznikiem: słaby uczeń, samotnik, milczek, odludek. Całymi godzinami przesiadywał w swoim pokoju, słuchając heavy metalu, co doprowadzało ojca do szału.

W tym czasie ja byłam najpierw wzorową uczennicą, a potem nie mniej wzorową studentką wydziału administracji i zarządzania. Grzeczna, układna, ale też dosyć inteligentna i wygadana – na tyle, że tata zawsze się mną popisywał na przyjęciach z kontrahentami, partnerami biznesowymi i lokalnymi politykami.

Bo w tym powiecie tata jest figurą. Właściciel fabryki opakowań papierowych i tekturowych, zatrudnia sporo robotników, a pośrednio daje zarobić ludziom z kilku okolicznych wsi. Byłby w tych stronach numerem jeden, gdyby nie drugi biznesmen, Maciej. Ten też ma fabrykę, w dodatku ustawioną sto metrów od naszej. On z kolei robi obicia tapicerskie do kilkunastu modeli samochodów, nawet tych luksusowych.

Zabawne, ale obaj panowie znają się od dziecka. Są też mniej więcej w tym samym wieku, więc chodzili w podobnym czasie do tutejszej podstawówki. I zawsze ze sobą rywalizowali. Na boisku, w dyskotece, ostatecznie w interesach. Kiedy więc ten zaczął budowę swojego zakładu, tata początkowo się wściekł.

– Znowu mi włazi w paradę! – krzyczał.

Kiedy jednak zrozumiał, że nie są dla siebie konkurentami, nastąpił rozejm. I to jaki! Panowie zostali najlepszymi przyjaciółmi. A że wuj Maciek, jak prędko zaczęłam się do niego zwracać, miał rok starszego ode mnie syna, siłą rzeczy zaczęto mówić że w przyszłości szykuje się mariaż, który połączy dwa największe majątki powiatu.

Najpierw się z tego śmiałam. Potem odkryłam, że Paweł Szczepan to miły i kulturalny chłopak, zdecydowanie inny od tutejszych wyrostków – krzykliwych pozerów i kogucików. Był jedynakiem, wujek Maciek pokładał więc w nim wielkie nadzieje. I nie miał nic przeciwko temu, żebyśmy kiedyś zostali prawdziwą rodziną.

Nie chcieliśmy sprawiać zawodu rodzicom

Zresztą, muszę to przyznać nawet dzisiaj, pasowaliśmy do siebie. Oboje dobrze odnajdywaliśmy się w każdej sytuacji, mieliśmy podobne poczucie humoru, no i świetnie się uczyliśmy. Mój tata często powtarzał, że szkoda, że nie urodziłam się chłopcem, bo najlepiej nadawałabym się do poprowadzenia po nim firmy. W tej kwestii był jednak tradycjonalistą i spadkobiercą mógł uczynić tylko mojego starszego brata (który zresztą w końcu się ustatkował).

Spotykałam się więc z Pawłem z prawdziwą przyjemnością. Później oboje poszliśmy na studia do Warszawy. Był doskonałym kompanem, a na prywatkach i w klubach czułam się przy nim bezpiecznie. On też za mną przepadał. Byliśmy jak… brat i siostra. Właśnie, mogę śmiało powiedzieć, darzyliśmy się uczuciem, ale nie było w tym żaru namiętności.

Ale byliśmy przecież grzeczni i dobrze ułożeni. A także za nic w świecie nie chcielibyśmy sprawić zawodu rodzicom. Moja mama, zapatrzona w ojca jak w obrazek, we wszystkim się z nim zgadzała. Także w tym, że po magisterium zostanę panią Szczepanową i za moją sprawą płot rozdzielający dotąd obie fabryki zniknie.

„Jestem szczęściarą” – powtarzałam do swojego uśmiechniętego odbicia w lustrze w dniu ślubu. „Tak wiele dziewczyn wychodzi za mąż pod wpływem przelotnej miłostki, a kiedy zauroczenie mija, odkrywają, że w ogóle nie znały swojego faceta”.

Ja natomiast znałam Pawła od dziecka

Razem śmigaliśmy rowerami kąpać się w rzeczce, wspólnie podkradaliśmy jabłka z okolicznych sadów, dzieliliśmy się marzeniami, sekretami, nawet na wakacje jeździliśmy raz do toskańskiego domku jego ojca, a innym na jacht mojego.

Ślub i wesele były okazałe. Burmistrz, proboszcz, wszyscy ważniejsi urzędnicy, a nawet poseł z naszego okręgu – oni wszyscy ustawiali się w kolejce, żeby zatańczyć z panną młodą.
„Jestem szczęśliwa! Jestem TAKA szczęśliwa!” – powtarzałam wszystkim na lewo i prawo. Ojciec aż kraśniał z dumy i wzruszenia.

A potem przyszła noc poślubna. Wcześniej nawet się z Pawłem nie całowaliśmy. Kiedy więc wyszłam do niego z łazienki praktycznie naga, tylko ubrana w tiulowy szlafroczek, próbował najpierw zachować powagę, a potem… oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Seks? Między nami? To już chyba łatwiej byłoby mi sobie wyobrazić zbliżenie z młodszym bratem!

Uznaliśmy więc tamtej nocy, że nie będziemy się spieszyć. Co to, wyścig jakiś? Spokojnie. Najpierw miodowy miesiąc (na jachcie taty po Morzu Egejskim), a później to się zobaczy. I to „zobaczy” jakoś się tak przeciągało, przeciągało… na czas nieokreślony.

Dla wszystkich wokół byliśmy świetnym małżeństwem. Roześmiani, przyjacielscy, ciągle pogrążeni w rozmowie. Dla nas… też. Naprawdę super się czułam w towarzystwie Pawła. Nasza bliskość sprowadzała się jednak tylko do wspólnych śniadań i kolacji jedzonych w ogrodzie okalającym nowo wybudowany, bardzo luksusowy dom. Tłumaczyłam sobie, że trudno, że przecież cały ten seks jest przereklamowany. A poza tym niczego mi nie brakowało.

Tylko dlaczego, rok po ślubie, nie wyobrażałam już sobie dnia bez butelki prosecco otwieranej równo z wybiciem południa, a potem cięższego wina wypijanego do kolacji? Ojciec bardzo mi ufał, ale był też bystrym i spostrzegawczym człowiekiem.

Kiedy więc raz i drugi na proszonym rodzinnym obiedzie zaczęłam lekko seplenić od nadmiaru drinków, podjął radykalne działania. Myślę, że to jemu zawdzięczam, że nie stoczyłam się w alkoholizm.

Wysłał mnie do pracy w administracji swojej fabryki. Szefową biura była pani Wanda, sześćdziesięciolatka, która pracowała u ojca od samego początku. Ufał jej i ją szanował, dlatego musiałam się ugiąć, kiedy ta chuda, wysoka, kostyczna kobieta bez taryfy ulgowej popędziła mnie do pracy.

Całymi dniami załatwiałam zamówienia, dostawy, dosłownie wisiałam na telefonie. I wyleczyłam się z pijaństwa. Ale szczęśliwa nie byłam.

Tamtego dnia, wyjątkowo, Wanda wysłała mnie ze sprawą do fabrycznej hali. Miałam przekazać jakiś dokument jednemu z inżynierów. Musiałam przejść przez magazyn – długie, obszerne pomieszczenie, w którym krzątali się robotnicy ładujący palety opakowań do podjeżdżających TIR-ów.

Było lato, gorąco, wielu z nich pracowało więc z gołymi torsami. Moim oczom ukazały się więc albo tłuste, zwisające brzuchy, albo patykowate ramiona i zapadłe klaty. Fuj – poczułam się zawstydzona i zażenowana.

Przyspieszyłam kroku, żeby szybciej uciec spod ich ciekawskich spojrzeń. I wtedy… Zauważyłam go w końcu sali. Siedział na stosie kartonów, pod tabliczką z napisem „Zakaz palenia” i z lubością zaciągał się papierosem. Był opalony, miał muskularną klatę i bicepsy, spojrzał na mnie z szelmowskim uśmiechem.

– Tylko mnie nie wydaj tacie! – powiedział głosem, w którym nie wyczułam choćby cienia lęku.

– Skąd wiesz, kim jestem? – spytałam bardziej, żeby pokryć zmieszanie, niż z ciekawości. W jego obecności czułam się… dziwnie. Moje ciało stawało się takie jakieś słodko ociężałe, a równocześnie wrażliwe i rozedrgane.

– Wszyscy cię tu znają – zaśmiał się. – Jesteś przecież piękną dziewczyną. Ale tylko ja miałem odwagę urwać się z tego Mordoru – ręką z papierosem zatoczył łuk po całej sali – i podkraść się do twojego ogrodu. Tam, gdzie czasem opalasz się topless.

Spłonęłam rumieńcem, zatrzęsłam się z oburzenia. I uciekłam stamtąd, nie mówiąc już nic.
„Impertynent! Bezczelny zboczeniec! I jeszcze ma czelność się do tego przyznawać!” – aż gotowałam się ze złości. „Ciekawe, czy dalej miałby taką hardą minę, gdybym podkablowała go tacie?” – pomyślałam mściwie.

Ale go nie wydałam. Miał na imię Bartek i od tamtej pory widywaliśmy się częściej. A zaczęło się od tego, że już nazajutrz, na parapecie swojej sypialni (mieliśmy z Pawłem osobne) znalazłam bukiecik polnych kwiatów i kartkę z jednym słowem „Przepraszam” oraz numerem jego komórki.

Dziwne. Zamiast się wkurzyć, że ten zwykły robol ma czelność podkradać się tu i jeszcze liczyć, że pierwsza do niego zadzwonię, aż podskoczyłam z radości. A potem, przez całe trzy dni, toczyłam ze sobą nierówną walkę.

Za dnia chodziłam jak odurzona, nocami śnił mi się jego nagi, spocony tors i całą sobą pragnęłam zobaczyć go znów. Wciąż jednak byłam panienką z dobrego domu, córeczką tatusia, dobrym i posłusznym dzieckiem. Ostatecznie zrozumiałam, że albo to zrobię, albo znów zacznę pić. I, usprawiedliwiona tą konstatacją, sięgnęłam po telefon.

Zakradł się do mnie następnej nocy, a ja – nie wierząc, że to się dzieje naprawdę – wpuściłam go przez okno. Od razu ujął mój podbródek w dwa palce, przyciągnął i mocno – aż do bólu – pocałował. A potem jednym szarpnięciem rozdarł cieniutki szlafroczek.

– Bądź delikatny albo…

Nie dał mi skończyć. Mocno mnie do siebie przygarnął, zdusił słowa kolejnym pocałunkiem, a potem chwycił za pierś. Zabolało. Mocniejsze niż ból okazało się jednak pożądanie, które zalało mnie falą. Pozwoliłam się rzucić na łóżko, przygnieść ciężarem jego ciała i już chwilę później – bez żadnych wstępnych gier, czułych słówek, szampanów, kwiatków i muśnięć wargami – kochaliśmy się jak szaleni.

Był zdecydowany, chyba nawet trochę brutalny. I pozbawiony czułości. Ale napalony, męski, zwycięski. Co poradzę, że mi się to bardzo podobało?

Czy to happy end? Piękne i spełnione marzenie?

Po kilku takich schadzkach kompletnie straciłam dla Bartka głowę. Do tego stopnia, że powiedziałam o wszystkim Pawłowi. Był przecież moim przyjacielem, zawsze się świetnie rozumieliśmy… Ale nie tym razem.

Mąż się rozpłakał i pobiegł do tatusia na skargę. Nie czekałam, aż wrócą obaj, żeby… No właśnie? Co mogliby mi zrobić? Zamknąć w wieży? Wysłać do klasztoru? Już nie te czasy! Mimo to i tak wolałam się zmyć. Spakowałam dokumenty, trochę gotówki, kilka ubrań i zwiałam przez to samo okno, przez które wpuszczałam Bartka.

Zdziwił się, kiedy do niego zadzwoniłam. Ale przyjechał na skrzyżowanie dróg, na którym w środku nocy stanęłam. I zabrał do siebie. Czy to prawdziwa miłość? Jej zwycięstwo nad nudną rzeczywistością? Tak wtedy myślałam.

Ach, jakim ja byłam – mimo trzydziestu lat – naiwnym dzieckiem! Bartek nie poszedł już oczywiście do fabryki ojca, klepaliśmy więc biedę. Miał w pobliskim miasteczku kawalerkę po babci. Małą, ciasną, brudną i zaniedbaną. Mimo to, na wiele tygodni stała się naszym gniazdkiem miłości. A raczej coraz bardziej wyrafinowanego seksu.

Bo to nie była miłość, teraz to wreszcie rozumiem. Jego kręciło, że sypia z księżniczką powiatu, ja wreszcie dopuściłam do głosu własną cielesność. Tarmosiliśmy się więc we wszystkich możliwych pozycjach, upajaliśmy sobą, aż wreszcie – wczesną jesienią – odkryliśmy dwie rzeczy.

Raz, że trzeba coś jeść, a my nie mamy pieniędzy. I dwa, że jestem w ciąży. Ta druga wiadomość mocno nim wstrząsnęła. Bez ogródek oznajmił, że nie da się wrobić w bachora. No, chyba że mój „stary” sypnie kasą.

Wzbraniałam się przed tym, ale gdy na początku roku urodziłam córeczkę, poszłam z nią do taty. Nawet do mnie nie wyszedł na próg domu… Przez młodszego brata przekazał tylko, że nie ma już córki i mam się tu więcej nie pokazywać.

Wróciłam jak niepyszna i, popłakując, poskarżyłam się Bartkowi. Nigdy nie był wylewny, ale miałam nadzieję, że choć przytuli, obejmie, powie, że wszystko będzie dobrze. Zawiodłam się. Uderzył mnie wtedy i wyzwał.

Od tamtego czasu minęły dwa lata. Zuzia podrosła, pięknie mówi, często się śmieje. I to pomimo tego, że przez blisko półtora roku żyła w piekle. 

Na szczęście jednak, ostatkiem siły woli, pół roku temu zdecydowałam się od niego uciec. Zgłosiłam się na policję, a tam pokierowano mnie dalej – najpierw do schroniska dla samotnych matek, później do mieszkania komunalnego.

To był początek, teraz już nie potrzebuję niczyjej pomocy. W ciągu sześciu miesięcy przeszłam długą drogę od zapłakanej gąski do silnej, samodzielnej kobiety. I choć wciąż czasem płaczę nocami w poduszkę, wiem, że w końcu odnalazłam własną drogę. Nareszcie jestem sobą!

Czytaj także:
„Lata rozłąki nie nauczyły mamę pokory. Już na pierwszym spotkaniu, chciała zmienić imię wnuczki i pozbyć się mojego męża”
„To ja byłam ulubienicą babci. Resztę rodziny uważała za pazerne sępy. Przy podziale spadku zrobiła ich na szaro”
„Zostałem rogaczem niemal na oczach wszystkich. W dodatku żona zaszła w ciążę. Czułem się jak kompletny kretyn”

Redakcja poleca

REKLAMA