Z rozrzewnieniem patrzyłem na siedzącą przede mną mamę. Delikatna i drobna z postury, potrafiła być naprawdę wielka duchem. Miała charakter, charyzmę i psychikę silną jak stal. Najlepiej dowodził tego fakt, że wychowała i wyprowadziła na ludzi takiego ancymona jak ja, odkąd to mój szanowny tatuś ulotnił się z naszego życia 20 lat temu.
Rany, dopiero teraz, kiedy sam miałem dziecko, docierało do mnie, jak musiało być jej ciężko. Ojciec praktycznie zerwał z nami kontakty, ograniczając się do płacenia alimentów. Mama musiała więc wziąć na siebie wszystko – ciężar utrzymania naszej dwuosobowej rodziny i wyprowadzenia na ludzi niepokornego, wyrzucanego z kolejnych szkół za niesubordynację syna. Kochałem ją za to bardzo. Podziwiałem. Byłem gotów spełnić każde jej życzenie. Oprócz tego jednego.
Czemu miałbym siedzieć przy jego łóżku?
– Nie mamo, nie zrobię tego – powtórzyłem po raz setny.
– To już ostatnia okazja synku – powiedziała. – On umiera.
– Nie. Skoro nas opuścił, wybrał inną kobietę, to teraz niech tamta wysiaduje przy jego łóżku.
– Wiesz dobrze, że jego nowy związek się rozpadł – westchnęła.
– Trudno. Jest zabawa, jest ryzyko. Postawił wszystko na jedną kartę, to teraz ma za swoje.
Mama zmarszczyła brwi, co w jej wykonaniu wyrażało skrajną dezaprobatę. Uciekłem więc wzrokiem przed jej gniewnym spojrzeniem i zerknąłem na wiszące na ścianie zdjęcia. Dziadkowie, rodzice w dniu ślubu, kilkanaście fotek przedstawiających mnie w wózku, stawiającego pierwsze kroki, ze szkolnym tornistrem. I portret ojca. Cały on – nadęty, z wysuniętym podbródkiem i śmiesznie zaciśniętymi ustami. Komediant. Pewnie myślał, że fotografując się w ten sposób stylizuje się na twardziela. Żałosne… Nie mogłem zrozumieć, po co mama trzyma jego portret.
Ignorując więc surowy wzrok mamy, czmychnąłem do domu. Kiedy byłem już w przedpokoju, spytała jeszcze raz, czy moja decyzja jest ostateczna. Potwierdziłem.
Jeszcze czego! Miałbym iść do szpitala, w którym dogorywał ojciec – człowiek, którym gardziłem, i którego szczerze nienawidziłem – żeby nagle udawać kochającego synka. I po co? By facet sobie odszedł na tamten świat z poczuciem, że winy zostały mu wybaczone? A guzik! Trzeba było nie odchodzić od mamy. Nie porzucać uwielbiającego go pięciolatka. Facet z dnia na dzień zniknął z mojego życia, pozostawiając po sobie ruiny i zgliszcza. Ile lat się z tej traumy podnosiłem?
To przecież przez niego byłem w szkole agresywny, drażliwy, przez niego wiecznie musiałem udowadniać sobie i otoczeniu, że wcale nie jestem gorszy od innych dzieciaków. Tylko dzięki sile i konsekwencji mamy wyszedłem na ludzi. Zdobyłem zawód, pracę, poznałem cudowną kobietę, ożeniłem się i mam najfajniejszego na świecie synka. Ojcu zawdzięczam tylko chaos i łzy.
Do mamy zaszedłem prosto z pracy, w domu byłem więc z godzinnym poślizgiem. Piotruś był już po kolacji, ale do czasu kąpieli i kładzenia się do łóżeczka mieliśmy jeszcze dosyć czasu, żeby się pobawić.
– Może wyjdziemy na plac zabaw? – zaproponowałem. – Albo wybudujemy wieżę z klocków?
Zdecydowanie pokręcił głową.
– Wolę obejrzeć bajkę w telewizorze – oznajmił poważnie.
Pokręciłem głową.
– Nie możesz oglądać zbyt wielu bajek – powiedziałem. – Zwłaszcza przed snem. Potem w nocy śpisz niespokojnie.
Taka odpowiedź oczywiście nie przypadła synkowi do gustu.
– Ale ja chcę! – tupnął nogą, buńczucznie wysuwając podbródek i komicznie zaciskając usta.
Najpierw się roześmiałem. A potem… Nagle zdałem sobie sprawę, że ta jego złowroga mina jest niemal wierną kopią innej, którą widziałem dzisiaj na portrecie mojego ojca. To samo spojrzenie, ten sam grymas na twarzy. Cały dziadek…
Przez następną godzinę budowaliśmy z klocków rycerski zamek, potem go burzyliśmy i przerabialiśmy na stację kosmiczną. Zabawa była przednia, Piotruś zupełnie zapomniał o telewizji, lecz ja wciąż nie mogłem otrząsnąć się z szoku. Bo czy mi się to podobało, czy nie, mój ukochany synek nosił w sobie geny człowieka, którym gardziłem. Z którym nie chciałem mieć nic wspólnego. Nawet na łożu śmierci. Jak pogodzić się z tym paradoksem?
Przypomniałem sobie te dobre chwile
Kilka godzin później, kiedy już położyłem Piotrusia spać i sam zapadłem się w pościel obok smacznie śpiącej żony, wciąż nie mogłem sobie tego poukładać w głowie. Cóż to za odkrycie? Przecież to normalne, że dzieci są podobne do swoich dziadków, prawda? Dla mnie jednak stało się to problemem. Kochałem Piotrusia bezgranicznie, był moim światem, esencją życia. A jednak nosił w sobie ziarenka kogoś, kto w moich oczach był uosobieniem zła.
„A może zbyt łatwo potępiłem ojca?” – przyszło mi do głowy koło północy, kiedy nie mogąc spać przewracałem się z boku na bok. Na jego odejście, porzucenie mnie i mamy, patrzyłem zawsze z jednej perspektywy – swojej. Może jednak istnieje jakaś inna prawda – jego?
Mama przecież nie miała łatwego charakteru, wiedziałem to doskonale. Owszem, była kochana, uczciwa, dałaby się pokroić za swoich bliskich, ale robiła się nieznośna zawsze, kiedy nie mogła postawić na swoim. Może po prostu nie potrafili się ze sobą porozumieć?
Niespodziewanie zaczęły mi się przewijać przed oczami dawno zapomniane, czy raczej wyparte ze świadomości wspomnienia. Jak tata niesie mnie na barana, a ja czuję się panem świata. Jak zaśmiewając się do rozpuku oddaje mi swojego włoskiego loda po tym, gdy upadł mi mój. I jeszcze, jak podnosi mnie, żebym mógł zjechać ze zjeżdżalni, jak odprowadza mnie do przedszkola i pierwszy raz sadza na rowerku. Czy ktoś, kto pozostał w pamięci w tak wielu obrazach, nawet jeśli później zdradził, może być tak do końca zły? Z tą myślą, z tym pytaniem bez odpowiedzi, w końcu… zasnąłem.
O dziwo, obudziłem się rześki i wypoczęty. A co najważniejsze, dokładnie wiedziałem, co chcę zrobić. Jak co dzień zjadłem śniadanie, pocałowałem na do widzenia żonę i odwiozłem synka do przedszkola. A potem zadzwoniłem do pracy i poprosiłem o pół dnia urlopu.
Szpital był duży i zatłoczony. Dopchanie się do pani w okienku rejestracji zajęło mi kwadrans, a i tak kolejka czekających na karty omal nie zmiażdżyła mnie wzrokiem. Szybko podałem imię i nazwisko ojca. Pani przesunęła palcem po liście pacjentów i oświadczyła:
– Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Pierwsze piętro. Wejście tylko za zgodą lekarza dyżurnego.
Kilka minut później ubierałem się w błękitny fartuch. Nie bez zdziwienia uświadomiłem sobie, że... czuję tremę. Kompletnie nie miałem pojęcia, co powiem ojcu. „Dzień dobry panu” – głupie i małostkowe. „Jak się czujesz?” – banalne. „Wszystko będzie dobrze” – kompletnie nieszczere. Do licha! Jak rozmawiać z kimś, kto był dla mnie kiedyś jedną z dwóch najważniejszych na świecie osób, a potem stał się najbardziej znienawidzonym wrogiem? Co powiedzieć człowiekowi, którego nie widziałem ponad 20 lat?
Cieszę się, że się na to zdecydowałem
Pełen sprzecznych uczuć przeszedłem w ślad za pielęgniarką przez drzwi z mlecznego szkła. Zatrzymałem się w obszernej sali zastawionej łóżkami, w których dostrzegłem nieruchome, otoczone plątaniną rurek i przewodów sylwetki. Która z nich była moim ojcem? Czy go poznam?
– Trzecie po prawej – wybawiła mnie z kłopotu pielęgniarka.
Podziękowałem jej skinieniem głowy i ostrożnie podszedłem do leżącego. Nie przypominał mężczyzny z moich wspomnień. Tamten był wielki, władczy, pewny siebie. Ten był skurczonym jak mumia mikrusem o ostrych rysach twarzy i przymkniętych oczach. Gdy jednak zbliżyłem się do niego na pół kroku, powieki uniosły się i spojrzały na mnie przytomnym wzrokiem.
– Synu… – jego ulotny szept nasycony był ulgą i radością. – Tak bardzo na ciebie czekałem.
Poczułem jak zaciska mi się gardło, a oczy zaczynają szczypać. Podszedłem bliżej, ująłem kościstą dłoń i lekko uścisnąłem. A potem słowa same popłynęły mi z ust, jakby były ukryte we mnie od dawna i tylko czekały, by się wydostać.
– Kocham cię tato.
– Kocham cię synu. I przepraszam. Wybacz mi, jeśli potrafisz.
Chciałem mu odpowiedzieć, wyrzucić wszystkie niewypowiedziane przez lata emocje i słowa. Zapewnić, że wybaczam. Zamiast tego jednak, po prostu przystawiłem jego chłodną dłoń do swego czoła. Nie wiem, jak długo tak trwaliśmy. Z zamyślenia wyrwał mnie dopiero przenikliwy pisk stojącej obok maszyny. Nadbiegła pielęgniarka, po niej lekarz. Pokręcili się, popstrykali przyciskami, wreszcie ktoś powiedział.
– To już koniec. Odszedł.
Od tamtej pory minęło kilka lat. Piotruś chodzi do szkoły, rośnie i nie ogląda już bajek. Woli wyjścia z kumplami na boisko lub rower. Patrząc, jak rośnie i się zmienia, a także jak oddala się ode mnie i zaczyna żyć własnym życiem, wspominam czasem ostatnie chwile ojca. I dziękuję Bogu, że na sam koniec, zdobyłem się na to, by się z nim pojednać.
Czytaj także:
„Ojciec bez skrupułów nas porzucił. Teraz twierdzi, że chce naprawić nasze relacje, ale wiem, że chodzi mu tylko o kasę”
„Przez całe dzieciństwo tęskniłam za ojcem, który zniknął, gdy byłam mała. Po 20 latach przypomniał sobie, że ma rodzinę”
„Gdy ojciec rozwiódł się z mamą, przestałam dla niego istnieć. Otrzeźwiał dopiero, gdy dowiedział się, że ma wnuka”