Muszę się wreszcie wziąć za siebie. Muszę pokonać w sobie demona, który mnie tak strasznie ciągnie w dół. Porzucił mnie chłopak… Tak, to strasznie boli.
W sumie nie powinnam się dziwić, że zniknął
Nie on pierwszy. Bo pierwszy zostawił mnie ojciec. Rozkochał w sobie, obiecał złote góry i podróż statkiem po Morzu Śródziemnym; dawał bukieciki kwiatków i prezenty, nosił na rękach, śpiewał piosenki, okropnie przy tym fałszując – aż któregoś dnia odszedł bez słowa i więcej się nie pojawił.
Miałam tylko siedem lat. Byłam bezbronną, przerażoną dziewczynką, która nie rozumiała świata dorosłych. Czekałam, pytałam mamę, czemu tatuś nie wraca; płakałam. Obiecywałam Panu Bogu, że będę posłusznie jeść na śniadanie nawet tę straszną, maziowatą jajecznicę, byle mi tylko go oddał. Na próżno.
Podobno tata założył nową rodzinę, miał nową mamusię i dzidziusia, którego kochał bardziej ode mnie – tak przynajmniej powiedziała mi kiedyś babcia. To jedno zdanie wystarczyło, żeby w moim sercu pojawiła się wiecznie krwawiąca rana. Wtedy, mając siedem lat, obiecałam sobie, że już nigdy więcej nikt mnie nie zrani. I słowa dotrzymałam.
Przez następne dwadzieścia pięć lat to ja rozkochiwałam w sobie chłopców, a później mężczyzn, by później porzucić ich bez słowa. Nigdy nie zadałam sobie trudu, żeby wyjaśnić któremukolwiek moje postępowanie. Nie zostawiałam listów, nie wygłaszałam pożegnalnych mów. Wystarczyło, żeby zapragnęli poznać mnie ze swoją rodziną, abym już pakowała walizki… Niejeden klękał, prosił o rękę, błagał, abym została matką jego dzieci. W pierwszym odruchu nawet się na to godziłam i cieszyłam razem z nimi.
Ale gdy opadły emocje, znów zaczynałam widzieć sprawy ostro – takimi, jakimi były. „Przecież i ten cię zostawi” – szeptało mi coś z tyłu głowy, więc jak w letargu szłam do szafy i pakowałam walizki. Najczęściej jedną. Żyłam w ciągłym ruchu i nie potrzebowałam tych wszystkich babskich bibelotów, pamiętników, książek, albumów, ciuszków, bucików, torebek. „Nie przywiązywać się” – brzmiało moje motto. I trzymałam się go kurczowo, bo to jedno, co mi pozostało.
Nie chciałam skończyć jak matka
Na psychotropach, wiecznie rozżalona, z pretensjami do losu, tęskniąca, nieobecna. Wrak kobiety, którą kiedyś była. Dlatego stałam się twarda i cyniczna, co niesłychanie pociągało tych wszystkich słabiutkich mężczyzn, którzy najbardziej na świecie pragnęli posiadać rodzinę. Oczywiście, szukali mnie. I gdy znaleźli, błagali o spotkanie. Dzwonili, pisali, warowali pod drzwiami, nachodzili w pracy. Ale im bardziej się starali, tym większą budzili we mnie niechęć.
– Nie sądzisz, że on jest jakiś psychiczny? – dzieliłam się swoimi spostrzeżeniami z najwierniejszą przyjaciółką.
– Nie chcesz dać mu szansy? – pytała z nadzieją, że może wreszcie usłyszę jej głos rozsądku, bo dobrze wiedziała, że uciekam ze strachu przed zranieniem.
Nie chciałam, przynajmniej dopóki nie spotkałam Krzyśka. On jedyny przedarł się przez moją skorupę. Niczego nie chciał i niczego nie obiecywał. Po prostu był. Przychodził i odchodził. Nawet gdy próbowałam go zniechęcić, tylko się uśmiechał, całował mnie namiętnie i wracał. Z tym, że na swoich warunkach – kiedy miał na to ochotę. Zjawiał się znikąd, w środku nocy z chińszczyzną albo butelką wina, nad ranem z pękiem szczypiorku i świeżymi bułkami, a czasem z biletami tanich linii lotniczych i proponował weekend w Londynie.
Niewiele mówił o sobie, częściej pytał, i to w taki sposób, że mu ulegałam i opowiadałam o ojcu, o marzeniach, tęsknocie za nim i życiu po jego odejściu.
– Nie chciałaś go poznać? – zapytał kiedyś i zapalił papierosa, gdy leżeliśmy razem w łóżku, po czym, nie czekając na odpowiedź, oznajmił mi, że musi już lecieć i wyszedł w ciemną noc.
Nie pytałam dokąd, chociaż po raz pierwszy od lat poczułam w sercu znajome ukłucie. Strachu, że wyjdzie i już nigdy do mnie nie wróci.
– Zakochałaś się! – ucieszyła się i jednocześnie zatroskała przyjaciółka.
Bo chyba jako jedyna widziała, że on nie był wart mojego uczucia. Nie odpowiedziałam na to pytanie, ale tak, zakochałam się. Brnęłam w tę znajomość, chociaż coraz częściej zamiast się nią cieszyć, płakałam.
Najpierw robiłam dobrą minę do złej gry
Nie pytałam Krzyśka, dokąd wychodzi i dlaczego odzywa się tak rzadko. Czemu nie stawia się na kolacje, które dla niego przygotowuję? Albo nie chce po wspólnej nocy zjeść ze mną śniadania, tylko znika, niby spóźniony do pracy? Dlaczego wyłącza telefon, kiedy jest u mnie? Nie oddzwania całymi dniami? Nie pozna mnie ze swoimi znajomymi, rodziną, chociaż jesteśmy ze sobą już pół roku? Czemu nie zabiera mnie do kina czy teatru?
– Wstydzisz się mnie! – krzyczałam, kiedy już przestałam udawać obojętną.
– Ależ skąd, kochanie – zapewniał mnie Krzyś i przytulał do siebie. – Taki już ze mnie dzikus i samotnik. Ostrzegałem, że możesz się poranić, ale kocham cię, tylko na ten swój pokręcony sposób. Wybacz, potrzebuję odrobinę wolności.
„Odrobinę?!” – wszystko krzyczało we mnie, lecz przemilczałam to, podobnie jak wiele innych spraw. Tłumaczyłam sobie, że trudny z niego facet, inny, nietuzinkowy, „samotny wilk”, i dlatego właśnie mi się podoba. Nie zauważyłam, jak zaczynam czekać na każdy jego telefon, każdą wizytę i każde dobre słowo. Kiedyś wiosną Krzyś wkroczył do mojego mieszkania z okrzykiem, że jedziemy na wakacje.
Pełne dwa tygodnie spędzimy we Włoszech, nad Morzem Śródziemnym, jak kiedyś obiecywał mi tata. Szczęśliwa rzuciłam mu się na szyję i o nic nie pytałam. Mimo że musiałam błagać szefa o nagły urlop i siedzieć po godzinach, żeby wyrobić się z pracą… Nie narzekałam jednak. Nie śmiałam być prozaiczną babą skupioną na przyziemnych sprawach, kiedy ukochany spełnia jej najskrytsze pragnienia… Te wakacje rzeczywiście były jednymi z najpiękniejszych w moim życiu. Słońce, wino, my dwoje na pustych, dzikich plażach…
Jego czułość, namiętność i nieoczekiwane wyznanie, które mnie tak wzruszyło, że chciałby się przy mnie zestarzeć. Potem plany, że zamieszkamy razem, będziemy mieć dom, dzieci…
Niedługo zaprosił mnie nawet do swoich rodziców
Moja wizyta nie wzbudziła w nich entuzjazmu. Przeraził mnie ich chłód. Już wiedziałam, czemu Krzyś był takim dzikusem… „Ale ja dam mu dom i pokażę, jak kochać i być kochanym” – myślałam. Nie czekałam, aż mi się oświadczy. Sama to zrobiłam. Parnej nocy, gdy leżeliśmy w łóżku zmęczeni seksem. Przytulił mnie jak zwykle, pocałował…
Obudziłam się w pustym łóżku. Dzwoniłam, pisałam, czekałam – więcej się nie pojawił. Szukałam go wszędzie, lecz przecież tak naprawdę nie znałam „mojego chłopaka”. Nie wiedziałam, kim jest, gdzie bywa, co lubi, jak spędza wolny czas. W końcu poszłam do jego rodziców. Otworzył mi ojciec i tylko westchnął, widząc moją bladą twarz. Zaprosił do środka, przeprosił w imieniu syna.
– On taki już jest – stwierdził.
Nie chciałam wierzyć… Nocami błąkałam się po mieście bez celu. Aż kiedyś zobaczyłam go w jakiejś knajpce. Stał opleciony ramionami pięknej, roześmianej dziewczyny. Nie weszłam, nie wszczęłam awantury, tylko przyglądałam im się przez szybę. Nawet mnie nie zauważył… Nie widział też, że obserwuję, jak odprowadza ją do mieszania, wychodzi z niego nad ranem, wsiada do samochodu, włącza telefon, dzwoni do kogoś, odjeżdża.
Śledziłam go przez tydzień
I wyszło, że ani ja, ani ta brunetka nie jesteśmy jedynymi ofiarami „samotnego wilka”. Chciało mi się wyć z rozpaczy… Jednak nawet tego nie mogłam zrobić, bo przecież zmarnowałam dwa lata życia na kogoś takiego samego jak ja! Równie okrutnego i bezwzględnego, a tak naprawdę równie przerażonego, że jeśli się z kimś zwiąże, komuś zaufa – to ryzykuje, bo może zostać zdradzony…Tylko że co mi po tej wiedzy, skoro nadal cierpię. Zupełnie jak wtedy, gdy zostawił mnie ojciec…
Czytaj także:
Teść wystawił na stół wódkę. Byłem zgorszony, że planuje pić przy 3-latku
Edyta płacze, że rozwiodłam ją z mężem. A ja tylko zgodziłam się być jej świadkiem w sądzie
Były mąż zabawiał się z kochanką, a ja wypruwałam sobie żyły, by utrzymać synów