Ponad dwadzieścia lat po przemianach ustrojowych wśród pokolenia „budowniczych” polskiego kapitalizmu pojawił się naturalny problem sukcesji. Przekazanie dobrze prosperującego interesu w obce ręce nie wchodziło w grę, pozostawało więc uszczęśliwiać na siłę swoje dzieci. Kłopoty zaczynały się wtedy, gdy dzieci nie wyrażały zainteresowania przejęciem firmy. Albo kiedy chęć przejęcia wyrażało „nie to” dziecko, które powinno.
Nasza mama zmarła, kiedy mieliśmy po trzy lata. Byliśmy bliźniakami, choć niespecjalnie do siebie podobnymi, i to nie tylko z racji „drobnej różnicy płci”, jak zwykł dowcipnie mawiać mój młodszy o piętnaście minut brat. Zawsze bardziej interesowała go zabawa moimi lalkami, mnie – jego samochodziki i klocki Lego, z których tworzyłam fantastyczne konstrukcje.
W liceum te różnice jeszcze się pogłębiły; wykazywałam wielkie zamiłowanie do nauk ścisłych, a Maciej okazał się urodzonym humanistą. Nikogo to w sumie nie dziwiło, bo nasza mama była znaną artystką plastykiem, a ojciec – inżynierem w trzecim pokoleniu. Choć z racji owej różnicy płci wszyscy zakładali, że zainteresowania w rodzinie rozłożą się nieco inaczej.
Przedstawiłam mu swoją propozycję
Na politechnice, na wydziale mechanicznym, byłam jedną z dwóch dziewczyn. Maciej na Akademii Sztuk Pięknych – jednym ze stu chłopaków. Po studiach ja wzięłam drugi fakultet, czyli marketing, organizację i zarządzanie, a on poszedł do szkoły specjalizującej się w kosmetyce i kosmetologii, więc nieco się wszystko wyrównało; na jego roku było oprócz niego tylko dwóch facetów, u mnie – prawie same dziewczyny.
Ojciec patrzył na nasze naukowe poczynania i… ciężko wzdychał. Sam zaczynał od małego warsztatu samochodowego, aby po kilku latach dojść do pozycji dealera jednej z bardziej znanych marek aut osobowych. Liczył w skrytości ducha, że Maciej przejmie po nim schedę, bo – jak sam mówił – samochody to „męski biznes”. Niestety dla niego i jego „biznesu”, mój brat wybrał zupełnie niemęską z jego punktu widzenia drogę życia. Więc ojciec wzdychał z każdym rokiem coraz ciężej, i w ogóle nie dopuszczał możliwości, żebym to ja mogła jakoś ten „męski biznes” przejąć i poprowadzić z powodzeniem. A szczerze mówiąc, marzyłam o tym.
Przełom nastąpił podczas Wigilii, rok temu. A właściwie – dwa przełomy od razu. Siedzieliśmy przy stole we troje i cieszyliśmy się swoją obecnością. I nagle Maciek wypalił:
– Tato, chciałbym wyjechać na kilka dni w góry. Razem z… moim chłopakiem! – prawie to wykrzyczał.
W ojca jakby piorun strzelił. Ja wprawdzie wiedziałam już wcześniej, ale sama nigdy w życiu bym nie odważyła się powiedzieć tego głośno.
– To i ja, korzystając z okazji, że nam się zrobił taki wieczór wyznań, chciałabym coś powiedzieć – starałam się jakoś odciągnąć uwagę ojca od Maćka i udało mi się, bo spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
– Też chcesz jechać w góry, ale ze swoją dziewczyną? – zapytał.
– Nie mam dziewczyny – pokręciłam głową. – Chciałabym natomiast, żebyś rozważył możliwość dopuszczenia mnie do spółki i dał mi pracę.
Ojciec milczał przez dłuższą chwilę, aż nagle… zaczął się śmiać.
– Boże! Do czego to doszło?! Świat zwariował! – stwierdził, ocierając łzy.
– Słuchaj, tato – ciągnęłam. – Mam kilka naprawdę dobrych pomysłów i mnóstwo zapału. No i odpowiednie przygotowanie. W końcu skończyłam polibudę. Przemyśl to, proszę.
Spojrzał na mnie uważnie.
– Załóżmy, że bym się zgodził… Jak ty to sobie wyobrażasz?
Westchnęłam z wyraźną ulgą.
– W styczniu mam obronę. Chciałabym od ciebie dostać prezent.
– Nowy samochód?
– Nową firmę… – przyznałam.
Ojciec prowadził wtedy salon sprzedaży, komis aut używanych i warsztat blacharsko-lakierniczy. Poza tym ciągle jeździł na jakieś spotkania, szkolenia, kursy. A że był sam – w sensie osoby zarządzającej – to po prostu nie mógł wszystkiego dopilnować. Za to ja przez ostatni rok uważnie przyglądałam się interesom taty i nawet wybrałam jego firmę jako temat mojej pracy magisterskiej. Miałam gotowe analizy, opracowania i koncepcję rozwoju biznesu. Szczegółów zdradzać nie zamierzałam, bo nawet mój promotor uznał, że pomysł jest co najmniej ryzykowny, choć rzeczywiście dość ciekawy z marketingowego punktu widzenia.
Ze wszystkich trzech „nóg”, na których opierał się biznes, najsłabiej funkcjonował warsztat. Jako autoryzowany dealer musieliśmy używać oryginalnych części, przynajmniej do aut „naszej” marki. Byliśmy więc relatywnie drożsi niż konkurencja, pracująca byle jak i na byle czym. Robiliśmy też naprawy powypadkowe aut innych marek, ale o tym prawie nikt nie wiedział. No i mieliśmy za dużą powierzchnię jak na nasze potrzeby, bo całe zaplecze socjalne stało puste.
Kiedy powiedziałam, że chciałabym wykorzystać „strategię błękitnego oceanu” i znaleźć zupełnie nową grupę docelową, zmienić profil klienta i sposób jego obsługi, ojciec wzruszył tylko ramionami. Uznał to za „marketingowe gadanie”, ale ja byłam pewna swoich racji. Wyjaśniłam mu, że przez rok prowadziłam badania rynku i wyszło z nich, że to, co chcę zaproponować, jest nowatorskie i z punktu widzenia potrzeb klientów uzasadnione.
Naprawdę wierzyłam, że nam się uda
Jeszcze się trochę opierał, ale kiedy obiecałam, że do spółki wciągnę także Macieja, nagle dostrzegłam w oczach ojca błysk zainteresowania.
– Dobra – stwierdził po chwili głębokiego namysłu. – Dam ci wolną rękę.
– To za mało – odparowałam.
– Potrzebuję też pieniędzy na start, modernizację obiektu i dodatkowe wyposażenie. Poczekaj – pokażę ci biznesplan i wstępny kosztorys.
Poszłam do swojego pokoju i przyniosłam już oprawioną pracę magisterską. Zaczął ją czytać, spoglądając na mnie podejrzliwie od czasu do czasu.
– Ciekawe… – powiedział po skończonej lekturze i nagle z rodzica przemienił się w biznesmena oraz twardego negocjatora. – Projekt jest obarczony pewnym ryzykiem, bez skutecznej reklamy nie ma szans na powodzenie. Inwestycja… no cóż, pieniądze to nie jest duży problem.
– Dla mnie jest – przyznałam.
– Nie myśl w ten sposób – ojciec niepostrzeżenie przekształcił się w mojego mentora. – To blokuje kreatywność i przedsiębiorczość. Rzecz da się załatwić. Zwrócimy się o dofinansowanie do naszego partnera strategicznego.
– O ile spodoba im się ten pomysł.
– Mnie się podoba. Więc ich przekonam – tata wzruszył ramionami.
Po Nowym Roku ojciec wyjechał do centrali, aby uzgodnić szczegóły. Wrócił po tygodniu i od progu wypalił:
– Martyna! Bierz się za to, dziewczyno. Załatwiłem ci solidne wsparcie. Wygląda na to, że twój pomysł chwycił.
Rzuciłam mu się na szyję. A potem… nastąpiły najtrudniejsze trzy miesiące w moim dotychczasowym życiu. Żeby wszystko się udało, trzeba było zgrać w czasie kilka rzeczy; remont, nowe stroje dla obsługi, kampanię reklamową, działania public relations, strategię i taktykę. Na szczęście Maciej zaangażował się w projekt razem ze swoim chłopakiem, który pracował jako grafik w dużej agencji reklamowej. To właśnie Mikołaj załatwił nam reklamy w barterze na samochodach, które zaprojektował dokładnie tak, jak to sobie wymyśliłam, i duże rabaty w lokalnej rozgłośni radiowej.
Wierzyłam, że nam się uda, ale ostatniej nocy przed otwarciem nie spałam z nerwów, tylko chodziłam w tę i z powrotem po całym domu. A kiedy rano przyjechałam pod moją firmę i zobaczyłam duży napis „MARTYNIKA”, rozpłakałam się jak dzieciak. Kiedy pod wejście zaczęły podjeżdżać pierwsze auta nawet mój ojciec lekko się wzruszył. I pełen dumy razem ze mną witał klientki i oprowadzał je po moim nowym królestwie.
Warto realizować swoje marzenia
Tak – KLIENTKI. Bo pomysł polegał na bardzo prostej obserwacji – do tej pory z warsztatu blacharsko-lakierniczego korzystali wyłącznie mężczyźni, choć z moich badań wynikało, że prawie sześćdziesiąt procent stłuczek odbywa się… z udziałem kobiet. Ale ponieważ warsztaty samochodowe nie są miejscami przyjaznymi kobietom, więc zwykle – co też wyszło z badań – proszą one swoich facetów o pomoc. Ja postanowiłam to zmienić.
Po remoncie sala przyjęć była dwa razy większa niż do tej pory. Zamiast twardych krzeseł i pism o motoryzacji – miękkie klubowe fotele i magazyny o modzie. Zamiast umorusanych facetów w kitlach – przystojni faceci w garniturach, wśród których prym wiódł mój brat. Zamiast długich, fachowych wywodów na temat tego, co się zepsuło i co trzeba naprawić – rozmowa o problemach dnia codziennego.
My pracujemy na zapleczu, a klientka w miłej atmosferze popija kawkę. I jeszcze to hasło reklamowe „Martynika – i problem ze stłuczką znika”. Z dodatkowym przekazem „Twój facet o niczym się nie dowie…”. Do tego kampania w radio i współpraca kierowców z pomocy drogowej, którzy za skromną prowizję przywozili do nas lawetami samochody wraz ze zrozpaczonymi klientkami. Biedaczki wchodziły zapłakane albo co najmniej przestraszone, a chwilę później przy pysznej latte rozluźniały się i uśmiechały.
I tak właśnie działamy od roku. Interes idzie świetnie, a ja właśnie jadę z ojcem i Maćkiem do centrali, aby z rąk samego wielkiego szefa odebrać nagrodę dla „Bizneswoman Roku”. I podpisać umowę na franczyzę na całą Europę. Bo warto realizować marzenia. I warto przekazać dzieciom swój biznes – nawet jeśli mają one na niego nieco inny pomysł niż rodzice…
Czytaj także:
„Poświęciłam życie i rodzinę karierze. Jako kobieta muszę harować 5 razy ciężej, a i tak jestem pierwsza od odstrzału”
„Jestem elektryczką. Mężczyźni zamykają mi drzwi przed nosem i wyśmiewają, bo jestem kobietą i moje miejsce jest w kuchni”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”