Upał był taki, że co chwilę spoglądałam z niepokojem na moją panią sędzię w obawie, że zemdleje. W budynku sądu nie ma klimatyzacji i musimy polegać na otwartych oknach, a to z kolei powoduje, że w sali często słychać dźwięki z zewnątrz. Właśnie przejeżdżała karetka i mimowolnie się wzdrygnęłam. Ostatnio karetka przyjechała do nas i zabrała z naszej sali… trupa. Wiem, że to brutalne określenie, ale tak próbuję sobie radzić z tą traumą. Bo przychodząc do pracy jako protokolantka sądowa, naprawdę nie spodziewałam się, że któregoś dnia będę klęczała przy człowieku, który umiera na moich oczach. Wróciłam myślami do tamtej sprawy…
Chciała skoczyć z mostu, on ją powstrzymał
To były właściwie dwie sprawy, które ze względów organizacyjnych i braków w personelu moja pani sędzia postanowiła połączyć w jedną. Sądziła się rodzina, w sumie cztery osoby. Ale nie o majątek czy prawo do opieki nad dziećmi. Powodem był trzydziestodwuletni mężczyzna o twarzy, która z miejsca skojarzyła mi się z wydrą albo tchórzofretką. Facet był wysoki, ubrany w markowe ciuchy i mimo pewnej atrakcyjności, było w nim coś odstręczającego. Pozywał dwóch mężczyzn; każdego z nich nazywał ojcem. Brzmi skomplikowanie? Cóż, witamy na sali sądowej!
Pan Wydra naprawdę nazywał się Norbert S. i kilka miesięcy wcześniej dowiedział się, że…
– Mój ojciec nie jest moim ojcem! – tak to mniej więcej ujął, kiedy sąd wezwał go do pulpitu. – Moja matka przyznała się, że jestem synem innego mężczyzny, i chcę uregulować sprawę swojej tożsamości.
Zgodnie z prawem, pełnoletnie dziecko może zażądać unieważnienia ojcostwa, pozywając mężczyznę, który takiego uznania w przeszłości dokonał. Potrzebuje do tego zgody matki i przyjętą praktyką jest, że również jej zeznań. Matką Norberta była czterdziestoośmioletnia pani Eliza, która wyglądała tak, jakby marzyła o tym, by świat się skończył, zanim sędzia wyda wyrok. Jak łatwo policzyć, zaszła w ciążę w wieku szesnastu lat.
W aktach wyczytałam, że jej życie było naprawdę ciężkie. Urodziła troje dzieci, z czego dwoje młodszych było niepełnosprawnych. Norbert był jej najstarszym dzieckiem i nie ukrywał swojej niechęci do niej. Sędzia zapytała go, dla porządku:
– Kiedy i w jaki sposób dowiedział się pan, że wymieniony z nazwiska Aleksander S., uznany za pana ojca, nie jest z panem spokrewniony?
– Matka przyznała mi się podczas sylwestra – odpowiedział szorstko. – Była w szpitalu, nie wypuścili jej na Nowy Rok, i miała nastrój do zwierzeń.
Skrzywił się, demonstrując swój niesmak. Pani Eliza skuliła się w swojej ławce. Jej mąż, dużo od niej starszy, schludnie ubrany, z gęstą, siwą brodą i równie imponującą srebrzystą fryzurą, przez cały czas wyglądał, jakby nie dowierzał, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Z pozwu wynikało, że matka, przekonana, że nie wyjdzie z ostrego zapalenia nerek, wyznała prawdę najstarszemu synowi. Powiedziała mu, że człowiek, do którego mówił „tato” przez całe życie, tak naprawdę poznał ją i zaopiekował się nią, kiedy byłą ciężarną nastolatką. Nie byli wtedy jeszcze małżeństwem, więc pan Aleksander uznał jej dziecko w urzędzie stanu cywilnego oraz przed jej rodziną i całą lokalną społecznością. Pamiętam, że rozmawiałam o tej sprawie z koleżanką, bo było mi ogromnie żal starszego pana.
Z przesłuchań obojga rodziców Norberta – a przynajmniej, póki co „rodziców” – wynikało, że niemal trzydzieści trzy lata temu Aleksander spotkał szesnastoletnią córkę sąsiadów na moście i powstrzymał ją przed popełnieniem samobójstwa.
– Miał wtedy prawie czterdzieści lat – opowiadałam koleżance. – Znał ją z widzenia, nigdy wcześniej nie rozmawiali, nawet rodzice Elizy byli od niego młodsi.
– I co? Spotkał ją na moście, kiedy chciała się z niego rzucić, ona powiedziała mu, że jest w ciąży z chłopakiem poznanym na dyskotece, którego nawet nie potrafi namierzyć, a on się jej oświadczył? To trochę dziwne, mimo wszystko… – zwątpiła.
Ale to nie tak wyglądało.
Relacje pozwanego pozwalały dostrzec, co nim kierowało. Zobaczył dziewczynkę, bo dla niego nie była nawet jeszcze kobietą, która była tak zdesperowana, że chciała się zabić, i poczuł, że musi jej jakoś pomóc. Przede wszystkim więc zabrał ją z tego mostu i próbował odprowadzić do domu, ale szybko zrozumiał, że to chybiony pomysł. To dlatego Eliza nie widziała innego wyjścia niż samobójstwo – bo z domu została brutalnie wyrzucona.
Wszyscy uznali, że ojcem dziecka jest Aleksander
– Żadne z nich nie powiedziało tego wprost, ale wygląda na to, że panna była lokalną imprezowiczką. Dyskoteki, chłopaki, wieczne konflikty z ojcem i macochą… do tego alkohol i bezmyślność w końcu doprowadziły ją do tego, że zaszła w ciążę i nawet pewnie nie wiedziała z kim. Mało to takich historii?
Ojciec i macocha mieli dość krnąbrnej i sprawiającej problemy dziewczyny, więc kiedy przyznała się, że jest w ciąży z nieznajomym, skorzystali z okazji i wyrzucili ją z domu. Sama Eliza nie próbowała się wybielić. Przeciwnie, bardzo szczerze opowiedziała o tym, jak spotkała Aleksandra.
– Nie zasługiwałam na niego… – mówiła cichym, łamiącym się głosem. – Sama byłam sobie winna, ale byłam też bardzo młoda i bardzo niedojrzała. Zaszłam w ciążę i wiedziałam, że bez pomocy ojca sobie nie poradzę. A Aleksander miał duży dom, zwierzęta, całe gospodarstwo. Powiedział, że mogę zamieszkać u niego i mu pomagać, dopóki będę się dobrze czuła, a potem urodzę i nadal będę tam mogła mieszkać z dzieckiem, aż się nie usamodzielnię. Był moim aniołem, nic za to nie chciał, tylko mi pomóc…
To się pokrywało z zeznaniami pana Aleksandra, który twierdził, że chciał pomóc zdesperowanej dziewczynie, ale nie doszacował siły plotki oraz ludzkiej nienawiści.
– Wszyscy uznali, że to ja jestem ojcem jej dziecka – powiedział w sądzie. – Owszem, rodzice Elizy wiedzieli, że nie, ale innym nie dawało się wytłumaczyć. Kiedy Eliza zamieszkała u mnie, zrobiła się masa problemów, i to jej ojciec powiedział, że najlepiej będzie, jeśli uznam dziecko, to może ludzie dadzą nam spokój.
Mężczyzna w średnim wieku, który kilka lat wcześniej stracił w tragicznych okolicznościach narzeczoną, dał ciężarnej nastolatce dom i poczucie bezpieczeństwa, ale kompletnie niczego od niej nie chciał. Nie pamiętam, jakie pytanie zadała dokładnie sędzia, ale z odpowiedzi wynikało, że para zaczęła ze sobą współżyć, dopiero kiedy Eliza skończyła dwadzieścia lat. Wtedy też zdecydowali się na ślub.
Dalsza historia była i piękna, i smutna zarazem
– To ja chciałam ślubu. Bardzo kochałam Aleksandra! To nie była tylko wdzięczność, naprawdę się zakochałam! – mówiła pani Eliza i tym razem jej głos był jasny i donośny, jakby chciała, żeby wszyscy dobrze usłyszeli jej wyznanie.
Wierzyłam jej bez zastrzeżeń. Widziałam ich poza salą sądową. Rzadko widuję w sądzie pary, które tak wyraźnie się kochają. Ona się o niego troszczyła, on patrzył na nią z miłością, a należy też dodać do tego historię ich małżeństwa, które przetrwało narodziny dwojga niepełnosprawnych dzieci. Na początku sprawy podziwiałam go za to, że przyjął na siebie osądy, plotki i wszystko, co złe języki w małej miejscowości mogły mu zrobić, chociaż działał wyłącznie ze szlachetności i empatii.
Ale potem, kiedy okazało się, że dzieci odziedziczyły po nim wadliwy gen, o czym niestety, dowiedzieli się zbyt późno, zaczęłam podziwiać też Elizę. Była dobrą matką, chociaż w młodości popełniała błędy. Była też oddaną żoną dla dużo starszego mężczyzny, który „dał” jej dwójkę dzieci również wymagających poświęcenia im całego życia. Piękni, szlachetni ludzie, których życie ciężko doświadczyło – tak ich widziałam.
A teraz syn Elizy pozywał pana Aleksandra o unieważnienie uznania ojcostwa, wymuszając przy tym bolesne zeznania na matce. Tłumaczył to mętnie, hermetycznym prawniczym językiem, jakby gdzieś to wyczytał i wykuł na pamięć, że „chce skończyć z fikcją prawną”. Odnalazł swojego biologicznego ojca – chociaż nie mogłam zrozumieć po co – i oznajmił, że pozwie go o ustalenie ojcostwa. To właśnie była ta druga sprawa, dołączona do pierwszej.
Moja koleżanka podsumowała sprawę tak:
– Czyli w skrócie: gość zmusił matkę, żeby zaświadczyła, że jego legalny ojciec nie jest z nim spokrewniony, chociaż facet wychował go jak swoje dziecko i całe życie był dla niego dobry, tak? A potem jakimś sposobem namierzył kolesia, z którym raz na dyskotece bzyknęła się jego matka, ukradł mu materiał genetyczny, porównał ze swoim i wyszło mu potwierdzenie ojcostwa, tak? Ale po co to wszystko? Czy ten biologiczny ojciec chce z nim utrzymywać jakąś więź? Po co rujnuje życie swojej rodzinie?
Też tego nie rozumiałam na początku. Zwłaszcza kwestii z mikrośladami DNA, które pochodziły z kubka, którego używał niejaki Waldemar W. Norbert dość nonszalancko, jak na okoliczności, opisał kwestię podstępnego zwabienia domniemanego biologicznego ojca w pułapkę i chytre zawłaszczenie kubka, z którego tamten pił. Niby nie zrobił nic nielegalnego, ale moje skojarzenie z wydrą, która mimo wszystko jest drapieżnikiem, chociaż niewinnie wygląda, przybrało na sile. A potem wyjaśniłam Joli, co, moim zdaniem, było motywacją pana Wydry do „skończenia z fikcją prawną”.
– Ten Waldemar ma pieniądze. Liczone w milionach. Dorobił się na jakiejś opatentowanej technologii wykorzystywanej przy produkcji nawozów sztucznych – poinformowałam ją, nie kryjąc pełnego sceptycyzmu uśmiechu. – Więc nie sądzę, że facetowi zależy na „więziach rodzinnych”. Chce dziedziczyć. Po ojcu, który go wychował, może odziedziczyć co najwyżej długi zaciągnięte na rehabilitację młodszego rodzeństwa, a tu, jak trochę poczeka, może być bardzo bogatym człowiekiem jeszcze przed emeryturą.
Czy wreszcie coś do niego dotarło?
To nie była tylko moja subiektywna ocena. Miałam wrażenie, że Norbert wręcz otwarcie obnosił się ze swoją filozofią. Nie patrzył w stronię rodziców, nie rozmawiał z nimi poza salą, widać było, że ten pozew rozbił ich rodzinę. Eliza i Aleksander ewidentnie cierpieli z powodu jego decyzji – ona cała się trzęsła i aż emanowała poczuciem winy, a on wyglądał, jakby wciąż miał nadzieję, że to wszystko okaże się złym snem i ten młody mężczyzna, który przed obliczem sądu nazywał go głośno „obcym człowiekiem”, znowu będzie jego synem.
Ale tak się nie stało. Zeznania obojga państwa S. wystarczyły, by sędzia orzekła o unieważnieniu uznania ojcostwa. Widziałam, że pan Aleksander ledwie to zniósł. Patrzył na syna przepełnionym bólem wzrokiem i oddychał szybko, jakby brakowało mu powietrza. Na następnej rozprawie było już tylko trzech mężczyzn: Norbert, jego domniemany biologiczny ojciec oraz adwokat tego ostatniego.
Mecenas próbował udowodnić, że pozyskany materiał DNA nie ma mocy dowodowej, ponieważ został pozyskany bez wiedzy pozwanego, ale to nie spowodowało oddalenia powództwa, a jedynie konieczność przeprowadzenia formalnych badań próbek. Te, jak się spodziewał Norbert, wykazały zgodność, i żadne protesty prawnika nie mogły zmienić wyroku sądu uznającego ojcostwo Waldemara W. razem z wszystkimi tego konsekwencjami, jak właśnie upragnione prawo do dziedziczenia.
Pan Waldemar wyglądał na przybitego faktem, że „zyskał” nowe dziecko. Był żonaty, miał dwie córki i robił wszystko, żeby ukręcić sprawie łeb. Dość późno zorientowałam się, że po prostu bał się reakcji żony oraz wspomnianych córek. Przyszło mi to do głowy, dopiero kiedy jakaś elegancka i intensywnie pachnąca perfumami kobieta wdarła się do sali, ciągnąc za sobą dwie dziewczynki w okolicach dziesiątego i może dwunastego roku życia.
Zaczęło się pandemonium! Żona Waldemara zaczęła wrzeszczeć na Norberta, że jest oszustem i naciągaczem, a potem na sąd „że ona tak tego nie zostawi”. Dziewczynki wyglądały na przerażone, młodsza zaczęła płakać. Sędzia wezwała woźnego razem z ochroną, a pan Waldemar…upadł na podłogę, trzymając się za serce.
Karetka przyjechała w kilka minut, ale i tak było już za późno. Nieszczęsny pozwany zmarł na atak serca spowodowany zapewne silnym stresem. Ratownicy zabrali do szpitala też jego żonę w stanie szoku. Po nieletnie dziewczynki wezwano opiekunkę społeczną.
Nie wiem, o czym myślał wtedy Norbert. Może o pieniądzach, które właśnie odziedziczył, szybciej, niż się spodziewał. Jakoś nie sądzę, żeby przejmował się dwiema płaczącymi dziewczynkami, kobietą, która właśnie została wdową, czy uczuciami własnej matki i człowieka, który przez całe życie dawał mu miłość, opiekę i poczucie bezpieczeństwa. Ale może źle go oceniam. Może w końcu dotarło do niego, co spowodowała jego chciwość. Może nawet było mu trochę przykro, że to wszystko tak się skończyło. Nie wiem, więc staram się go nie osądzać. Jestem tylko protokolantką, a nie sędzią, prawda?
Czytaj także:
„Supermarket wygryzł sklepik sąsiada z rynku, więc biedak musiał zamknąć interes. Zrobiło mi się go żal i postanowiłam mu pomóc”
„Miałem dość duszenia się w korporacji z nieludzkim szefem dusigroszem. W porę odkryłem, że pasja to też dobry biznes”
„Byłem chorobliwie zazdrosny o ukochaną. Chciałem, żeby żyła tylko dla mnie, a ona chciała się realizować w pracy. Zacząłem ją sabotować”