Mój ojciec bardzo chciał mnie sprzedać za stado krów Tomkowi zza płotu. Zgodziłam się. A że chłopak lubił dyskutować na tematy... fizjologiczne, stanął u ołtarza z panną niecackająca się w tym temacie. Z panną bez sukni, za to z pięknym welonem. Czułam się tego dnia przed ołtarzem tak, jakbym wygrała milion w totka.
Gospodarka niech sama wychodzi za mąż
Mój ojciec przeszedł samego Zenona Solskiego z filmu „Kogel mogel”. Nie tylko chciał mnie sprzedać za parę ładnych hektarów, co za 15 krów – bo pan sąsiad, narzeczony, a później szanowny mąż, oprócz hektarów, hodował krowy. Mnie one nigdy nie interesowały.
Nawet kiedy zostałam żoną hodowcy bydła, patrzyłam na te łaciate, rogate osobniki jak na przybyszy z obcej planety. Wiedziałam tylko, że ostatecznie wiążą się z przynoszeniem do domu sporej gotówki – raz na jakiś czas. A tak poza tym, ani mnie to nie ziębiło, ani grzało.
Zaczęło się równie nudnawo.
– Ubierz się, Aśka, ładnie, bo twój przyszły narzeczony przyjeżdża dzisiaj w odwiedziny – powiedział pewnego ranka mój ojciec.
– Narzeczony?
– A tak, Tomek.
– Ten... nasz?
– A ten, zza płota. Właściciel stada bydła.
– A, widzę, że nasza gospodarka z kolei w potrzebie.
– A, no... trochę tak – zamyślił się tato.
– To niech się sama za Tomka wydaje – rzuciłam.
Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że te moje słowa – jakby żywcem wzięte ze wspomnianego już kultowego filmu polskiego – staną się niemal prorocze.
Brzydki i durnowaty
Przyszedł. Wystrojony jak kozioł w Boże Ciało, czy inny stróż. Uśmiechnięty na całą gębę. Ale najlepsze trzymał w rękach – wielki bukiet kwiatów w celofanie. I bierze się do mojej dłoni całowania. Ja wystraszona, nie wiem, co się dzieje, nigdy kawalera tak oficjalnie nie przyjmowałam. Obcy mi jest jakiś i obleśny. Wyperfumowany jak stu kawalerów spod najżałośniejszej gwiazdy.
No ale dobra. Na ten czas nie miałam nic ani do pokręcenia głową, ani do gadania, ani do splunięcia w jego kierunku. Właściwie pozostało mi tylko przewracanie oczami. Co mój kawaler wziął za przejaw... tak, flirtu! Okazało się, że jest nie tylko brzydki jak siedem nocy co jeszcze porządnie durnowaty.
– Joaśka, jaka ty śliczna jesteś dziewucha. Kto by pomyślał, że za trzy tygodnie będziesz moją. Na samą Wielkanoc – rozochocił się. Dureń.
– Ty tak się nie ciesz. Jeszcze nie wiadomo, co się może wydarzyć – odpyskowałam.
– Jak to, co się wydarzy. Już sto butelek wódki zamówionych na nasze weselicho, Aśka.
– Tak, bo wódka na weselu najważniejsza – co on miał w głowie, to ja naprawdę nie wiedziałam. Próchno jakieś chyba.
– Wyjdziesz za mnie, to spotulniejesz.
– Wątpię.
– A tak, będę miał najprzystojniejszą babę we wsi. – zmierzył mnie wzrokiem.
– Babę to ty masz w nosie, kolego. – Grałam zadziorną, ale w środku wiedziałam, że to, co nieuniknione, zbliża się wielkimi krokami.
Jedynie rycerz z bajki w białym kabriolecie mógł mnie uratować od złego losu. A takiego jakoś na horyzoncie nie widziałam.
Termin wesela zbliżał się wielkimi krokami
Wszyscy mi gratulowali.
– Asia, ty to jesteś szczęściara. Faceta z takim kombajnem dorwałaś.
– To mój ojciec maczał w tym palce, nie ja.
– W każdym razie poszczęściło ci się.
– A jaki zakochany – podniecała się Kaska, koleżanka z podstawówki.
Czułam się dziwnie. Jakbym grała główną rolę w jakimś pomylonym filmie, w którym wszyscy znają na pamięć swoje kwestie oprócz mnie. W dodatku nikogo nie obchodziło moje apatyczne zachowanie. Brali je za przedślubne roztargnienie.
– O, jaka zakręcona ta nasza panna Joanna. Ale poczekaj, po ślubie ci się to odmieni. Zostaniesz mężatką, to zobaczysz jak to jest fajnie. Chłop w domu – od razu inaczej. Okrzepniesz, panią gospodarzową zostaniesz – gadali te swoje bzdury.
Niby XXI wiek, a oni żywią się jakimiś przesądami, przysłowiami, cudami i innymi wiankami. Folklor w najgorszej postaci. Wiedziałam, że jeśli czegoś nie zrobię, zrobią ze mnie wielkanocną wycinankę – do koloru, do tańca i do codziennego dojenia krów. Tyle tylko dobrego, że przemęczać się za dużo nie będę musiała, bo mój przyszły mąż bogaty, więc ma pomocników. A jednak perspektywa nawet pachnącej na kanapie wiejskiej lali napawała mnie melancholia. Co to za szczęście żyć z burakiem, któremu słoma z butów wystaje.
Gdyby nie ten dech...
Raz byłam z nim na „randce”. Zaprosił mnie do restauracji i... kurczę, nie uwierzyłabym, że można tak się zachowywać. No powiem dosadnie, że najpierw puścił bąka przy stole, co jednak samo w sobie nie jest tak złe, bo każdemu może się zdarzyć. Ale on wcale nie był tym skonsternowany, czy zawstydzony, czy cokolwiek. Wręcz zrobił wtedy bardzo zadowoloną minę i powiedział:
– O, to, to, to!
– Słucham?
– Gdyby nie ten dech, to by człowiek zdechł.
– Co?
– A co, nie lubisz sobie czasem pierdnąć?
– Na pewno nie na tyle, aby o tym dyskutować przy jedzeniu.
– A ja właśnie lubię takie filmiki na fejsie o pierdzeniu, można boki zwijać. Pokaże ci.
– Nie, dzięki.
– No toć nie krępuj się Aśka, patrz – i pokazuje mi gościa, który straszy ludzi na ulicy pierdzącą zabawką.
– Wiesz, naprawdę...
– No dobra, widzę, że jakaś taka jesteś delikatna i niemrawa. Ale ja cię rozkręcę, jeszcze zobaczyć. Jeszcze wezmę cię w obroty.
– Eeee – naprawdę, nie wiedziałam, jak odpowiedzieć na tę propozycję.
– Ale jakbyś chciała pierdzącego dzwonka na telefon, to tylko powiedz, misio ci ściągnie.
– Hmm.
Kogut zapiał, kury zagdakały
No ale co by nie gadać, co by nie przytaczać rozmów, co by nie obrażać się na los, w końcu musiał nadejść ten moment. Nie było rady, musiałam stanąć na tym ślubnym kobiercu. Tatuś nie dałby mi żyć. A przede wszystkim – nie dałby mi jeść. Bo byłam prosto po ogólniaku, nieoblatana nawet w prostych rozmowach kwalifikacyjnych o pracę. Ojciec wziął mnie z zaskoczenia, gospodarkę trza było wydać za mąż i kropka, że tak powiem przaśnie. „No dobra. Jak mus to mus” – pomyślałam.
Przyszła ta ostatnia noc. Nie, nie uciekłam nad ranem, nastawiając sobie zegarek – jak Kaśka z „Kogla mogla”. Pokornie wstałam. Kogut zapiał, kury zagdakały, kiedy poczułam, że to jest mój czas. Przyszła fryzjerka, przyszła kosmetyczka, bo przecież co się będzie ojciec liczył z budżetem, kiedy szykuje mu się interes życia. Koło południa już doznałam tego wrażenia, że nie ucieknę przed przeznaczeniem. Trudno.
Największa biba miała być w kościele. Białe kwiaty. Welony przywiązane do ławek. Dywan z białych róż. Rodzina, znajomi czekają na zewnątrz kościoła. Brakuje tylko jednej kuzynki – Dominiki. Narzeczony stoi na zewnątrz. Wchodzi do środka. Ojciec czeka na mnie przed kościołem, ma mnie poprowadzić do ołtarza. Czekają na mnie, główną bohaterkę tego wydarzenia. Za dziesięć szesnasta. O szesnastej ślub. Gdzie jest panna młoda? Wchodzi...
Poklepuję ją po plecach, aby nie uciekła. Ludzie szepczą coś do siebie
Na głowie ma kolorowy wianek. Bardzo twarzowy. Do wianka przyczepiony przezroczysty welon – opada jej na oczy. Idzie powolnym, dostojnym krokiem. Ojciec stoi przed kościołem z rozdziawionymi ustami. Nie wie, co się dzieje. W kościele ludzie powoli, jak w dominie, odwracają się do tyłu. Pochylają głowy i coś szepczą do siebie. Czyżby panna młoda aż tak nieziemsko wyglądała?
Tego się po mnie nie spodziewali
Bohaterka zamieszania zatrzymuje się w połowie drogi do ołtarza, rozgląda na boki. Ja idę obok niej i poklepuję ją po plecach, aby dodać jej otuchy, bo wydaje się trochę zdezorientowana. Widać, że to nie jest jej naturalne środowisko. Pewnie myśli sobie: co ja tu, do licha, robię? No ale idziemy. Trzymam ją. Boję się, żeby nie uciekła, niczym ta uciekająca panna młoda.
Dochodzimy do ołtarza, pan młody szepcze coś do księdza. Co, nie podoba mu się wygląd panny młodej? Że bez stanika? A po co stanik, liczy się goła natura – taka jest najbardziej w cenie. No, może rzeczywiście, cycki trochę za duże, ale taka uroda. No i sukni ślubnej brak – za to piękne białe łaty na czarnym tle. Zresztą krowy nie lubią ciepła.
Prowadzę ją za sznurek. Zatrzymujemy się przed ołtarzem. Podaję sznurek mojemu narzeczonemu:
– Proszę, kochanie, jest na tyle długi, że ci chyba nie ucieknie.
– Eeee, co ty mówisz?
– No przecież lubisz krowy. Co, nie?
– No...
– Więc się z nią ożeń. Podobno lubi pierdzieć. Przy ludziach.
W kościele zapada głuche milczenie, o które mi zresztą chodziło. Zostawiam więc krowę przy ołtarzu i pewnym siebie krokiem wychodzę z kościoła. A następnie idę w stronę przystanku autobusowego. Dominika, moja kuzynka, czeka na mnie w aucie. Wsiadam.
– I co? Wszystko poszło tak, jak zaplanowałyśmy?
– Pewnie! Nawet jeszcze lepiej.
– Jakie mieli miny?
– Takie, że długo o nich nie zapomnę – zaczęłyśmy się obie śmiać.
Dominika odpaliła silnik i ruszyłyśmy.
– O dach nad głową na razie się nie martw. A pracę znajdziesz.
– Nawet nie wiesz, jak ci jestem wdzięczna.
– Tylko powiedz co z mućką?
– A wszystko spoko, pan Karol już idzie po tę swoją pięknotę.
– Super, że zgodził się ją wypożyczyć.
– No! – kiedy minęłyśmy tablicę z nazwą mojej miejscowości, odetchnęłam głęboko.
I pojechałyśmy do Warszawy. Od tamtego czasu, a mija już trzeci miesiąc, nie pojawiłam się w rodzinnej wsi. Z mamą tylko utrzymuję kontakt, bo ojciec się do mnie nie odzywa. On i mój niedoszły mąż mają jednak nauczkę, że... kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. A raczej może powinnam dodać, kto wojuje bydłem. Potraktowali mnie jak bydło, chcieli sprzedać za stado krów, to niech sami się z krową żenią. Siano na drogę.
Czytaj także:
„Rodzina chłopaka mnie nie akceptuje, bo jestem rozwódką. Dla nich ślub cywilny jest papierkiem bez znaczenia”
„Mąż kazał mi iść do pracy, a teraz ze mnie kpi, że pracuję w lumpeksie. Bez doświadczenia mogłam pomarzyć o lepszej”
„Mąż mnie zabrał na męską wyprawę do lasu. Chciał się popisać przed kolegami i być maczo, a został pośmiewiskiem”