– Czy to jest nowy sposób potwierdzania męskości? – Szydziłam, gdy pierwszy raz usłyszałam o planach na grzybobranie. Siedzieliśmy właśnie przy wczesnej kolacji, a Stefan skupił się na ekranie swojego smartfona, na którym przeglądał mapę Świętokrzyskiego.
– Nie macie już dość chwalenia się długością przyrodzenia, ilością podbojów czy mocą silnika pod maską samochodu? – drwiłam dalej. – Teraz moda na grzyby? Cóż, przynajmniej nie wymyśliliście polowania.
– Mietek coś tam mówił o planach na polowanie na dzika, ale nikt z nas nie ma broni myśliwskiej. A poza tym, ja nie jestem zwolennikiem zabijania zwierząt – odparł mój mąż spokojnie, sięgając po kawałek kurczaka.
Zawsze myślałem, że to taka męska sprawa...
– A więc kiedy są te zawody? – zapytałam.
– W najbliższą sobotę. Wyjeżdżamy o czwartej rano spod biurowca, korzystając z firmowego busa. Pewnie pojedziemy tam taksówką – odpowiedział Stefan.
– My? – zapytałam zdumiona.
– Razem wyjeżdżamy, kochanie, bo zabieram także ciebie. Pewnie nie odmówisz, prawda? Wiesz doskonale, że ja nie mam pojęcia o zbieraniu grzybów, a ty, będąc wiejską dziewczyną i mając wujka gajowego, czujesz się w lesie jak ryba w wodzie. Będziesz moją tajną bronią, bo mam zamiar zdobyć te bilety!
– Wspaniale, mogę pojechać – zgodziłam się. – Ale co ja z tego będę miała?
– Niedzielny obiad w restauracji, na który serdecznie cię zapraszam.
– Zapraszasz i płacisz? – upewniłam się. Mąż oderwał wzrok od telefonu, odłożył kość na talerz i spojrzał mi w oczy.
– Możesz zamówić nawet homara – odpowiedział poważnym tonem.
– Tak bardzo ci zależy na tych biletach? – zapytałam, dostrzegając jego niechęć, jakby obawiał się mojej reakcji.
Mirosław i Szymon są synami Stefana z poprzedniego małżeństwa. Mam z nimi dość przyzwoite stosunki, ale w głębi serca czuję, że nie przepadają za mną i zawsze będę dla nich tą, która odebrała ich matkę ich ojcu.
– No to dlaczego od razu nie powiedziałeś, że chodzi o chłopców? – szarpnęłam. Obiecuję, że przeszukam każdy zakamarek tego lasu. Wygrasz te zawody bez trudu!
Stefan sięgnął po moją dłoń i uścisnął ją z wdzięcznością.
– Jesteś niesamowita, Renatko! Kocham cię, wiesz? – szeptał.
– Wiem – potaknęłam, rumieniąc się ze wstydu, bo uświadomiłam sobie smutną prawdę, że nie jadę na te grzyby z dobrej woli czy czystego sumienia, ale z poczucia winy.
Pora na przygodę
W sobotę około 6:30 kierowca busa zaparkował na leśnym parkingu, sam owinięty w koc i zmęczony, a my byliśmy gotowi na przygodę.
Nie było dla mnie to zaskoczeniem – pogoda była chłodna, niebo zasnuły sine obłoki, a między drzewami unosiły się malownicze opary mgły i niepokojące, poruszające się cienie. Naszła mi myśl, że to idealna sceneria do kręcenia filmów grozy. Jednakże wydaje się, że o tym pomyślałam w niefortunnym momencie – pewien czas później przyjemne grzybobranie zamieniło się w prawdziwy horror...
Nas było łącznie 10 osób, 5 par. Każda rozproszyła się w różne zakątki lasu. Zanim to jednak nastąpiło, żegnaliśmy się nawzajem z fałszywymi uśmiechami, życząc sobie powodzenia, udanych łowów i pełnych koszy grzybów.
– Pilnuj się i nie spuszczaj ze mnie wzroku – przypomniałam Stefanowi, który miał słabą orientację w terenie. Chodził za mną po mokrej trawie, popalając e–papierosa.
– I nie pal – dodałam z tonem pełnym surowości. W lesie musisz oddychać powietrzem, a nie wdychać jakieś toksyczne substancje.
Mąż westchnął i schował elektroniczny wynalazek do kieszeni kurtki. Następnie podniósł patyk z ziemi i skierował się w krzaki w poszukiwaniu grzybów.
Być może większość miłośników wędkowania uznałaby moje słowa za profanację, ale zbieranie grzybów można spokojnie porównać do łowienia ryb. Wymaga to również znajomości tematu, cierpliwości i pewnej dawki szczęścia. Namaczanie kija w rzece lub jeziorze skłania do refleksji, podobnie jak przechadzka po lesie i spoglądanie pod każdy liść.
Tego ranka moje myśli krążyły wokół synów mojego męża i jego byłej żony, i znowu doszłam do wniosku, że nie powinnam się winić za wszystko. W końcu to Martyna wyjechała za chlebem do Anglii i przez pięć lat mieszkała w Londynie. To ona, oprócz funtów, przywiozła do kraju nowego obywatela, tkwiącego w jej brzuchu. Stefan próbował sobie z tym poradzić, ale nie zdołał. Wychowywanie cudzego dziecka okazało się dla niego zadaniem niemożliwym. Poznałam go, gdy był w separacji z Martyną, i zdarzyło się – zakochałam się w nim bez pamięci, co było obustronne.
Więc przechadzałam się po lesie, rozmyślając o życiu, związkach na odległość i nietrwałości uczuć, podczas gdy grzyby same pchały się do mojego koszyka, a były to okazy, które robiły wrażenie! Czas mijał. Pochmurny poranek ustąpił miejsca słonecznemu przedpołudniu. Nagle, gdy schylałam się po wyjątkowo pięknego podgrzybka, do moich uszu dotarły podejrzanie brzmiące dźwięki – trzaski i szelesty, a na końcu, stłumiony okrzyk mojego męża:
– O ja cię, ku*** mać!
Stefan trzyma się dwóch kluczowych zasad życiowych – nie przeklina i nie używa imienia Pana Boga nadaremno. Dlatego, jeśli użył przekleństwa na „k”, musiało to oznaczać, że coś go naprawdę mocno poruszyło.
Zaciekawiona wyprostowałam się i rozejrzałam w poszukiwaniu męża. Stał on około dwudziestu metrów dalej, przy brzózce, a na jego twarzy malowało się autentyczne przerażenie. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, gdyż również poczułam dziwną miękkość w kolanach.
W kierunku Stefana zbliżała się locha z młodymi. Mówiąc prawdę, nie do niego wprost, po prostu biegła ścieżką. Wydaje mi się, że gdyby zachował spokój – nie ruszał się, nie odzywał, nie robił gwałtownych gestów – nic złego by się nie stało. Niestety, mój mąż zareagował jak histeryk.
– Paszła won! – wrzasnął i rzucił w dziką świnię trzymanym w ręce kijem.
męża będzie musiało szukać wojsko
Ta konkretna sytuacja wydawała się być dla niego frontalnym atakiem, co spowodowało, że locha ruszyła na niego z furią. Naprawdę trzeba mi wierzyć – szarżująca locha prezentowała się groźnie i strasznie.
Stefan, nie zastanawiając się dłużej, rzucił się w paniczną ucieczkę, przemykając między drzewami. Bez zastanowienia postawiłam kosz z grzybami na ziemi i ruszyłam za nim. Nie martwiło mnie to, że locha go dogoni, ponieważ zawsze był dobry w bieganiu. Obawiałam się raczej, że mój przerażony mąż zgubi się i trzeba będzie go szukać przy pomocy wojska i policji. Strach musiał dodać mu sił, ponieważ szybko zniknął mi z oczu, podobnie jak dzika świnia.
Nie wiem, jak to się stało, ale jak się okazało, nieszczęścia chodzą parami, bo gdy tak bezcelowo biegałam po leśnych ścieżkach i polanach, nagle stanęłam twarzą w twarz z dzikiem – chyba tym samym, który gonił Stefana. A raczej na pewno, bo to była ta sama locha.
Zatrzymałam się nagle w pół kroku i zaniepokojona wstrzymałam oddech. Ona również stała jak wryta, ale jej postawa wcale nie zmniejszyła groźby. Wręcz przeciwnie. Miałam wrażenie, że szykuje się do ataku, gdyż podniosła głowę, spojrzała na mnie krzywo swoimi kaprawymi oczami, a następnie wydała dźwięk, który można nazwać warknięciem lub chrząknięciem. Już byłam gotowa uciekać, gdy nagle świnia zmieniła kierunek. Zamiast mnie zaatakować, zawróciła i szybko oddaliła się.
Podejrzewam, że mój zapach ją odstraszył. W końcu dzik nie żywi się padliną, jak inne zwierzęta. Usatysfakcjonowana tą zmianą wydarzeń, wypuściłam wstrzymywane od dłuższego czasu powietrze ze szelestem i starałam się uspokoić wariujące serce. Wtedy spotkał mnie kolejny nieprzyjemny zaskok, gdyż otrzymałam mocny cios w czubek głowy. Coś spadło na mnie z drzewa, pod którym stałam. Wydałam głośny okrzyk bólu i odruchowo odsunęłam się na bok. Okazało się to być scyzorykiem! Dużym, ciężkim, starym, z kilkoma ostrzami, korkociągiem i otwieraczem do puszek – rozpoznałabym go gdziekolwiek, ponieważ należał do mojego męża.
– Kochanie? – usłyszałam jego głos skądś z góry. To ty? Nic ci się nie stało? Przepraszam. Wymsknął mi się z ręki. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, zaczął schodzić w dół przyklejony do pnia, jakby był żabą z jakiejś dziecięcej kreskówki. Po chwili stanął niepewnie i spojrzał na mnie z przepraszającym spojrzeniem. Chwilę później pociągnął nosem i skrzywił się brzydko. Wyglądał jak ktoś, kto przeszedł przez piekło. Włosy miał potargane, na twarzy wiele zadrapań, nos lekko spuchnięty i czerwony, a z dolnej wargi ściekała krew.
– Nie dopadła mnie, cholera – powiedział z satysfakcją. Ale było blisko. – Dobrze, że udało mi się wspiąć na drzewo. Wystraszyłaś ją chyba, bo widziałem, jak ucieka...
Machnęłam ręką, odwróciłam się na pięcie i poszłam przed siebie.
Dzięki mapie udało mi się odnaleźć kosz z grzybami, a bilety na mecz dla synów męża wygrałam. I to był chyba jedyny pozytyw tej całej wyprawy na grzyby.
Czytaj także:
„Żona nie może się pozbierać po śmierci naszej córki. Żyje tak, jakby Ola miała zaraz wrócić”
„Ciężko pracuję, aby spełniać jej kaprysy, a ona tak mi się odpłaca? Nawet kiedy nas odwiedza, przyjeżdża tylko do tatusia"
„Blondyneczka sprawiła, że niemal przegapiłem prawdziwe uczucie. Uwodziła mnie dekoltem i długimi nogami"