„Nie umiałem obronić mamy przed ojcem potworem. On bił ją i kopał po głowie, a ja stałem jak zahipnotyzowany”

Przemoc domowa fot. Adobe Stock
Pamiętam tamten okropny dzień sprzed lat. Ojciec wrócił pijany i zaczął bić i kopać mamę. I wtedy ja, mały chłopiec, musiałem zdecydować, jak dalej potoczą się sprawy...
/ 03.02.2021 04:53
Przemoc domowa fot. Adobe Stock

W sklepie przy stacji benzynowej kręcili się jacyś klienci, przykucnąłem więc za regałem z gazetami i udałem, że przeglądam magazyny motoryzacyjne. Czekałem, aż sobie pójdą w cholerę. Mocniej naciągnąłem na oczy czapkę bejsbolówkę, tak żeby daszek zasłonił mi twarz, przy suficie znajdowały się bowiem kamery. Poprawiłem schowany w kieszeni pistolet – stary grat przerobiony przez jakiegoś domorosłego rusznikarza z gazowca na broń ostrą. Nieważne, przecież i tak nie zamierzałem go używać.

No dobra, byłem gotowy. Serce waliło mi jak szalone. Po plecach ściekał zimny i lepki, cuchnący acetonem pot. Cholera, niech tamci szybciej stąd wyjdą, bo inaczej kompletnie się rozsypię i gówno wyjdzie z tego napadu. Narkotykowy głód skręcał mi ciało, łamał kości, wyciskał porami cuchnącą wydzielinę. Ledwo żyłem.

Brzęknęły drzwi. Ostrożnie się wyprostowałem. Za kasą stał raczej tęgi koleś, dobroduszny z wyglądu. Za szybą panował spokój. Środek nocy, ruch żaden. Tylko mój skuter czekał na mnie obok otwieranych automatycznie drzwi. A więc teraz!

Przez chwilę się jeszcze wahałem. W końcu to był mój pierwszy raz... Nigdy dotąd nie robiłem napadu. Drobne sklepowe kradzieże, krojenie bejców (znaczy, wytrząsanie kieszeni pijakom) – tak, ale nie coś takiego. Bałem się. Jeśli teraz spękam, to za pół godziny zamienię się w galaretę. I już nie będzie szans na żaden towar. Wziąłem więc głęboki wdech i szybkim krokiem ruszyłem w stronę kasjera.

Popełniłem błąd. Trzeba było podejść spokojnie, a do tego wziąć z półki jakiś towar, że niby chcę kupić. A tak – facet od razu zrobił się czujny. Efekt zaskoczenia minął. Gwałtownie wyszarpnąłem z kieszeni klamkę i wycelowałem grubemu między oczy.
– Dawaj kasę albo cię odstrzelę.
Nie zareagował. Stał jak zamurowany i patrzył mi w oczy. Był w nich strach, może nawet przerażenie. Ale i jakaś przeklęta determinacja. Poczułem, że na szyi zaciska mi się lodowata pętla niepokoju.
– Nie słyszałeś? Kasa! – warknąłem, przystawiając mu lufę do czoła.
Bardzo się starałem, żeby w moim głosie nie było słychać drżenia.

Nagle stało się coś zaskakującego. Ten przeklęty idiota błyskawicznym ruchem chwycił mnie za rękę i próbował ją wykręcić. Coś mi chrupnęło w nadgarstku, omal nie upuściłem giwery. O do diabła! Szarpnąłem w tył, próbując wyswobodzić rękę. W tym momencie miałem już dość, byłem gotów zapomnieć o napadzie i uciekać. Ale tamten mocno trzymał. A do tego wciąż starał się odebrać mi broń. Nie, nie mogłem na to pozwolić. Nie chciałem do pudła!

Bezwiednie nacisnąłem spust. O dziwo, dawny gazowiec wypalił. Gruchnęło, zaśmierdziało kordytem, ręka była wolna.
– Widzisz?! – wrzasnąłem triumfalnie. – I po co ci to było? Ja...
Głos uwiązł mi w gardle. Gadałem do trupa. Kasjer leżał na wznak, z rozrzuconymi na boki ramionami. Miał otwarte oczy, które w zdumieniu wpatrywały się w sufit. Tyle że były nieruchome. Kompletnie bez życia. Z niedużej dziurki w czole sączyła mu się krew. A raczej pulsowała w coraz wolniejszym rytmie zamierającego serca. Kałuża na podłodze rosła i rosła, wlewała się już pod regał z wódkami.

Zrobiło mi się niedobrze. Nagły skurcz żołądka zgiął mnie w pół. Zwymiotowałem.
– Nie, nie, nie! – powtarzałem sam do siebie w narastającej panice. – Zabiłem człowieka. Zabiłem człowieka...
Wyprostowałem się i, nawet nie patrząc na szufladkę z forsą przy kasie, wytoczyłem się przed stację, wskoczyłem na skuter i czym prędzej pognałem w miejską dżunglę.
– Błagam. Chcesz, żebym przed tobą uklęknął? – pół godziny później, wstrząsany dreszczem i zalewany potem, chwiałem się w progu drzwi swojego dilera.

W głębi mieszkania, zupełnie się z tym nie kryjąc, jacyś kolesie palili brown sugar. Fifkami do papierosów ganiali po „lotnisku”, czyli podgrzewanej od spodu zapalniczką folii aluminiowej, toczące się w tę i z powrotem kropelki heroiny. Aż mnie zatrzęsło na ten widok. W nozdrza natychmiast uderzył mnie cudownie rozkoszny, słodkawy zapach.
– Błaagaam! – zawyłem. – Pozwól chociaż raz się sztachnąć. Zrobię wszystko za jednego macha. Zlituj się...
– Nie masz kasy, to spierdalaj – usłyszałem pełną pogardy odpowiedź.
Przed nosem zatrzasnęły mi się ciężkie drzwi. Osunąłem się na kolana. Całe ciało rozrywał mi niewyobrażalny ból. Myśli stanowiły kłębowisko monosylab. Wiedziałem jednak, że dalsze dobijanie się do dilera sprawi tylko tyle, że w końcu dostanę porządny łomot.

Niemal stoczyłem się na parter i chwytając się ścian, drzew, znaków drogowych i wszystkiego, co było pod ręką, powlokłem się w mrok. Wiedziałem, że teraz czeka mnie koszmar. Zejście... Ale nie miałem wyjścia. Musiałem to przetrwać.

Odziedziczone po starych mieszkanie było w całkowitej w ruinie. Żadnych sprzętów, ani mebli. Sprzedałem już z niego wszystko, co dało się sprzedać. Nawet kaloryfery poszły na złom. Z sufitu zwisała goła żarówka, pod ścianą gnił zaszczany materac, na podłodze walały się kiepy, torebki foliowe
i stosy pustych butelek po wódce.

A pomyśleć, że kiedyś było tu zupełnie inaczej... Przecież po wyjściu z sierocińca to ja byłem gość. Handlowałem wtedy amfetaminą, marihuaną i haszyszem. Sam tego gówna nie brałem. Wciskałem je frajerom i tylko liczyłem szmal. Nic dziwnego, że pod blokiem stało czarne bmw, na ścianie w domu wisiała plazma, a wyrywane pęczkami laski tańczyły przy muzyce dudniącej z sześciu głośników.
W sumie nie tak znowu dawne czasy.

Zaledwie rok temu jakiś inny diler namówił mnie na wciągnięcie kreski kokainy.
– Koka to pokarm bogów. Zupełnie, co innego niż ten chrzczony proszkiem do pieczenia syf, którym handlujesz.
Miał rację. Dostałem takiego spida, że całą noc byłem królem życia w miejscowym klubie. Trzymała się mnie taka gadka, że na chatę sprowadziłem dwie młode foczki naraz, a potem do rana wyprawiałem z nimi takie kabarety, że sąsiadom z dołu omal nie spadł na łby żyrandol.

Tak, fajne to było... Tyle że pół roku później nie potrafiłem już wstać z łóżka bez kilku „ścieżek”. Pojawiły się też jakieś doły, załamki, deprechy. Coraz trudniej mi było się rozliczać z moimi pracodawcami. A to nie są ludzie, którzy wręczą ci dyscyplinarkę. Nie rozliczasz się, nie żyjesz. Prosta zasada. Jakoś udało mi się oddać długi, złamali mi tylko rękę, ale nie chcieli już mieć dilera, który więcej wciąga, niż sprzedaje.

Przez pewien czas jeszcze miałem forsę. Przerzuciłem się więc na brown sugar. Dół i deprechy zniknęły jak ręką odjął. Auto i plazma – też. Heroina szybko wyczyściła mnie do ostatniego grosza i zamieniła w pogardzanego przez wszystkich szmaciarza. Uzależnionego szmaciarza...

Zamknąłem drzwi i ruszyłem w stronę barłogu. Po drodze, a miałem do pokonania ze cztery metry, nogi odmówiły mi posłuszeństwa i runąłem na podłogę. Chciałem wstać, ale ramiona zatrzęsły się i zaraz rozjechały. Plasnąłem pyskiem w ziemię. W ustach poczułem metaliczny smak krwi.
– Jestem zerem – szepnąłem, myśląc, że chyba nie może być już gorzej.
I wtedy przypomniałem sobie, że dopiero co zabiłem człowieka. Chłopaka w moim wieku, który tyrał na nocną zmianę. Pewnie potrzebował pieniędzy. Na co? Na żonę i małe dziecko? Na dziesięcioletni samochód? Na ratę mieszkaniową?!

Rany. Facet miał życie, plany, marzenia. Był coś wart, ktoś go podziwiał, kochał... A tu zjawił się taki obszczymur jak ja i wszystko mu odebrał. Jakże chciałbym się z nim zamienić miejscami. Moje życie było warte tyle co wrzód na dupie. Dlaczego to nie ja zginąłem?! Czemu odebrałem normalnemu człowiekowi jego przyszłość, teraźniejszość i przeszłość?! Wątłe ciało wygiął mi atak płaczu. Nie chciałem być mordercą. O rany, oddałbym wszystko, by to móc naprawić. Bo przecież nigdy nie byłem zły. Ta rola, poza, nigdy do mnie nie pasowała. Przybrałem ją po to, żeby nie zostać zmiażdżonym przez życie.

Najpierw w sierocińcu. Biłem innych, żeby samemu nie uchodzić za mięczaka i nie zbierać po ryju. Potem, po wyjściu, kiedy nie miałem nic poza tym mieszkaniem, mogłem zostać niewolnikiem w jakimś hipermarkecie albo na budowie. Ja jednak zakosztowałem już, czym jest władza, przemoc, szacunek oparty na strachu. Wybrałem więc chodzenie na smyczy gangsterów. Wydawało mi się, że rosnę, obrastam w piórka, a tymczasem powoli toczyłem się do miejsca, w którym jestem teraz. Ćpun, żebrak, a do tego morderca...

Zwinąłem się w kulkę nieszczęścia i strachu. Objęte ramionami kolana przyciśnięte do kurczowo zaciśniętych oczu. Bezgłośny, pozbawiony łez płacz, rezygnacja.

Kiedy to wszystko się zaczęło? W sierocińcu? Nie. Jeszcze wcześniej. Dokładnie pamiętałem tamtą noc. Tutaj, w tym domu. Ojciec jak zwykle wrócił nachlany późnym wieczorem. I zaczął się czepiać mamy. Że na pewno się puszcza z sąsiadem, że dom nie posprzątany, że obiad zimny. Nie miał nawet cienia racji, sukinsyn. Mama była najwspanialszą istotą na świecie. Pamiętam jej zapach, kiedy mnie przytulała; uśmiech, kiedy przychodziła w nocy, bo obudziłem się z krzykiem; jej łagodny głos, gdy czytała mi bajki. Kochałem ją. Całym swoim dwunastoletnim sercem.

Była moją ostoją, rajską wyspą w oceanie szaleństwa, jakim zalewał nas ojciec. Odbierała mnie ze szkoły, wracając z pracy (koledzy z klasy trochę się z tego podśmiewali) i po drodze do domu robiliśmy zakupy. Pomagałem jej wnosić na trzecie piętro naszej kamienicy torby ziemniaków, marchewki, mielonego. A także różnych ziół i przypraw o nazwach, w których tylko ona była w stanie się połapać. Później ja się bawiłem w pokoju, a ona czarowała przepyszny obiad w kuchni. Zawsze była zupa, drugie i jeszcze nierzadko jakieś ciasto na deser. Ot, normalny, ciepły, przytulny dom.

I tylko ojciec przestał do niego pasować, odkąd zaczął pić. Najpierw niedużo, tak że nawet było fajnie, bo brał mnie na kolana albo wyciągał na piłkę. Potem więcej – tyle, że się z niego z mamą podśmiewaliśmy. Następnie jeszcze więcej. I wtedy już przestało nam być do śmiechu. Cuchnący oddech, wściekłe oczy. Szturchańce, wyzwiska, pretensje. Ileż to razy pytałem w nocy, kiedy ojciec zwalił się wreszcie spać:
– Jak długo to potrwa, mamo?
Odpowiadała mi, że tata ma ciężki okres, przeżywa kryzys, świat sprzysiągł się przeciw niemu. I że to minie. Jeszcze trochę, a będzie dobrze. Jak dawniej. Wierzyłem jej. Zasypiałem w swoim pachnącym czystością łóżku, a ona szła ściągać mu buty, ocierać twarz, zbierać rzygi.

Ojciec był zwykłym potworem

Myliła się. Tamtej jesiennej nocy, 8 lat temu, ojciec wrócił bardziej wkurzony na świat niż zwykle. Zaczął normalnie, od wyzwisk, ale tym razem nakręcał się i nakręcał. Aż w końcu uderzył mamę. Oni byli wtedy w kuchni, ja stałem w progu. Nie widziałem jej twarzy ani nawet sylwetki. Tylko jego szerokie plecy i jej szczupłe nogi. Uderzył raz, drugi, trzeci. Upadła na kolana. Kopnął. Próbowałem to przerwać, odciągnąć go, ale mnie odepchnął. I znów zaczął ją bić. A ona znowu upadła. Tym razem jednak jej nogi tak dziwnie zadrżały. A właściwie, nie zadrżały, ale zaczęły szaleńczo kopać w ziemię. Zrozumiałem, że z mamą dzieje się coś bardzo, bardzo złego. Zza pleców ojca dochodził dziwny stuk, jakby rytmicznie uderzała głową w kafelki.
– Tato, przestań. Błagam!

Tylko się ode mnie odgonił niczym od muchy. A potem znów ją uderzył. Wtedy zauważyłem stojące obok zmywaka noże. Komplet pięciu ostrzy w aluminiowym pojemniku. Różne długości, końcówki, brzeszczoty. Do ryb, do warzyw, do chleba. I najdłuższy, najcięższy – nóż szefa kuchni (tak było napisane na pudełku) do mięsa. Te noże były dumą mamusi. Codziennie ich używała i codziennie, po gotowaniu, dokładnie czyściła, a potem wycierała. Stały więc teraz, w zasięgu mojej ręki, czyściutkie i błyszczące. Gotowe do użycia.

Czemu wtedy nie sięgnąłem po jeden z nich? Czemu nie obroniłem mamy? Miałem przecież dość czasu, ojciec pastwił się nad nią jeszcze chyba przez godzinę... Ja jednak stałem jak zahipnotyzowany. I tylko wzroku nie mogłem oderwać od wystających ze stojaka trzonków. W końcu nogi na podłodze wyprężyły się i znieruchomiały. Wszystko ucichło, a ojciec powoli odwrócił się do mnie.
– I co się gapisz, szczylu? – plasnął mnie w głowę, aż wpadłem na ścianę.
Ustałem jednak. A szkoda. Bo w tamtym strasznym momencie moim największym marzeniem było, żeby mnie zabił...

Niedługo później przyjechała policja i zgarnęła starego. Mnie zabrali do policyjnej izby dziecka, potem do pogotowia opiekuńczego. Stamtąd trafiłem do sierocińca. Nigdy więcej nie zobaczyłem ojca. Podobno próbował udawać w areszcie kozaka. Stawiał się, chciał rządzić pod celą. Może myślał, że to pozwoli mu przetrwać w tym okropnym miejscu? Więzienie to jednak nie nasza kuchnia, a inni osadzeni to nie moja mama.

Pewnego poranka strażnik znalazł ojczulka z głową wetkniętą do kibla. Utopił się. Nikt z pozostałych pięciu mieszkańców celi oczywiście nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Zeznali, że spali jak kamień...

A teraz ja poszedłem w jego ślady. Zabiłem człowieka w narkotycznym amoku. Dziś w nocy zostałem mordercą. Nie umiałem, nie chciałem się z tym pogodzić. Nie. Nie chciałem być taki jak mój stary.
– Mamo, pomóż! – szeptałem tymi samymi słowami jak wtedy, gdy byłem dzieckiem, któremu śnią się koszmary. – Przyjdź i wyciągnij mnie z tego. Proszę...

Chyba zasnąłem, bo otworzyłem oczy, kiedy było już widno. Przez firanki w oknach wpadało mnóstwo słońca, a przecież to już był październik...

To tylko zły sen

Zaraz, zaraz. Firanki? W moim domu nie ma firanek, zasłon ani karniszy. Nic nie ma. Nerwowo pomacałem wokół siebie i ze zdumieniem stwierdziłem, że leżę w łóżku. W swoim łóżku. Nie na zaszczanym, gołym materacu, tylko na wersalce ustawionej w moim pokoju. Przykryty byłem kołdrą pachnącą czystością. Jak to możliwe?!

Rozejrzałem się wokół. Tak, to mój pokój, choć bardzo się zmienił. Na ścianie nie było już plakatu Metalliki, na regale nie piętrzyły się pudła z klockami lego. Zamiast nich leżały tam płyty CD z jakąś muzyką oraz filmami, komórka, tablet i kluczyki do samochodu. Zdaje się, fiata.

Zsunąłem nogi na dywan i wstałem. Byłem ubrany w T-shirt i spodnie od piżamy. Piżama? Od lat nie sypiałem w czymś takim. W tym momencie zza zamkniętych drzwi doleciał mnie zapach naleśników. Naleśniki... Mama mi takie smażyła.
– Mam nadzieję, że dziś idziesz na drugą zmianę – dobiegły mnie słowa z kuchni.
Stanąłem jak wryty. Ten głos, tembr, miękkość... Mogła je wypowiedzieć tylko...
– Mama? – ostrożnie otworzyłem drzwi.
Bałem się, strasznie się bałem, że zaraz ta narkotyczna wizja wystrzeli mi w twarz niczym granat i znowu będę na świecie sam. Sam, a do tego z piętnem mordercy.
– A kogo się spodziewałeś? – zaśmiała się, kiedy skradałem się do kuchni.
I wtedy ją zobaczyłem. Starszą, pulchniejszą, a do tego kompletnie siwą. Z nieznaną mi blizną biegnącą od czoła ku zewnętrznemu kącikowi oka. Ale to była ona. Ciepła, kochana. Moja.
– Mama! – przytuliłem ją czym prędzej, wciąż spodziewając się, że ta cudowna wizja za chwilę mnie opuści.
– Au! Nie tak mocno – trzepnęła mnie w ramię. – Na tym moim wikcie zrobiłeś się silny jak niedźwiedź. Chyba już czas, żebyś znalazł sobie jakąś dziewczynę na stałe i ją dusił w uścisku, nie sądzisz?

Lekko zażenowany zerknąłem na swoje ramiona. Rzeczywiście. Grube, sękate, z węzłami mięśni poruszającymi się pod skórą przy każdym ruchu. Ale przede wszystkim... czyste. Bez choćby jednej blizny po ukłuciu igłą. To było niesamowite.
– Mamo, ale... – przez moment chciałem zapytać, jak to się stało, że wróciła z zaświatów i odmieniła mój parszywy los. Ale nagle pamięć wypełniły mi wspomnienia, których wcześniej nie znałem. Nasze wspólne życie bez ojca, skończona przeze mnie szkoła. Moja pierwsza praca jako spawacz na budowie. Całkiem zwyczajne i nieco nudne, codzienne życie. Tylko jednej rzeczy nie pamiętałem. Jednego wieczoru. Tego, kiedy to się stało...
– Miałem straszny sen, mamo... – znów ją przytuliłem, czując, jak wzruszenie zaczyna łaskotać mnie w gardle. – Ale to nic, to zupełnie nieistotne. Najważniejsze, że bardzo cię kocham, mamo.
– A coś ty dzisiaj taki czuły? – zaniepokoiła się, dotykając mi czoła. – Temperatury chyba nie masz. Lepiej zabieraj się do śniadania, bo jeszcze się spóźnisz do pracy.

Uspokojony, uśmiechnąłem się i rozejrzałem za krzesłem. I wtedy mój wzrok padł na komplet noży przy zlewie. Stały tam jak zwykle – czyste, lśniące, gotowe. I tylko jednego z nich brakowało. Dwudziestocentymetrowego noża szefa kuchni.

Więcej listów do redakcji: „Nie kocham męża. Tęsknię za mężczyzną, z którym miałam romans przed ślubem. On jest ojcem mojego syna”„Wyparłem się córki, ale zrozumiałem swój błąd. Po 15 latach chcę odzyskać z nią kontakt, ale jej matka to utrudnia”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”

 

Redakcja poleca

REKLAMA