Mamy kredyt i masę wydatków. Co gorsza, musimy udawać, że na wszystko nas stać… Ciągle łapię się na tym, że patrzymy na siebie z Mikołajem niepewnie. Nieuchronnie bowiem zbliża się moment, kiedy będziemy musieli podjąć decyzję. Na razie unikamy rozmowy na ten temat, bo… cokolwiek postanowimy, będzie źle.
Kiedy 7 lat temu zdecydowaliśmy się na karierę w wielkim mieście, wiedzieliśmy, że nie pójdzie łatwo, ale byliśmy pełni optymizmu. Oboje zresztą dość szybko dostaliśmy świetną pracę. Z perspektywami i, jak nam się wtedy wydawało, za niezłe pieniądze. Tylko że te pieniądze były „niezłe” jak na naszą małą miejscowość, a nie na stolicę. Tutaj, w Warszawie, wszystko jest droższe, więc okazało się, że ledwo nam starcza na życie. Mieliśmy szczytne plany: nie brać niczego od rodziców. Byliśmy dumni, że nie zostaliśmy „słoikami”.
My utrzymywaliśmy się sami
Tylko jakim kosztem. Pod koniec miesiąca oglądaliśmy dwa razy każdą złotówkę. Na szczęście oboje pięliśmy się powoli po szczeblach kariery. A za każdym awansem szła jakaś podwyżka. Nie były to oszałamiające kwoty, lecz przynajmniej pozwalały choć trochę odetchnąć. Daleko było nam jednak do szaleństw. Ciułaliśmy każdy grosz z zamiarem kupna własnego mieszkania, by przestać się wreszcie tułać po wynajętych norach.
Rok temu podjęliśmy decyzję: kupujemy dwa pokoje. Mieliśmy uzbierane 100 tysięcy. Mieszkanie kosztowało prawie 450 tysięcy złotych. Mieszkanie przecież trzeba za coś urządzić. I znowu zaczęło się oglądanie każdej złotówki…
Chcieliśmy maksymalnie obciąć wszelkie wydatki, lecz tak się nie da żyć. Trudno zerwać wszystkie kontakty ze znajomymi i nie wychodzić nigdy do pubu czy kina. No właśnie, znajomi… W stolicy szybko załapaliśmy reguły gry. Trzeba wszędzie mieć znajomości, aby dostać lepszą pracę czy awansować. Przez te kilka lat dorobiliśmy się sporej paczki znajomych. Ale utrzymywanie kontaktów kosztuje. To już nie te czasy, kiedy ludzi umawiali się po domach przy paczce chipsów. Teraz nawet jak zaprasza się znajomych na domówkę, to trzeba czymś zaimponować. Popularne są dania egzotyczne – na same składniki trzeba wydać kilka stów. W pubie nie jest lepiej. Trudno siedzieć trzy godziny przy jednym piwie. I leci kolejna stówka... A przecież nikt się nie przyzna, że go na to nie stać.
Znamy z Mikołajem te zasady, więc kiedy podczas ostatniego spotkania padła spontaniczna propozycja: „Jedziemy na wakacje do Grecji!”, podłączyliśmy się pod ten pomysł z entuzjazmem. Byliśmy pewni, że jak zwykle skończy się na gadaniu, bo wszyscy byli już po kilku piwach, a jak wiadomo, wtedy z zasady następnego dnia nikt za dobrze nie pamięta, o czym była mowa. Niestety, tym razem sprawy potoczyły się inaczej. Po kilku dniach zadzwoniła do nas Ewka, że już z Alkiem zabukowali dom.
– Wyjdzie całkiem tanio, jeśli pojedziemy w trzy pary, tak jak się umawialiśmy – cieszyła się, a nas coś ścisnęło za gardła.
– Umawialiśmy się? Przecież to była tylko luźna propozycja – spojrzeliśmy po sobie z Mikołajem niepewnie.
– Dom na tydzień, samolot, samochód na miejscu, no i wyżywienie, bo przecież nikomu nie będzie się chciało gotować – zaczęłam wyliczać.
– 3 tysiące na osobę pękną jak nic. Albo i więcej… – mruknął Mikołaj. – Przecież wiemy, że każdy wieczór skończy się w barze, a tam… hektolitry piwa.
– Matko! Nie stać nas na to. – jęknęłam. – Musimy się jakoś wyplątać.
Tylko jak? Znajomi, niestety, dobrze pamiętają dyskusję w pubie, kiedy oboje z Mikołajem byliśmy jak najbardziej „za”. A my się w życiu nie przyznamy, że źle skalkulowaliśmy i nie mamy na ten wyjazd pieniędzy. To byłaby dla nas prawdziwa porażka. Nie po to przecież budowaliśmy przez tyle lat swój wizerunek „młodych prężnych”, aby teraz wszystko się zawaliło przez jeden głupi wyjazd. Siedzimy więc i głowimy się, co zrobić… Wziąć kredyt i pojechać? A potem co? Nie dojadać przez następne pół roku?
Z drugiej strony – jakie mamy wyjście? Przecież nie udamy w ostatniej chwili, że jedno z nas obłożnie zachorowało, a drugie musi je pielęgnować. Wtedy zresztą wypadałoby oddać przyjaciołom chociażby za ten wspólnie wynajęty dom, czyli kilkaset złotych wywalić w błoto. Jesteśmy więc w kropce, a czas płynie nieuchronnie, przybliżając nas do podjęcia jakiejś decyzji. Tylko jakiej?!
Czytaj także:„Słyszałam za placami czekolada, odmieniec... Wychowywali mnie dziadkowie, bo nawet matka się mnie wstydziła”„Byłam ofiarą przemocy, ale nie potrafię się do tego przyznać. Matka zniszczyła mi życie”„Urodziłam chorego syna, a mąż odszedł do innej kobiety, żeby zacząć wszystko od nowa”