Nigdy nie lubiłam jeździć nad Bałtyk. Zawsze drażnił mnie nieustanny szum fal, a jeszcze bardziej nie znosiłam wiatru, który nad morzem daje się we znaki. Ale gdy kilka lat temu ze względu na chorą tarczycę lekarz zalecił mi pobyt na Wybrzeżu, nie miałam wyboru. Zarezerwowałam pobyt w cichej miejscowości w pierwszej połowie września, żeby faktycznie odpocząć, a nie słuchać wrzasków turystów i okrzyków sprzedawców w rodzaju „Goooorąca kukurydza!”.
Z wyborem terminu rzeczywiście trafiłam w dziesiątkę. W pensjonacie, do którego pojechałam, zatrzymało się zaledwie kilku gości, a po placu zabaw kręciła się tylko jedna dziewczynka. Bardzo cicha i spokojna, w żaden sposób nie uprzykrzała wypoczynku. Pogratulowałam w myślach jej rodzicom. W końcu, w dzisiejszych czasach, taki nieroszczeniowy dziecięcy egzemplarz nieczęsto się trafia… Pomyślałam, że przy najbliższej okazji powiem jej mamie i tacie kilka ciepłych słów.
Mimo wszystko Bałtyk mnie nie rozpieszczał. Pogoda była paskudna, wszyscy dawno zapomnieli o sierpniowych upałach. Wiało przeraźliwie, a morze szalało. Najczęściej więc przesiadywałam na wspólnym tarasie i, zawinięta w koc, czytałam książki.
Może to dlatego Marka zauważyłam dopiero w drugim tygodniu mojego pobytu, bo gdy czytam, świat dla mnie po prostu nie istnieje. W każdym razie wtedy od lektury oderwał mnie wyjątkowo rozdzierający krzyk mewy. Podniosłam wzrok i rozejrzałam się wokoło. Na tarasie oprócz mnie był jeszcze jakiś facet. Oparty o balustradę, w ciepłej kurtce z kapturem, wpatrywał się w szalejące morze.
Lubiłam go, ale żeby od razu brać ślub?! Nudy…
Musiało mu się chyba zrobić zimno, bo gdy ptaszysko się rozdarło, odwrócił się i ruszył w kierunku budynku. Zrobił trzy kroki i stanął jak wryty.
– Ania?
Zaskoczona zmarszczyłam brwi. Chwilę grzebałam w pamięci, skąd znam jego twarz, a potem zrozumiałam.
– Marek! Co ty tu robisz?
Uśmiechnął się.
– Pewnie to samo co ty. Odpoczywam – odparł. – Mogę się przysiąść?
Skinęłam głową i odłożyłam książkę. I już po kilku uwagach o tym, gdzie które z nas stacjonuje, zaczęliśmy wspominać stare dobre czasy. Marek był moim najlepszym kumplem, kolegą ze szkolnej ławy. Razem chodziliśmy na wagary, razem uczyliśmy się do matury i pewnie ta przyjaźń by przetrwała, gdyby Marek nie popełnił nietaktu i mi się nie oświadczył. Lubiłam go, i to bardzo, ale ślub?! Na wspólne życie wzajemna sympatia to trochę za mało, o czym go brutalnie poinformowałam.
Nie wspomniałam tylko, że tak naprawdę chodziło o inny powód. Marek to był taki ciapciuś. Dobry, ale przewidywalny aż do bólu. Bez cienia fantazji, bez polotu. Rozmawialiśmy przez dobry kwadrans, przerzucając się wspomnieniami. Potem dość skąpo podzieliliśmy się faktami z naszego bieżącego życia, omawiając w zasadzie tylko kwestie zawodowe, bo te inne, ważniejsze, każde z nas omijało szerokim łukiem.
– A co to? – w pewnej chwili chwyciłam Marka za rękę, wskazując na jego paznokcie, nieudolnie pomalowane różowym lakierem. – Pokochałeś manicure? – zachichotałam. Szybko schował rękę do kieszeni.
– To efekt ćwiczeń mojej córki – odparł i zmienił temat.
Porozmawialiśmy jeszcze chwilę i każde poszło do swojego pokoju. Następnego dnia pogoda wreszcie się poprawiła. Ni stąd, ni zowąd zrobiło się ciepło. Pierwszy raz od przyjazdu włożyłam kostium, wzięłam leżak i poszłam na plażę. Nie musiałam nawet rozstawiać parawanu. Nasmarowałam ciało olejkiem i zajęłam się opalaniem. Pół godziny później na plażę zaczęli schodzić się ludzie. Na szczęście niewielu, w końcu wrzesień to wrzesień. Przekręciłam się na brzuch i zaczęłam obserwować plażowiczów.
Wśród nich wypatrzyłam Marka i dziewczynkę, którą znałam z placu zabaw. Zapatrzyłam się na tę dwójkę i już po chwili nie dziwiłam się pomalowanym paznokciom Marka. Wyglądało na to, że córka to cały jego świat. Bawili się, wygłupiali, śmiali… A ja? Nagle pożałowałam, że dałam wtedy Markowi kosza. Teraz za takiego człowieka jak on oddałabym wszystko. Zwłaszcza że chciał i umiał i być ojcem dla własnego dziecka.
Karolowi potrzebna była dziewczyna z plecakiem
Nakryłam głowę kapeluszem i przysłoniłam się ciemnymi okularami, żeby bezkarnie patrzeć na tę radosną dwójkę i… żeby ukryć łzy, które mimowolnie zbierały mi się pod powiekami. Długo takiej stabilizacji nie chciałam i wyszłam za wiecznego chłopca, który miał szaleństwo we krwi. Każdy weekend spędzaliśmy w inny sposób. Nie zliczę, ile odwiedziłam miejsc i jak niezwykle rzeczy robiłam.
Jednak kilka lat po ślubie, gdy przekonałam się, że Karolowi nie zależy ani na domu, ani na rodzinie, zrozumiałam swój błąd. Jemu potrzebna była dziewczyna z plecakiem. Roześmiana, beztroska i niemyśląca o przyszłości. Nie interesowały go odpadające płytki ani przeciekająca rynna. W końcu zastąpił mnie młodszym egzemplarzem, a ja zostałam z niczym, bo na dziecko też nie chciał się zgodzić.
Teraz miałam trzydzieści sześć lat i z każdym rokiem malejące szanse na to, żeby zostać mamą. Pomyślałam, że oddałabym wszystko za domowe wieczory z mężem. Za nudę, którą chciał mi kiedyś zaofiarować Marek…
Do końca pobytu mijaliśmy się w drodze na posiłki czy na plażę. Jeszcze kilka razy spotkaliśmy się na tarasie i rozmawialiśmy na bezpieczne tematy. Gdy raz zapytałam go o córkę, chwaląc ją przy okazji, Marek poinformował mnie, że żona zaraz po urodzeniu Zosi postanowiła „się bawić”.
– Pasowałaby do Karola – rzuciłam z przekąsem, w kilku zdaniach opowiadając Markowi swoją historię. Nagle na taras wbiegła Zosia.
– Tato! Tato! Chodźmy na spacer! Morze dziś tak ładnie szumi! – zaczęła.
– Zosiu, rozmawiam z panią.
– To niech pani idzie z nami!
I tak zrobiliśmy. Mała zajęła się zabawą, a my nami. Powiedziałam Markowi o prawdziwym powodzie, przez który odrzuciłam jego oświadczyny.
– Dalej tak myślisz? Chodzi mi o tą nudę – popatrzył mi prosto w oczy. Pokręciłam głową.
– Teraz już nie. Ale to i tak niczego nie zmienia…
Chwilę szliśmy w milczeniu, jakby zażenowani tym, że rozmowa niepotrzebnie zeszła na drażliwe tematy. Nie wracaliśmy już do tego. Dopiero pod koniec spaceru Marek zauważył: – Mieszkamy niedaleko. Może czasem udałoby się nam umówić na jakieś spotkanie? – spytał z nieśmiałym uśmiechem. – Wciąż czuję się przy tobie dobrze. Jakbyśmy nie widzieli się dzień, a nie dwadzieścia lat.
Następnego dnia wymieniliśmy się numerami telefonów, a już kilka dni później Marek zadzwonił do mnie i zapytał, czy wpadnę do niego na sernik. Roześmiałam się, bo przypomniałam sobie, że w młodości też uwielbiał to ciasto. Poszłam pełna nadziei…
Potem już nie traciliśmy czasu. Po roku zostałam żoną Marka i mamą Zosi. I wiecie, co kocham najbardziej? Chyba popołudnia, kiedy Marek wraca z pracy. Jemy obiad i razem wygłupiamy się z małą. A w wakacje oczywiście jedziemy nad Bałtyk. Dobrze, że los czasem daje drugą szansę.
Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy