Zawsze liczyłam, że jeszcze zdążę spełnić swoje marzenia. Ale chyba się przeliczyłam...
Od dziecka byłam bardzo pracowita i sumienna. Tak wychowała mnie mama.
„Najpierw praca, potem przyjemności” – mówiła.
Jako nastolatka najpierw odrabiałam lekcje, uczyłam się, potem pakowałam i szykowałam rzeczy na kolejny dzień, sprzątałam pokój, a jeśli starczyło czasu, to oglądałam telewizję albo wychodziłam z koleżankami. W dorosłym życiu niewiele się zmieniło – praca, zakupy, obiad, sprzątanie, pranie, prasowanie...
Ciągle znajdowałam sobie coś nowego do zrobienia
A to wycieranie kurzy zza szaf i łóżek, a to znowu mycie okien, zmiana firanek, odkurzanie książek… Wyrabiałam się zazwyczaj do dwudziestej trzeciej, więc tylko szybko się kąpałam i kładłam spać.
– Kiedy ty odpoczniesz? Kiedy znajdziesz czas dla siebie, na własne przyjemności? – pytali mnie wszyscy, z mężem na czele.
A ja myślałam, że jeszcze zdążę…
– Spokojnie, na emeryturze odpocznę. A raczej nie odpocznę, tylko będę spełniać marzenia! – śmiałam się.
O tak, tych marzeń było sporo. Ale na razie nie starczało mi na nie czasu. Byłam pewna, że spełnię je wszystkie kiedyś tam. Zawsze chciałam podróżować, zwiedzać. Fascynowały mnie zwłaszcza zamki. Miałam plan, że kiedy już zakończę korpo-karierę, zobaczę wszystkie zamki w Polsce! A jak Bóg da, to i te najładniejsze w Europie, a może na całym świecie?
„Na później” odkładałam wszystko. Również dzieci. Ciągle miałam jakąś wymówkę – jeszcze tylko dokończę ten projekt, tylko wygramy ten przetarg; teraz nie, bo gorący okres, teraz mam szansę na awans, a teraz rozkręcam nowy dział…
– Cholera jasna, mam już prawie 40 lat! Ty niedługo też. Kiedy zaczniemy starać się o dziecko? – wściekał się coraz częściej Łukasz, mój mąż.
– Nie przesadzaj! Masz 38, a ja 35! Łatwo ci mówić, bo to nie ty wypadniesz z obiegu na co najmniej rok! – odpowiadałam, a widząc minę męża, łagodnej dodawałam. – Ja też chcę mieć dzieci, ale daj mi jeszcze chwilę. Nie wiem, rok, góra dwa! Kobiety teraz rodzą nawet po czterdziestce – tłumaczyłam.
I naprawdę byłam pewna, że zdążę
Ze wszystkim – z dziećmi, z marzeniami, podróżami… Z życiem generalnie, które kosztem pracy ciągle odkładałam na bok. Nie odkładaj niczego na jutro, bo jutra może nie być… Zaczęło się banalnie, od kontrolnych badań okresowych. Nie lubiłam ich, bo tylko zabierały mi czas.
A kiedy lekarka medycyny pracy spojrzała w moje wyniki i zaczęła coś mówić o poszerzonej diagnostyce, tylko przewróciłam oczami. Byłam przekonana, że pomylili coś w laboratorium, albo przez stres mam jakieś odchylenia od normy. Byłam jednak zmuszona posłuchać lekarki – inaczej nie wydałaby mi pozwolenia na dalszą pracę.
Zaczęłam się trochę niepokoić, kiedy podczas każdej kolejnej wizyty w oczach lekarzy dostrzegałam coraz uważniejsze spojrzenie. Wreszcie zbadano mnie rezonansem i usłyszałam ostateczną diagnozę.
– Ma pani guza wątroby. Musimy jak najszybciej operować, nie mamy czasu. Miejmy nadzieję, że zmiana nie okaże się groźna.
Wtedy chyba jeszcze się nie bałam. Nie zdawałam sobie sprawy, co się tak naprawdę dzieje. Nawet nikomu nie mówiłam, o co chodzi. Powtarzałam słowa lekarza jak mantrę: „Zmiana nie okaże się groźna! Wytną, co mają wyciąć i wrócę do normalnego życia”.
Obiecałam sobie nawet, że nieco zwolnię i może faktycznie pomyślę na poważnie o dziecku?
– Muszą mi coś usunąć, nie wiem dokładnie. Jakiś rutynowy zabieg – powiedziałam Łukaszowi.
I byłam pewna, że tak będzie. Nawet nie informowałam mamy, że muszę iść do szpitala. Rzeczywistość okazała się brutalna. Nowotwór. Złośliwy. Nie dało się go w całości usunąć. Poza tym znaleziono też inne ogniska choroby…
Zaraz po zabiegu musiałam poddać się chemioterapii, potem radioterapii. Moje życie zmieniło się całkowicie, wywróciło się do góry nogami. Nie mogłam chodzić do pracy. Ba! Nic nie mogłam robić! Leżałam półprzytomna, czułam się fatalnie! Ciągle wymiotowałam, w kilka tygodni bardzo schudłam i zaczęły mi garściami wypadać włosy.
Po pół roku ciężkiej i niezwykle trudnej walki już wiedziałam, że przegrałam. Nic nie da się zrobić, lekarze mogą jedynie próbować zmniejszyć ból. Patrząc optymistycznie, zostało mi kilka miesięcy, może rok życia. Patrząc realistycznie – chciałabym dotrwać do świąt…
Myślałam, że zdążę jeszcze wszystko zrobić – urodzić dzieci, zwiedzić świat, żyć… Teraz już wiem, że nie warto odkładać niczego na później. Nie mogę sobie wybaczyć, że tak zwlekałam z rzeczami, które były i nadal są dla mnie ważne! Ale już niestety nieosiągalne… Mam nadzieję, że moja historia będzie przestrogą dla innych.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”